Wybór na bohatera wywiadu tygodnia był oczywisty – trener Leszek Ojrzyński sprawił przecież największą od kilku lat niespodziankę w polskim futbolu klubowym. I zajmując z Arką Gdynia miejsce w kwalifikacjach Ligi Europy mocno pokrzyżował szyki wielkiej czwórce LOTTO Ekstraklasy.
Kiedy tak naprawdę uwierzyłeś, że Puchar Polski może być twój?
Kiedy przejmowałem Arkę, to tliło się w głowie, że zespół czeka nie tylko ciężka batalia o pozostanie w lidze, ale też niesamowita przygoda w finale – mówi „PN” szkoleniowiec Arki. – Przystępując do rozmów z gdyńskimi działaczami wiedziałem, że w grę nie wchodzi przejęcie zespołu tylko po to, żeby prowadzić go w ekstraklasie, a na Puchar Polski wróci Grzesiek Niciński. Tak po prostu nie można. Ojrzyński musiał przejąć drużynę z całym dobytkiem inwentarza, więc jego oczy od razu kierowały się na Stadion Narodowy.
Myśli też?
Owszem, od pierwszych minut w roli trenera Arki miałem przekonanie, że plan wywalczenia trofeum może się udać. To przecież tylko jeden mecz, na neutralnym terenie, w którym nie wystąpimy w roli faworyta, a wiadomo, że ta nikomu nie pomaga. Od początku snułem takie marzenia, piłkarze, z którymi dużo rozmawiałem na temat występu w finale, podzielali je. Byliśmy powszechnie skazywani na porażkę – zwłaszcza że w meczu ligowym rozegranym w tym roku Lech przyjechał do Gdyni tylko po to, żeby się po Arce… przejechać, 3:0 było już do przerwy. Udało się jednak sprawić przyjemną niespodziankę.
Dla was to chyba wielka niespodzianka nie była, skoro mieliście przygotowane specjalne koszulki na okoliczność wywalczenia pucharu…
…a szampany mroziły się w pokoju trenerów – owszem, wszystko było przygotowane na fetę, a wynikało z naszej wiary w sukces w finale Pucharu Polski. To nie była żadna zbytnia pewność siebie, tylko wiara, że jesteśmy w stanie skutecznie powalczyć o realizację naszych wspólnych marzeń. Wiara, odwaga i jedność – to były hasła, a właściwie filary, na których chcieliśmy zbudować wygraną w decydującym meczu Pucharu Polski. I zbudowaliśmy! Jest takie wyświechtane powiedzenie, że puchary rządzą się własnymi prawami, ale akurat w naszym przypadku to banalne sformułowanie sprawdziło się w stu procentach. Tyle że to już historia, piękna, ale jednak historia. Musimy już zapomnieć o finale i wszystkie siły rzucić na walkę w lidze, która od początku była i pozostaje priorytetem.
Za wywalczenie Pucharu Polski dostaniecie solidną premię. Nikomu nie uderzy do głowy te milion czterysta tysięcy podzielone…
…na dwa, bo połowa wszystkich pieniążków wywalczonych w rozgrywkach pucharowych trafi na konto klubu, a reszta w formie premii do piłkarzy i członków sztabu. 700 tysięcy złotych to oczywiście fajne pieniądze, ale mam w kadrze mądrych i świadomych zawodników, więc nikt nie powinien zachłysnąć się tym finansowym zastrzykiem. Wierzę, że pełna radość przyjdzie po utrzymaniu się, a za pozostanie w ekstraklasie zawodnicy także mają obiecane godne premie. Jest zatem o co grać na ostatniej prostej.
Nagroda za utrzymanie jest równie okazała jak ta za wygranie finału Pucharu Polski?
