Takiego mistrza nie chcemy oglądać w Europie
To nie tak miało wyglądać. Legia Warszawa po koncercie elektryczności i błędów wymęczyła zwycięstwo z Florą Tallin, jednak pozostawiła po sobie bardzo złe wrażenie.
Artur Boruc był wyróżniającą się postacią Legii w tym meczu (fot. 400mm.pl)
Plan Legii na ten mecz był prosty. Pewnie i wysoko wygrać z Florą i jechać do Estonii z bagażem kilku zdobytych bramek w Warszawie. Nic nie wskazywało na niekorzystny wynik dla polskiego zespołu, na papierze warszawianie byli pewnym faworytem i bukmacherzy wypłacali grosze w przypadku ich zwycięstwa. Czesław Michniewicz mając na uwadze słabszego rywala, w linii ataku po raz pierwszy wystawił dwójkę napastników Pekhart – Emreli z ustawionym niżej Luquinhasem. Ofensywny wariant miał zagwarantować Legii pokaźną zdobycz bramkową i teoretyczne zapewnienie awansu już w pierwszym meczu.
Spotkanie rozpoczęło się fantastycznie dla warszawian i już w 4. minucie prowadzili z Florą. Bartosz Kapustka błysnął indywidualną akcją, zwiódł obrońców rywala i kąśliwym uderzeniem po ziemi wpakował piłkę do siatki. Niestety w trakcie celebracji gola Kapustka doznał kontuzji. W momencie podskoku i kontaktu z murawą, „przeskoczył” prawy staw kolanowy i niezbędna była zmiana. Całość wyglądała kuriozalnie, jednak na tyle groźnie, że Kapustka nie dał rady kontynuować meczu raptem po kilku minutach od jego rozpoczęcia. W jego miejsce pojawił się Bartosz Slisz.
Zejście Kapustki wyraźnie wpłynęło na całokształt Legii, która z minuty na minuty grała coraz gorzej. W ofensywie nie stanowili większego zagrożenia, swoje akcje mieli Andre Martins i Luquinhas, jednak po ich uderzeniach piłka nie zmierzała nawet w kierunku bramki. W środku pola kompletnie nic się nie kleiło i brakowało po stronie polskiego zespołu dobrej gry.
Później pojawiły się błędy w defensywie i Flora zaczynała się rozkręcać, coraz częściej uderzając w kierunku bramki gospodarzy. Na straży stał jednak Artur Boruc, jednak golkiper Legii co raz musiał krzyczeć na własnym partnerów, którzy popełniali elementarne błędy w defensywie. Elektryczna i denna obrona nie stanowiła żadnego uszczelnienia i pozwalała Estończyków na bezproblemowe uderzenia. Po upływie pierwszej połowie można śmiało powiedzieć, że to Flora zaprezentowała się lepiej, jednak to wynik był na korzyść Wojskowych.
Zadaniem Czesława Michniewicza w przerwie było wstrząśnięcie zawodnikami i wydobycia z nich większej jakości. Legia odważnie zaczęła pierwsze minuty, jednak w 53. minucie Flora wyrównała wynik spotkania. Fantastyczną asystą błysnął znany z polskich boisk, Henrika Ojamaa i dograł do Rauno Sappinen i piłka znalazła się w siatce. Beznadziejnie w tej akcji zachowała się obrona Legia, która bez problemu dopuściła Estończyków pod własną bramkę.
Legia nieco częściej zaczęła wychodzić pod bramkę gości, jednak wciąż brakowało w jej grze jakości i choćby szczypty dobrej gry. Zdarzały się przebłyski i ciekawie rozegrane proste akcje lub stałe fragmenty gry, jednak obrońcy Flory skutecznie czytali zamiary Legionistów i bez trudu bronili ataki mistrza Polski. Niewidoczny był kompletnie Emreli, który błyszczał w dwumeczu przeciwko Bodo/Glimt. Pekhart nie miał możliwości na wykazanie swoich umiejętności i piłka zwyczajnie do niego nie dochodziła.
Dopiero w doliczonym czasie gry Rafael Lopes zapewnił Legii wygraną, portugalski zawodnik wykorzystał zamieszane w polu karnym rywala i pewnym uderzeniem skierował piłkę do siatki.
Mecz zakończył się wynikiem 2:1 na korzyść Legii, jednak zwycięstwo nie może maskować słabej gry mistrza Polski. Flora Tallin zaprezentowała się z dobrej strony i skutecznie punktowała błędy po stronie polskiego klubu. Takiego wydania mistrza Polski nie chcemy oglądać w Europie.
młan, PiłkaNożna.pl