Przejdź do treści
Szkolenie po godzinach

Polska Ekstraklasa

Szkolenie po godzinach

W dyskusjach poświęconych szkoleniu młodzieży w Polsce operuje się głównie przykładami największych akademii. To jednak tylko szczyt piramidy. Podstawę stanowią kluby z małych miejscowości i wsi, gdzie realia pracy z najmłodszymi są zupełnie inne.


6.00 – pobudka. 7.00 – wyjazd do pracy. Od 8.00 do 16.00, czasami nawet dłużej – praca. Prosto z niej na stadion. O 17.00 pierwszy trening, o 19.00 drugi, czasami w zupełnie innym miejscu. 21.00 – powrót do domu. To codzienność wielu trenerów, którzy pracują w małych ośrodkach. Trenerów, którzy zajmowanie się młodzieżą (często więcej niż jedną grupą w więcej niż jednym klubie) łączą z pracą zawodową, nierzadko również z własną grą w niższych ligach. To ludzie, którzy ze względu na niskie zarobki nie mogą pozwolić sobie na przywilej, jaki posiadają ich koledzy pracujący w największych akademiach – możliwość utrzymywania się tylko z piłki i zajmowania się wyłącznie nią.

TRENERZY Z WARZYWNIAKA

– Prowadzimy treningi, ale tak naprawdę nie jesteśmy trenerami. Mamy uprawnienia, ale wykonujemy inne zawody. W niektórych przypadkach to ciężka praca fizyczna. Po ośmiu, czasami nawet dziesięciu godzinach trzeba zebrać się na trening. Wchodzę na chwilę do domu, zjem, jeśli zdążę, i idę na boisko. A są jeszcze rodzina i dzieci, którymi też trzeba się zająć. W takich warunkach nie ma czasu na odpowiednie zaplanowanie treningu, stworzenie konspektu – mówi trener pracujący z młodzieżą w 10-tysięcznym mieście na Podlasiu. Rozmówcy wolą nie wypowiadać się pod nazwiskiem. Nigdy nie wiadomo, jak publiczne mówienie o problemach zostałoby odebrane przez najbliższe otoczenie.

– Nie wszyscy trenerzy angażują się w stu procentach. Są tacy, którzy chcą tylko przyjść i odbębnić, byle dorobić parę stów do pensji – to opinia drugiej strony. Prezes klubu z miasteczka zamieszkiwanego przez niespełna 3 tysiące ludzi uważa, że wielu trenerom brakuje pasji i zapału. – Na początku roku przejąłem drużynę trzynastolatków – mówi szkoleniowiec pracujący w klubie ze wsi zamieszkiwanej przez 2 tysiące osób. – Po rundzie jesiennej mieli jeden punkt w lidze. Okazało się, że problemem był poprzedni trener. Ja nazywam takich trenerami z warzywniaka. Skończy pracę, przyjdzie do dzieci i rzuci piłkę, niech sobie pokopią. Dziś może, więc zrobi trening, jutro nie da rady, to odwołuje. Raz nie przyszedł nawet na sparing i chłopaków musiał poprowadzić jeden z rodziców – słyszymy. W kolejnej rundzie, już z nowym trenerem, ci sami chłopcy zdobyli nie jeden, a dwadzieścia jeden punktów.

Zarobki? Widełki od 500 do 800 złotych miesięcznie na rękę za prowadzenie jednej grupy są standardem. To grosze w porównaniu z większymi klubami. Przykładowo, w jednej z czołowych akademii w Polsce, której zespół seniorów gra w Ekstraklasie, za prowadzenie jednej grupy i bycie asystentem w drugiej można (na rękę) dostać 4 tysiące złotych. Z zastrzeżeniem, że nie wolno równocześnie podejmować żadnej innej pracy. Nic dziwnego, że w mniejszych miejscowościach trenerzy łapią co się da i ile się da. Im więcej fuch, w tym przypadku – prowadzonych drużyn, tym wyższa wypłata na koniec miesiąca, ale mniej czasu na planowanie i organizację. A co za tym idzie – na jakość tego, co robi się na treningach. Człowiek pracujący w szkółce piłkarskiej w 40-tysięcznym mieście powiatowym nieopodal Warszawy wspomina próbę ściągnięcia trenera działającego na co dzień w stolicy.