Nawet nie wnikałem, aby konkretnie odpowiedzieć musiałbym dopytać prezesa Arki. Skoro jednak pod ustaleniami dotyczącymi systemu motywacyjnego i premiowania podpisał się nie tylko zarząd, ale i rada drużyny, to znaczy, że piłkarzom wszystkie kwoty po prostu pasowały. To było załatwiane długo przed moją kadencją, więc kiedy przyszedłem do klubu w ogóle się do tego nie dotykałem. Uznałem, że mam konkretną robotę do wykonania i tym się zająłem.
Przed finałem głośno mówiłeś, że podzielisz się medalem za zwycięstwo z poprzednikiem. A czy Niciński będzie partycypował również w podziale premii za wywalczenie Pucharu Polski?
Myślę, że tak, Grzesiek przecież na tę nagrodę zapracował. Tyle że nad szczegółami jeszcze się nie zastanawiałem, w ogóle premią nie zaprzątam sobie głowy, skoro do dogrania jest runda finałowa w ekstraklasie. Tych pieniędzy nikt zresztą nam nie ukradnie, więc na dzielenie tortu przyjdzie bardziej odpowiedni moment. Swoją drogą, medalu ostatecznie nie dałem Grześkowi. Po meczu przedzwoniłem do niego – cieszył się bardzo i nie ukrywał, że tak bardzo przeżywał rywalizację w finale, że na żywo… nie oglądał – i umówiliśmy się na przekazanie trofeum po meczu z Cracovią. Następnego dnia dostałem jednak informację, że moi działacze dali mu inny medal ze zwycięskiej puli – nie mój – miał też okazję dotknąć puchar i strzelić sobie pamiątkową fotkę. Szybko podjąłem decyzję, że w zaistniałych okolicznościach medal przekażę na cel charytatywny. Zleciłem już nawet tę kwestię do biura rzecznika prasowego Arki, które ma wyszukać i wskazać, na co konkretnie zostanie przeznaczony. Mam nadzieję, że jakiś fanatyk będzie chciał za taką pamiątkę zapłacić fajne pieniążki, które w istotny sposób będą mogły dopomóc w jakiejś szczytnej sprawie.
A nie warto było zostawić sobie medalu, skoro dla poprzednika znalazł się inny i już nie trzeba było dzielić tego trofeum? To przecież pamiątka twojego największego sukcesu zawodowego.
Trenerskiej, ale… Przecież byłem na Stadionie Narodowym, widziałem wszystko z bliska, i przeżyłem niepowtarzalne emocje. Niewątpliwie największy sukces zawodowy został w sercu, został też w głowie. I tyle. Nikt mi już tego nie odbierze. A nie muszę przypominać sobie tych miłych chwil patrząc na medal, czy puchar. Wystarczy, że cała ta niesamowita przygoda siedzi we mnie.
Wnukom mógłbyś kiedyś pokazać, pochwalić się, jakim to dziadek był kozakiem w 2017 roku.
Przyszłe wnuki będą mogły sobie spokojnie wszystko sprawdzić, jeśli oczywiście tylko zechcą, czego dziadek dokonał. Internet przecież nadal będzie hulał, więc obrazki ze Stadionu Narodowego, zdjęcia i relacje nie znikną z sieci. Zresztą mój syn też oglądał, z żoną, finał na żywo, więc będzie mógł ewentualnie sporo od siebie dodać. Może i warto mieć na półce takie namacalne pamiątki, ale do takich spraw nigdy nie podchodziłem w sposób sentymentalny.
Długo rozmawiałeś z Nicińskim przejmując Arkę?
