Szymański. Błogosławieństwo przed meczem
Cichy chłopak, ale trenerowi Wisły Płock w ogóle to nie przeszkadzało, aby dać mu opaskę kapitana. Coś w nim dostrzegł. A że był to Jerzy Brzęczek, dziś już selekcjoner reprezentacji Polski, można domniemywać, że wkrótce 23-letni Damian Szymański znajdzie się w kadrze. Zresztą Adam Nawałka też miał go na radarze. Z powołaniem jednak nie zdążył.
ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW PAWLAK
Kiedy zobaczymy cię na zgrupowaniu reprezentacji Polski?W zeszłym sezonie miałem fajny moment, dostawałem sygnały, że jestem obserwowany przez selekcjonera. Ostatecznie do reprezentacji jednak nie zostałem powołany. I nie wiem, kiedy to nastąpi – mówi Szymański, którego Wisła Płock wycenia na 1,5-2 miliony euro.
Liczysz, że w sierpniu, kiedy nowy trener kadry Jerzy Brzęczek będzie rozsyłał pierwsze powołania?
Kurde… No jest to moim celem. Ale czy tak się stanie – nie mam pojęcia. Na pożegnanie z Wisłą trener Brzęczek nakazał mi, abym dalej ciężko pracował. Tyle.
Nie zasugerował, abyś wyczekiwał powołania do reprezentacji?
Mogę powiedzieć tylko tyle, że nie wolno mi zejść poniżej poziomu gry, który wypracowałem, nadal muszę być agresywny na boisku, szukać podań do przodu. Generalnie nie zamierzam się zadowalać jednym udanym sezonem, bo prawda jest taka, że na razie to nic wielkiego w życiu nie osiągnąłem. Czym tu się więc zadowalać?
Brzęczek to trener, któremu zawdzięczasz najwięcej, u niego zacząłeś regularnie grać na dobrym poziomie w Ekstraklasie?
U tego szkoleniowca mogłem pokazać moje największe atuty. Nie mam co do tego wątpliwości. Tyle że nie mogę też pominąć Kamila Kieresia. O tym trenerze nie mówi się zbyt wiele, ale gdybym miał powiedzieć, kto mi pomógł, kto mnie rozwinął jako piłkarza, kto dał szansę w seniorskiej piłce, będzie to właśnie trener Kiereś. Mając 18 lat, zacząłem grać u niego w Bełchatowie na poziomie pierwszej ligi. A wtedy zespół wywalczył awans do Ekstraklasy. Zresztą młodzieżowców występowało w Bełchatowie więcej, czasem nawet trzech. Przecież trener Kiereś nie musiał sięgać po młodych zawodników. Mógł postawić na piłkarzy doświadczonych, byłoby to mniejsze ryzyko. Ale nie bał się gry młodymi. Widział, że nie pękam na boisku. Na początku miałem drobne problemy z przestawieniem się na obciążenia seniorskiej piłki, widać to było choćby po pracy w siłowni. Trwało to jednak moment. Szybko przystosowałem się do warunków pierwszoligowej rąbanki. Tak to trzeba nazwać, wtedy w pierwszej lidze występowało kilka zespołów nieźle grających w piłkę, ale nie brakowało meczów, w których dominowała walka fizyczna. Trener Kiereś przygotował mnie do takich warunków, mój wiek nie miał znaczenia. Zresztą w pomocy miałem obok siebie zawodników zaprawionych w bojach. Grzechu Baran, Szymon Sawala, Patryk Rachwał – oni nogi nigdy nie odstawiali.
Agresywność wpisuje się w twój styl gry.
Przed kontuzją na pewno tak było. Ale po wyleczeniu zerwania ścięgna Achillesa przez rok nie mogłem dojść do siebie. Nie potrafiłem sam siebie przekonać do agresywnej gry, w głowie siedziała obawa przed wejściem w kontakt z przeciwnikiem. Dopiero w zeszłym sezonie udało mi się z tym poradzić. Wróciła agresywność. Wcześniejszego roku, spędzonego w Jagiellonii, nie spisuję jednak na straty. W Białymstoku też się sporo nauczyłem.
Czego na przykład?