– Mogliśmy zaoferować mu maksymalnie 700 złotych. Okazało się, że w obecnym klubie, w którym pracuje z dziesięciolatkami, za dwa treningi tygodniowo płacili mu 1200 złotych. 

– Czy pieniądze coś tu zmienią? Uważam, że nie. Dasz im po trzy tysiące, a oni dalej będą pracowali tak jak teraz, czyli źle. To nie kwestia zarobków. To kwestia podejścia każdej osoby – mówi właściciel jednej ze szkółek. – Wszyscy doszukują się problemów w boiskach, logistyce. Nie. Jeśli ktoś ma pasję i umiejętności, niezależnie od wszystkiego poświęci się i z grupą, którą ma, coś zrobi.

CAŁA ZIMA BEZ BOISKA

Wyobraźmy sobie sytuację, w której dwóch ośmiolatków zapisuje się na treningi. Pierwszy – w dużym mieście, w renomowanej akademii, gdzie trenuje cztery razy w tygodniu. Drugi – na wsi, gdzie tygodniowym standardem są dwa, maksymalnie trzy treningi. Przyjmijmy gorszy wariant – trenuje dwa razy. Załóżmy, że każdy trening – w mieście i na wsi – trwa półtorej godziny. Kiedy obaj chłopcy będą mieli po piętnaście lat – przyjmując, że przez cały okres byli systematyczni – pierwszy będzie miał na liczniku ponad dwa tysiące wytrenowanych godzin (biorąc też pod uwagę jakość zajęć i rywalizację z najlepszymi przeciwnikami). Drugi – niewiele ponad tysiąc (dodając znak zapytania przy jakości). W ten sposób powstają różnice, które w wieku kilkunastu lat mogą być już nie do nadrobienia. 

Mniej treningów w małych ośrodkach to również pokłosie dyspozycyjności trenerów. Problemów z dostępnością obiektów do trenowania nie ma, przynajmniej w okresie wiosenno-letnio-jesiennym. W tym aspekcie małe kluby mają ogromną przewagę, bo posiadają zazwyczaj swoje boiska, z których mogą korzystać o dowolnej porze i przez dowolny czas, bez konieczności kosztownego wynajmu czy dzielenia ich z innymi grupami. W dużych miastach jest gorzej. Zdarza się, że na jednym boisku trenują jednocześnie trzy, czasami nawet cztery drużyny. Takie warunki są dalekie od optymalnych. 

Problemy w mniejszych ośrodkach zaczynają się dopiero późną jesienią, kiedy naturalne nawierzchnie przestają nadawać się do codziennego trenowania. Sztucznych i pełnowymiarowych boisk nie ma wszędzie (nie mówiąc już o takich pod balonem). W takiej sytuacji opcje są dwie. Pierwsza – treningi na małych boiskach typu Orlik. Dla najmłodszych dzieci to jeszcze nie problem, dla tych starszych w praktyce oznacza to odejście na kilka miesięcy od warunków meczowych. Druga opcja to treningi w hali. Zdarza się, że młodzież przez trzy czy cztery miesiące nie ma w ogóle do czynienia z boiskiem! To tylko pogłębia i tak duże różnice w wyszkoleniu.

ŻNIWA ZAMIAST TRENINGU

– W małych miastach rodzice mają mniejszą świadomość, co dzięki piłce może osiągnąć ich dziecko. Traktują to na zasadzie: idź, pokop sobie. W dużych miastach jest rywalizacja. Rodzic jest świadomy. Wie, że dzięki piłce dziecko może mieć w przyszłości lżej. My jakiś czas temu wprowadziliśmy składki. Rodzice od razu zaczęli przychodzić z pytaniami: jak to, płacić? Za piłkę? – mówi jeden z prezesów.