Z Grześkiem pogadałem po kilku dniach od przejęcia zespołu, i swoje spostrzeżenia oczywiście przekazał. Tyle że wychodzę z założenia, że warto oczywiście wysłuchać poprzednika, ale wszystko i tak muszę zobaczyć, a najlepiej dotknąć osobiście, żeby wyrobić sobie zdanie na temat drużyny. Przy każdym trenerze piłkarze reagują zresztą nieco inaczej, więc i na prowadzenie konkretnej grupy ludzi trzeba mieć oryginalny, autorski pomysł. Nawet jeśli od momentu przejęcia Arki do rozegrania finału Pucharu Polski mieliśmy tylko… trzy normalne treningi. Pozostałe były, bo musiały, przeprowadzone z mniejszym obciążeniem, albo z akcentem na sprawy techniczno-taktyczne, czyli niemal na chodzonego. A przecież wypadało popracować także nad mentalnymi aspektami, w których efekt także łatwiej jest osiągnąć trenując na sto procent. Łatwo więc nie miałem, nie będą upiększał, ale nie uskarżam się. Wiedziałem, na co się piszę i do jak mętnej wody wchodzę. Nie miałem jedynie świadomości, że w fazie finałowej ESA 37 Arce trafi się najgorszy terminarz, a od spotkania z Cracovią w dwanaście dni będziemy musieli rozegrać cztery mecze, czyli będziemy grać najczęściej ze wszystkich. Z tym jednak też trzeba będzie sobie poradzić.
Czego konkretnie można nauczyć zawodników na trzech pełnych treningach?
Wbrew pozorom, sporo. Tyle że nie będą to historie długotrwałe, potem trzeba wracać do tych aspektów, i utrwalać. Najszybciej można oczywiście poprawić stałe fragmenty, zarówno w ataku, jak i w obronie. Jeśli idzie natomiast o inne boiskowe sytuacje, to wypracowanie nowych wariantów taktycznych zajmuje więcej czasu, wszyscy muszą być przecież w ruchu, a piłka chodzić. W przypadku Arki najważniejszy był jednak mental, trzeba było chłopaków pobudzić i utwierdzić w przekonaniu, że stanowią dobrą drużynę. A zaczęliśmy nie najlepiej, przegraliśmy przecież derbowy mecz z Lechią…
…w którym to gospodarze z Gdańska, bardzo skuteczni na swoim stadionie, byli zdecydowanym faworytem, a mimo to pod koniec meczu musieli ostro się napracować, żeby obronić skromne prowadzenie.
OK, obyło się bez tragedii. Początek był nawet bardzo dobry w naszym wykonaniu, potem oddaliśmy inicjatywę, ale w końcówce znów przycisnęliśmy. Na tyle, że rywale kopali po autach, żeby kraść czas i łapać oddech. Cóż jednak z tego, skoro ostatecznie przegraliśmy? Tu za styl nie ma gratyfikacji, więc przy ocenie nie ma sensu koloryzować. Tylko punkty dają uśmiech i radość, tylko one budują pewność siebie. Później w lidze odnotowaliśmy dwa remisy, po których także nie było satysfakcji, i dopiero czwarte spotkanie, to finałowe z Lechem, zakończyliśmy zgodnie z planem. Czyli z pełną pulą. To ważny moment także przed ligowym finiszem, chłopaki mają bowiem świadomość, że dla wielu z nich to ostatnie takie trofeum w karierze, niektórzy są już przecież u schyłku karier. Być może zresztą dla mnie też….
…chwileczkę, ty – jak mi się wydaje – nie jesteś u schyłku szkoleniowej kariery. Przeciwnie…
… oczywiście, że nie, ale… nigdy nie wiadomo, jak życie się ułoży i co przyniesie. Pewnie, że będę chciał pracować jeszcze długo, wierzę więc, że wszystko co najlepsze, wciąż przede mną. Choćby gra w pucharach z Arką, co byłoby dla mnie debiutem na europejskiej arenie. Wiem jednak, że do tego – mimo że zapewniliśmy sobie start w eliminacjach Ligi Europy zdobywając Puchar Polski – jeszcze daleka droga. Najpierw musimy utrzymać się w ekstraklasie, to konieczny warunek. Jesteś ryzykantem. Kluczowych dla zespołu piłkarzy, Rafała Siemaszkę i Dominika Hofbauera, posadziłeś na ławce. Tym posunięciem zaskoczyłeś nie tylko rywali z Poznania.
Okazało się jednak, że historia przyznała ci rację.