Pokory. Wydawało mi się, że zawsze będę miał z górki, a dostałem mocny cios od życia. Minut w pierwszym zespole nie złapałem zbyt dużo. Z kolei piłkarzem, który nauczył mnie najwięcej, był Maciek Wilusz – graliśmy razem w Bełchatowie. Wziął mnie pod skrzydła, ma dobre podejście do młodych zawodników. Tłumaczył mi, jak mam pracować w siłowni, niemal po każdym treningu zostawał ze mną, ćwiczyliśmy przerzuty, uderzenia na bramkę, potem podtrzymywał mnie na duchu, kiedy długo leczyłem uraz. Do tej pory jesteśmy w stałym kontakcie. Bardzo dobry człowiek. Niektórzy mówią, że nie zrobił dużej kariery. Ja widzę to inaczej, przeszedł w sportowym życiu dużo, choćby bardzo ciężką kontuzję, więc i tak wyciągnął karierę na bardzo wysoki poziom. Jest dla mnie przykładem na to, że nie można się poddawać.
Wróćmy do Płocka. Brzęczek szybko zrobił ciebie kapitanem zespołu, dlaczego?
W rundzie jesiennej poprzedniego sezonu akurat nam nie szło. Wtedy po raz pierwszy zapytał mnie, czy kiedykolwiek byłem kapitanem drużyny. Wyniki jednak się polepszyły, więc z przekazaniem mi opaski poczekał do zimowego obozu na Cyprze.
Szczęka ci opadła?
Nie. Trener był przekonany, że sobie poradzę z tą rolą. To mi dodało pewności siebie. W końcu opaskę dawał mi człowiek, który kilkanaście lat temu był kapitanem reprezentacji Polski, wiedział, na czym sprawa polega. Na pewno jednak nie jestem typem człowieka, który w szatni wygłasza motywacyjne przemowy – to nie ja, zajmują się tym inni zawodnicy. Natomiast na boisku nie boję się brania odpowiedzialności. I nigdy nie spuszczam głowy, choćbyśmy nie wiem jak wysoko przegrywali. Po prostu nie dopuszczam do sytuacji, w której staję po meczu przed lustrem z myślą „poddałem się”. Z trenerem Brzęczkiem mieliśmy różne momenty. U niego nauczyłem się… grać w piłkę. Przestałem być zawodnikiem tylko do przerywania akcji. Zwracał mi choćby uwagę na każde przyjęcie, na rozglądanie się przed tym, zanim piłka do mnie dotrze. To szkoleniowiec bardzo wymagający. Ile razy ja dostałem od niego opierdziel…
Za co?
Nie lubił, jak drużyna zaczynała nosić głowę w chmurach. Czasem wygrywasz mecz w Ekstraklasie i w poniedziałek w klubie wszyscy kozacy. Trener Brzęczek tego nie znosił, jego wygrana nie zadowalała. Jeśli zwyciężaliśmy, w poniedziałek wymagał od nas jeszcze więcej. Dobrze zagrałeś w lidze? To teraz masz zagrać jeszcze lepiej. Po jednym z treningów schodziłem totalnie wycieńczony. Trener Brzęczek popatrzył na mnie: – Widzisz, ja tak całe życie trenowałem, ale kontuzje mnie omijały. To pozwoli ci wejść na wyższy poziom. Miał rację, żeby coś osiągnąć w piłce, musi boleć.
Leszek Dyja, trener przygotowania motorycznego w Wiśle, teraz także w reprezentacji Polski, mówił na łamach „PN”, że masz bardzo dobre parametry wydolnościowe.
Jeśli chodzi o samą szybkość, w zeszłym sezonie Arek Reca nie miał sobie równych w całej lidze. Przy tym jest silny. Natomiast ja nigdy nie miałem problemów z bieganiem. Od zawsze mogłem zasuwać. Trener Dyja nauczył mnie jednak, żeby do biegania dokładać aspekty siłowe. Bo co z tego, że ja się nabiegam, gdy w momentach stykowych, kontaktu z rywalem, przegram starcie pod względem fizycznym i w efekcie nie odbiorę piłki? Ćwicząc z trenerem Dyją, ten element zdecydowanie rozwinąłem. Wykonałem z nim dużo indywidualnej pracy. W Płocku po raz pierwszy w karierze spotkałem trenera, który po zajęciach wziął mnie na bok i pokazał, jak mam ćwiczyć, żeby zrobić postęp. Zacząłem lepiej czuć się na boisku.
Pół roku temu przedłużyłeś kontrakt z Wisłą, nie za szybko?
Potraktowałem to w kategoriach nagrody w postaci trochę lepszego wynagrodzenia za dobrą grę.
Mądra decyzja z punktu widzenia klubu, ale z twojego punktu widzenia – ograniczająca ruchy w kontekście transferu, zwłaszcza że w kontrakcie nie ma wpisanej sumy odstępnego.