– Jak powiesz na wsi, że trzeba zapłacić 50 złotych składki, nie zbierzesz grupy – mówi inny szkoleniowiec, który w przeszłości prowadził drużynę na wsi liczącej niespełna tysiąc mieszkańców. Składki są zazwyczaj źródłem funduszy na wynagrodzenie trenera. Czasem przeznacza się je na podstawowe rzeczy do treningu takie jak piłki czy dresy. Konieczność comiesięcznych opłat – w zależności od klubu może to być 20, 30, 40 złotych – może stanowić jednak problem. – Mam u siebie kilku zawodników, których rodzice notorycznie zalegają z opłatami, ale nie mogę zabronić im przychodzenia na treningi, bo wtedy rozpadnie mi się drużyna. To niekomfortowa sytuacja, bo rodzice płacących dzieci pytają: a czemu ja mam płacić, skoro inni nie płacą, a mogą przychodzić? – skarży się jeden z trenerów.

Taka sytuacja nie musi wcale wynikać z ignorancji. W części przypadków to efekt różnych problemów. – Jeden z chłopców nagle przestał pojawiać się na treningach. Spotkałem go w szkole i zapytałem, co się stało. Rozpłakał się i powiedział, że mama nie ma pieniędzy, więc zabroniła mu przychodzić – mówi trener. 

Inny dodaje: – Kilka lat temu stworzyliśmy silną drużynę. Wieś, 800 mieszkańców. Awansowaliśmy do ligi wojewódzkiej. Żeby mieć frekwencję, przed każdym treningiem wsiadałem do samochodu i objeżdżałem całą gminę. Po drodze zbierałem chłopaków, przywoziłem ich, robiłem trening, a po treningu rozwoziłem z powrotem. Wszystko oczywiście za własne pieniądze, za paliwo nikt mi nie oddawał. Innym razem miałem 12-letniego chłopca, którego matka nie miała prawa jazdy, a ojciec pił. Był na tyle zdeterminowany, że na treningi przyjeżdżał rowerem dziesięć kilometrów w jedną stronę. Nawet w zimę, z soplem zwisającym z nosa. Frekwencja na treningach bardzo często spada podczas żniw, rodzice zamiast puścić dzieci na piłkę biorą je do pomocy przy pracach na polu.

Pod kątem finansowym ogromnym udogodnieniem dla najmniejszych klubów jest funkcjonujący od niedawna przy Ministerstwie Sportu i Turystyki Program „KLUB”. Projekt umożliwia uzyskanie dofinansowania w wysokości 10 lub 15 tysięcy złotych. W ostatniej edycji rozdysponowano 41 milionów złotych, które trafiło do ponad 3700 małych i średnich klubów.

Taka kwota wystarczy, by przy wsparciu gminy czy rodziców spokojnie przetrwać cały rok. Często pojawiają się jeszcze drobni sponsorzy (na przykład rodzice, którzy prowadzą własne firmy i wspierają daną drużynę, fundując piłki czy dofinansowując zakup strojów). Tu też różnice w porównaniu z większymi akademiami są gigantyczne. Jeden z warszawskich klubów, który prowadzi kilkanaście grup młodzieżowych dostaje od samorządów roczne wsparcie w wysokości 600 tysięcy złotych. Prawie połowę musi oddać z powrotem w ramach opłaty za wynajem boisk, ale wciąż zostaje ponad 300 tysięcy na bieżące funkcjonowanie. Z takim kapitałem możliwości rozwoju – czy klubu, czy poszczególnych zawodników – są znacznie większe.

