Euforia związana z rekordowym kontraktem na sprzedaż praw do transmitowania rozgrywek Ligue 1 trwała tylko do momentu płatności pierwszej transzy.
MICHAŁ BOJANOWSKI
Opóźnienie w przelewie zwiastowało impas, który nastąpił po kilku tygodniach. Główny nadawca, grupa Mediapro, winę zrzuca na trudny okres związany z pandemią i zaczyna przebąkiwać o chęci renegocjacji warunków umowy. Mediapro przebojem wdarła się na salony i w dwóch przetargach (maj 2018 i styczeń 2020 roku) zgarnęła 80% pakietu do transmisji meczów Ligue 1 i Ligue 2. Ponad 800 mln za sezon od hiszpańskiego nadawcy i kolejne 300 od beIN (później odsprzedane Canal+) i grupy FREE dały w sumie astronomiczną kwotę 1,153 mld euro za sezon, co przebiło poprzedni wynik o 59%.
Ambitne plany
Wejście na rynek francuski nowego nadawcy było o tyle głośne, że rozbiło wieloletni duopol katarskiego beIN Sport i francuskiego Canal+. Ponadto Francuzi przy nowym podziale tortu pierwszy raz od przeszło trzydziestu lat nie zgarnęli dla siebie nawet jednego kawałka, ratując się później odkupieniem za 330 mln euro praw od beIN, które zostawiło sobie możliwość transmitowania rozgrywek Ligue 2.
Tak ogromna kwota rzucona przez Hiszpanów rozpoczęła dyskusję nad sensem i rentownością inwestycji. Dyrektor Canal+ Maxime Saada od początku nie wierzył w pomyślność tego projektu, twierdząc w wywiadach, że aby wkład się zwrócił Mediapro potrzebuje około 7 mln subskrybentów, co nawet dla długo działających nadawców we Francji jest wynikiem nierealnym, nie mówiąc już o nowym graczu na rynku – nieoficjalnie, francuskie źródła podają informację, że na ten moment mają zaledwie 600 tys. subskrybentów.
Prezes Mediapro Jaume Roures po ogłoszeniu przejęcia praw, przedstawił plan usprawnienia realizacji meczów – rewolucja technologiczna miała dotyczyć podwojenia liczby meczów realizowanych w 4K i zainwestowaniu w nowe kamery, umożliwiające bardziej dynamiczną realizację spotkań. Przez długi czas nie informowano natomiast o składzie dziennikarzy i ekspertów, nie znano nawet nazwy nowego kanału. Dopiero kilka tygodni przed startem ligi ogłoszono powstanie kanału Telefoot – nazwa nawiązująca do kultowego magazynu produkowanego przez stację TF1 od 1977 roku.
W trakcie pandemii i po decyzji rządu o zakończeniu rozgrywek Ligue 1 ówczesny nadawca Canal+ odmówił wypłacenia ostatniej, największej transzy za prawa, co tłumaczono niewywiązaniem się z zapisów umowy. Szacowane na 300 mln euro straty miały zachwiać francuskim futbolem i postawić w stan niepewności kilka drużyn opierających w ponad 50% swój budżet właśnie o pieniądze z transmisji. Ostatecznie LFP – organizacja zarządzająca francuskim futbolem – zaciągnęła kredyt, którego gwarantem był rząd, i rozdysponowało go między kluby. Szef Mediapro grzmiał w mediach, że takie zachowanie Canal+ niszczy finansową kondycję ligi, a tym samym jeszcze dobitniej podważa sens wydania fortuny na prawa do pokazywania rozgrywek Ligue 1.
Z czasem sprawa przycichła i Mediapro względnie dobrze przygotowane rozpoczęło w sierpniu transmisję meczów, co nie zapowiadało zbliżających się problemów.
Twarde lądowanie
Już pierwsza rata za prawa, którą LFP miało otrzymać w sierpniu, wpłynęła z kilkudniowym opóźnieniem, ale ostatecznie nie robiono z tego większego problemu i skupiono się na innych problemach toczących francuski futbol. Straty poniesione w wyniku przedwczesnego zakończenia sezonu chciano odbić w trakcie letniego okna transferowego. Jednak co było dla wielu oczywiste – światowy kryzys zniechęcił większość klubów do rozrzutności i nie osiągnięto zakładanych rezultatów. Liczono na wpływ rzędu 812 mln euro, udało się uzyskać zaledwie 376 mln.
Taka sytuacja, wraz z kolejną obsuwą w płatności ze strony Mediapro zaburzyło płynność finansową części klubów Ligue 1. Początkowe zwlekanie z dokonaniem przelewu ostatecznie zakończyło się całkowitym wstrzymaniem realizacji umowy przez Hiszpanów, a Jaume Roures w rozmowie z „L’Equipe” oświadczył, że kryzys wpłynął także na nich i z tej racji mają podstawy, aby domagać się renegocjowania kontraktu z LFP.
Przy braku choćby centa z 170 mln euro, które organizacja miała dostać, postanowiono zaciągnąć kolejną pożyczkę, aby ratować zagrożone kluby. Na razie sytuacja jest opanowana, ale LFP nie może wiecznie pożyczać pieniędzy, bo cały czas ma dług z okresu lockdownu.
Pogłębiający się kryzys rozpoczął medialną dyskusję nad tym, czemu zaryzykowano sprzedaż praw podmiotowi, który nie miał żadnego zaplecza we Francji i którego gwarancje bankowe nie należały do najpewniejszych. Okazało się, że przy podpisywaniu umowy LFP, a dokładniej osoby zarządzające tą instytucją zapewniły sobie ogromne bonusy (wypłacone w sierpniu) za dogranie rekordowej w historii ligi umowy.
Impas trwa więc w najlepsze i niewykluczone, że przy utrzymaniu tego stanu LFP będzie dążyć do zerwania kontraktu z Mediapro. Co oczywiste obydwie strony chcą uniknąć takiego rozwiązania, bo hiszpańska grupa straciłaby tym samym wiarygodność na arenie międzynarodowej, a liga musiałaby na szybko szukać chętnego do przejęcia praw, co z pewnością wiązałoby się z obniżeniem ich ceny. Mająca zaplecze i możliwości technologiczne telewizja Canal+ mogłaby wykorzystać desperację LFP, ale trzeba się zastanowić, czy takie działanie byłoby w dłuższej perspektywie słuszne, bo ograniczenie funduszy może doprowadzić do degradacji francuskiej piłki i jeszcze większego oddalenia się od pozostałych lig z top5.
Konflikt na dniach ma trafić do sądu, co jeszcze wydłuży okres oczekiwania na finalne rozwiązanie. Ponadto część z biedniejszych klubów opierając się na hipotetycznych wpływach z nowej umowy zwiększyła dotychczasowo nikłą aktywność na rynku transferowym, a co za tym idzie podwyższono wydatki na pensje zawodników. Nie PSG i Monaco, a właśnie kluby pokroju Nimes czy Angers są największymi poszkodowanymi zaistniałej sytuacji i to one z wytęsknieniem wyczekują informacji, która może stanowić o ich być albo nie być w profesjonalnej piłce.