Przez pół roku regularnie grałem na poziomie Ekstraklasy. Tylko to się dla mnie liczyło. Zimą temat transferu nawet mi przez głowę nie przeszedł. Choćby przez chwilę. Przecież ledwo zacząłem być podstawowym zawodnikiem Wisły.
A dziś?
Jakieś zainteresowanie moją osobą się pojawiło – ze strony klubów zagranicznych, w Polsce pytały Lech Poznań i Legia Warszawa. Do konkretów nie doszło. A dopóki do nich nie dojdzie, nie zamierzam zaprzątać sobie tym głowy. Chciałbym kiedyś spróbować sił w zagranicznej lidze, w lepszym klubie od Wisły. Tyle że ja tak naprawdę rozgrywam drugi sezon w Ekstraklasie, nie jestem pewien, czy to jest dla mnie dobry moment na wyjazd z Polski. Z drugiej strony – czy Wisła Płock ma gorszych piłkarzy od Lecha lub Legii, czyli w naszych warunkach dużych klubów? Czy ja wiem…
Ale nie zamykasz się na zmianę klubu w kraju?
Nic z tych rzeczy.
Zacząłeś uczyć się języków obcych na wypadek transferu?
W trakcie przygotowań do tego sezonu losowaliśmy, kto z kim będzie w pokoju na zgrupowaniu. Trafiłem na Carlitosa. Złapałem się za głowę – po jakiemu ja będę z nim gadał? Okazało się, że po pewnym czasie przełamałem się i próbowałem z nim rozmawiać po angielsku. Cenne doświadczenie. I teraz planuję zapisać się na regularne lekcje angielskiego. To podstawa, jeśli myślisz o grze w zagranicznej lidze.
Twój tata, zawodowy żołnierz, nie przypilnował cię, żebyś się wcześniej nauczył?
Taty długo nie było w domu. Mnie i siostrę w dużej mierze wychowywała mama. Silna kobieta. Poradziła sobie z domem, wychowaniem dzieci, naszą szkołą, nieobecnością taty. Ojciec jeździł na misje do Bośni, Kosowa, Iraku. Swoje przeżył. Kilka razy mama strachu się najadła. Ja byłem jeszcze dzieciakiem, wszystkiego nie rozumiałem. Tata dzwonił do domu o ustalonej porze, bywało jednak, że telefon milczał. Różne myśli przychodziły do głowy. Po latach, kiedy dorosłem, ojciec opowiedział mi, co się wtedy działo. W szczegóły wchodzić nie mogę.
Odebrałeś żołnierskie wychowanie?
Bez przesady. Niemniej pamiętam początki w Bełchatowie. Pojechałem tam jako nastolatek. Pierwsze pół roku mieszkałem na stadionie. Pod trybuną były pokoje, które zajmowali juniorzy. Dostałem obietnicę, że po kilku miesiącach zostanę przeniesiony do mieszkania. I tak się stało. Klub zakwaterował nas trzech w kawalarce. Spałem na podłodze. Tata powiedział: – Masz tu karimatę, do każdych warunków można się przystosować, nie ma co narzekać. I wiesz co, wspominam ten czas z uśmiechem. Do dziś z kilkoma chłopakami z tamtej drużyny spotykamy się raz do roku na kolacji, żeby powspominać. Niewielu z nas nadal gra w piłkę, na przykład Damian Podleśny jest dziś w Górniku Łęczna. Inni poszli w inną stronę, niektórzy trenują grupy młodzieżowe. Ciekawa sprawa, bo z pięciu miało większe umiejętności ode mnie.
Widzę, że masz wytatuowany różaniec na przedramieniu.
Wyjeżdżając do Bełchatowa, babcia, bardzo wierząca osoba, podarowała mi krzyż. Mam wrażenie, że od tego momentu coś się w moim życiu zmieniło. Nie boję się tego powiedzieć, bez wiary bym za daleko nie pociągnął. Wiara trzyma mnie w pionie, pomaga mi w każdym momencie. Na boisku też. Co tydzień chodzę na mszę, jeśli gramy w niedzielę, staram się pójść w piątek. A zdarza się również, że czuję potrzebę, żeby wstąpić do kościoła i zwyczajnie pomyśleć. W Bełchatowie poznałem dwóch księży – Michała i Sławka, kontakt utrzymujemy do dziś. Są fanami piłki nożnej, przyjeżdżali nawet na moje mecze. Wiara w Boga pomogła przetrwać mi czas kontuzji. Czytałem Pismo Święte, analizowałem w głowie fragmenty. Przed meczami dostaję od księży SMS-y z błogosławieństwem lub modlitwą o zdrowie. Dla mnie to jeden z najważniejszych elementów przygotowania do gry.