Taki był plan, żeby przyglądali się uważnie z boku i byli gotowi wejść z gotowymi rozwiązaniami na decydujące fragmenty. Poprzednio mieliśmy problemy z końcówkami meczów, a skoro to szwankowało, trzeba było wyciągnąć konstruktywne wnioski. Dlatego podjąłem decyzję, że zmiennikami w finale będą zawodnicy, którzy są w stanie przesądzić losy spotkania. I super, że to się sprawdziło w stu procentach, trzecim rezerwowym był przecież Luka Zarandia, który po wejściu na boisko również zrobił wielką robotę. Od początku dałem natomiast szansę na przykład Tadkowi Sosze, który nie był podstawowym zawodnikiem w momencie, kiedy przejmowałem Arkę. Na jego pozycji grał Damian Zbozień, któremu teraz dałem odpocząć. I to także okazała się słuszna koncepcja. Co cieszy, bo potwierdza, że nie postawiłem mylnej diagnozy oceniając, że skład gdyńskiej drużyny jest szeroki i wyrównany. Właśnie dlatego nie bałem się wyzwań, które wiązały się z prowadzeniem Arki na finiszu obecnego sezonu. Siła kolektywu, a zatem i siła zmienników – to największa wartość zespołu, który prowadzę. Dobrze zatem, że zaczęliśmy robić z niej użytek.
Wyszło na to, że choć kadrowo miałeś słabszy zespół od Nenada Bjelicy, to dżokery w talii – silniejsze.
Tak to można oceniać z perspektywy końcowego wyniku, ale przecież w zespole Lecha na boisko w trakcie gry weszli Maciej Makuszewski i Szymon Pawłowski, a zatem klasowi ligowcy. Naprawdę klasowi. Wystarczy przypomnieć, że to Makuszewski zrobił akcję, po której Radosław Majewski mógł – a nawet powinien – pogrążyć nas w ostatniej minucie czasu podstawowego. Dlatego to tak budujące, że moje dżokery okazały się skuteczniejsze. Siemaszko, czy Zarandia weszli na plac gry bez strachu, wiedzieli co mają robić, i dali drużynie bardzo dużo.
Mieliście fart, że Majewski nie wykorzystał wspomnianej stuprocentowej okazji, czy to opatrzność czuwała nad Arką? Jak to wygląda z perspektywy tak religijnego jak ty człowieka?
Nade mną całe życie czuwa opatrzność. Wierzę w Boga i wiem, że trzeba pracować i sumiennie robić wszystko na co ma się wpływ, ale i tak palec boży na koniec wszystkim potrafi zakręcić. To co mnie spotyka, zawdzięczam opatrzności. Natomiast jak przez to przechodzę, zależy również ode mnie. Swoją filozofię staram się przekazywać zawodnikom. Róbmy swoje, wzajemnie się wspierajmy, dążmy do celu, a kwestiami, na które nie mamy wpływu, po prostu nie zawracajmy sobie głowy, nie stresujmy się nimi.
Czyli był to puchar nie tylko wywalczony, ale i wymodlony?
Dosłownie wymodlony! Przed finałem była msza za pomyślność Arki, oczywiście dla chętnych, na której niestety nie mogłem być obecny, ponieważ we Wrocławiu obserwowałem już rywali z grupy spadkowej. W celebrze uczestniczyli zawodnicy, ludzie ze sztabu, a także kibice, którzy prosili stwórcę o przychylność w Pucharze Polski i na ostatniej prostej w ekstraklasie. I kto wie, może to pomogło? A na pewno nie zaszkodziło. Musimy teraz podjechać do kościoła z pucharem, pokazać trofeum księdzu i ustalić termin mszy dziękczynnej. Również za pozostanie w lidze, bo wierzę, że Opatrzność nadal będzie nad nami czuwać.
Arka ma swojego kapelana?