CZTERY MECZE PRZEZ PÓŁ ROKU

Postęp można ocenić tylko w konfrontacji z przeciwnikiem. Zwiększenie rywalizacji (i podniesienie jej jakości) było celem utworzenia jednej, ogólnopolskiej Centralnej Ligi Juniorów do lat 18 czy stworzenia jej odpowiedników w kategoriach wiekowych do lat 17 i 15. Zmiana była słuszna, ale nie miała przełożenia na to, co dzieje się na samym dole piramidy. W poprzednim sezonie w rozgrywkach nastolatków na Mazowszu w jednej z lig znalazły się… trzy drużyny. W ciągu rundy każda rywalizowała ze sobą po dwa razy, w systemie mecz i rewanż.

– Przez pół roku rozegraliśmy cztery mecze o punkty. Jak mieliśmy robić postępy? Doszło do tego, że zaczęliśmy myśleć o wycofaniu drużyny, bo chłopcy przestali widzieć sens w trenowaniu praktycznie bez gry – mówi trener prowadzący ten zespół.

Łatwo wywnioskować, że brak porządnej rywalizacji w połączeniu z niewystarczającą liczbą godzin spędzonych na treningach nie tworzą warunków sprzyjających rozwojowi talentu i kształtowaniu zawodnika, który w przyszłości będzie gotowy do gry na najwyższym poziomie. Utalentowane jednostki owszem, są. Czasami nie mogą jednak doskonalić swoich mocnych stron ze względu na brak umiejętności trenera. Innym razem trener chce, ale nie ma warunków, bo na grupę dwudziestu kilku dzieci jest sam.

– Jeśli chciałbym popracować z kimś oddzielnie, na przykład z bramkarzami, reszta grupy zostałaby bez nadzoru. W takich klubach jedna osoba jest często odpowiedzialna za wszystko. Od treningów, przez przygotowanie boiska, po załatwienie busa na mecz wyjazdowy – słyszymy. Nawet jeśli dziecko pracuje na treningach tak jak powinno, ich mała liczba powoduje, że w ciągu lat rówieśnicy trenujący w akademiach odjadą mu na kilka długości. Często jest to już nie do nadrobienia.

Rozwiązanie? Jak najszybszy transfer do większego klubu i możliwość treningów w lepszych warunkach, wśród lepszych zawodników, z rywalizacją na wyższym poziomie. W teorii proste, w praktyce bywa różnie. 

– Czasami ktoś ma u siebie dobrego zawodnika i wcale nie szuka dla niego perspektyw. Wręcz przeciwnie – ukrywa go. Reszta dzieci nic nie umie, więc trener bazuje na jednym talencie, który wygrywa mu każdy mecz. A jaki wtedy jest trener? Dobry! – słyszymy z ust jednego z prezesów. Zdarzają się nawet sytuacje, kiedy do trenera dochodzi informacja o tym, że w najbliższym meczu jego zawodnika będzie obserwował ktoś z większego klubu. Co robi? Nie wystawia go. Bo mu zabiorą zawodnika.

– Oddasz trzech, czterech i nagle okazuje się, że nie masz kim grać, drużyna się sypie – mówi jeden z trenerów. Przykład: w przerwie zimowej jeden z wiejskich klubów oddał do większej akademii 14-letniego bramkarza. Pojawił się następca, chłopiec z sąsiedniej gminy. Po kilku tygodniach okazało się jednak, że rodzice nie będą w stanie zorganizować się tak, by dowozić go na treningi. Trener musiał więc przesunąć na bramkę zawodnika z pola, co naturalnie odbiło się na jakości gry zespołu.

Razi również to, na co w akademiach stawia się w treningu już od najmłodszych lat. Przygotowanie motoryczne, fizyczne, dieta. Opieka medyczna obecna jest tylko na meczach, bo wymagają tego przepisy. Fizjoterapeuta na stałe? Lekarz, który pomoże w przypadku kontuzji? Nic z tego. 17-letni chłopak, który w juniorach prezentował się na tyle dobrze, że bardzo szybko został przesunięty do dorosłej drużyny, na każdy mecz wychodzi z kolanami oklejonymi taśmą i bandażami, co pomaga mu zminimalizować pojawiający się bardzo często ból. To nie pojedynczy przypadek. Zapytany o leczenie odpowiada, że do lekarza nie pójdzie, bo w lidze okręgowej (w której gra) jest już wymóg młodzieżowca w składzie i trener nie miałby kogo wystawić. Jedna źle wyleczona kontuzja zwiększa prawdopodobieństwo kolejnej i w najgorszym przypadku może dojść do tego, że za kilka lat ten wciąż młody chłopak nie będzie w stanie uprawiać sportu.

A co w przypadku poważnego urazu? Na przykład – częstego wśród piłkarzy zerwania więzadeł? – Mieliśmy taki przypadek. Chłopak miał ubezpieczenie grupowe, ale jak rodzice dowiedzieli się, ile pieniędzy może zostać im wypłacone, zrezygnowali. Stwierdzili, że szkoda zachodu na całą papierologię, bo więcej wydadzą na tusz do drukarki, niż dostaną z odszkodowania – słyszymy.

DROGI KURS

Jak jest z doskonaleniem się samych trenerów? Ci, którzy pracę z młodzieżą traktują tylko i wyłącznie jako dodatek przynoszący kilkaset złotych, stoją w miejscu. Nie uczą się nowych rzeczy, nie konfrontują dotychczasowej wiedzy. Żeby przedłużyć ważność licencji trzeba w ciągu trzech lat odbyć 15 godzin szkoleń. To bardzo niewiele (tylko 5 godzin rocznie), ale zdarza się, że trenerzy pytają o możliwość zaliczenia kilku takich samych szkoleń, byle tylko nabić odpowiednią liczbę godzin.

Ci, którym zależy, stoją przed poważnymi wyzwaniami finansowo-logistycznymi. Jak pogodzić wyjazd na tygodniowy staż trenerski z pracą zawodową? Czy uda się znaleźć kogoś, kto przez ten czas poprowadzi w zastępstwie drużynę? Z czego odłożyć pieniądze na tygodniowy pobyt w innym mieście i dojazd w obie strony? I wreszcie – jak dostać się na wartościowy staż u dobrego trenera w znanym klubie?

– Można przyjść z ulicy i zadzwonić samemu. Wtedy wezmą cię na staż, ale co najwyżej do juniorów. Wszystko odbywa się po znajomości, bez nich ciężko się gdzieś dostać. Kilka lat temu byłem w Zagłębiu Lubin. Mogłem tam pojechać, bo kolega, z którym kiedyś grałem w niższych ligach znał kogoś, kto akurat wtedy pracował w Lubinie. Podobało mi się, trenerzy udzielali wskazówek, mając na uwadze to, że na ich wdrożenie mamy dwa treningi w tygodniu. W Polsce na wielu konferencjach szkoleniowych mówi się o profesjonalnym podejściu, treningach cztery czy pięć razy w tygodniu. A nikt nie mówi, jak zrobić daną rzecz, mając mniej czasu – mówi kolejny trener.

Uzyskanie wyższej rangi uprawnień trenerskich również jest skomplikowanym procesem. – Mam licencję UEFA B. Chciałbym zapisać się na UEFA A, ale sam kurs to ponad cztery tysiące złotych, do których trzeba jeszcze doliczyć pieniądze na dojazdy i sesje. Kandydatów jest więcej niż miejsc, a pierwszeństwo mają ci, którzy grali kiedyś w Ekstraklasie czy w pierwszej lidze. Mnie nikt nie kojarzy, grałem tylko w czwartej, więc mam ciężko – słyszymy.

Propozycją Polskiego Związku Piłki Nożnej na ujednolicenie i podniesienie poziomu szkolenia we wszystkich, nawet najmniejszych klubach jest wprowadzany Program Certyfikacji Szkółek Piłkarskich. Póki co, wszystko pozostaje w rękach pasjonatów – zarówno po stronie trenerów jak i działaczy. Ludzi, którzy znajdują w sobie wystarczająco dużo motywacji, by w nie zawsze łatwych warunkach wykorzystywać maksimum dostępnych możliwości.

MATEUSZ SOKOŁOWSKI

TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024