Nie do końca, ale będziemy w tej materii coś kombinować, żeby posługa kapłana była sformalizowana. Nie miałem jeszcze nawet okazji poznać księdza, ale mam nadzieję, że szybko to nadrobimy. Choć czasu trochę teraz brakuje, byliśmy już u prezydenta, marszałka województwa, odbyła się w Gdyni oficjalna feta z okazji wywalczenia pucharu. Cóż, wychodzi na to, że po zdobyciu trofeum trzeba mieć kondycję jeszcze większą niż przed, bo obowiązków – fakt, przyjemnych – przybywa.
Po meczach z Lechem byłeś zwalniany z Podbeskidzia i Górnika. Finałowe zwycięstwo w pucharze traktujesz jako – słodką – zemstę?
Nie, to był po prostu rewanż. W sporcie tak to fajnie zostało poukładane, że najpierw jest mecz, a potem masz okazję zrewanżować się przeciwnikowi. Nawet takiemu jak Lech, z którym nigdy wcześniej w lidze – bo w pucharze nasze ścieżki nie przecinały się – nie wygrałem. Warto było być cierpliwym i poczekać na moment, w którym za wszystkie porażki i dwa zwolnienia sprzątnąłem poznaniakom puchar sprzed nosa. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz dane mi będzie rywalizować na takim poziomie, ale wiadomo – pierwszy raz pamięta się najmocniej i najlepiej. A ja nie zapomnę finału także z tego powodu, że po latach zbierania batów, udało się wywinąć Lechowi numer w meczu o tak dużą stawkę.
O którą formację najmocniej martwiłeś się przed finałem? Pavels Steinbors był negatywnym bohaterem półfinałowego rewanżu z Wigrami Suwałki, a Konrad Jałocha nie mógł wystąpić w bramce na Stadionie Narodowym.
Wierzę w każdego zawodnika, na którego stawiam i mocno go wspieram. Pewnie, miałem obawy jak piłkarze zareagują na grę na takim obiekcie jak Stadion Narodowy, zdecydowana większość z nich nie była tam przecież wcześniej nawet w roli kibica. Zobaczyli go pierwszy raz od środka, i całe szczęście, że szefowie PZPN zapewnili nam możliwość odbycia rozruchu i uczestnictwa w konferencji prasowej w przeddzień spotkania. Piłkarze porobili sobie pamiątkowe zdjęcia, zobaczyli jak wyglądają szatnie, murawa i trybuny, no i oswoili się na tyle ze wspaniałą architekturą, że następnego dnia głowy nie kręciły się już z zachwytu nad areną, na której przyszło nam grać z Lechem. Ciekawość w tym względzie została zaspokojona poprzedniego dnia, co zdecydowanie ułatwiło rywalizację. Zresztą w ogóle organizacja bardzo przypadła mi do gustu, począwszy od miejsca rozgrywania meczu i majówkowego terminu – który umożliwia licznym kibicom uczestnictwo w finale – po najdrobniejsze szczegóły.
Uciekłeś od pytania o Steinborsa. Szczerze – drżałeś o formę golkipera?
Jeśli ma być super szczerze to… nie! Kiedy byłem na bezrobociu dostałem propozycję z Salaminy, gdzie Paweł wówczas bronił. Skoro ktoś jest zainteresowany twoimi usługami, musisz coś wiedzieć o jego drużynie. A nie ukrywam, że na ligę cypryjską nie patrzę pasjami, ba – nie patrzę w ogóle, więc musiałem usiąść przed komputerem i obejrzeć mecze tego zespołu. Wiedziałem zatem, że potrafi doskonale interweniować, tylko potrzebuje czasu, żeby mocno wejść w realia Arki. Pewnie, przed finałem był postrzegany przede wszystkim przez pryzmat nieudanego rewanżu z Wigrami, ale w tamtym spotkaniu wszyscy zawodnicy się nie popisali, a nie tylko Steinbors. Finał stanowił doskonałą okazję na nowe otwarcie i byłem pewien, że Paweł zareaguje pozytywnie. Znacznie bardziej martwiłem się o to, żeby nie doznał awarii, ponieważ na ławkę musieliśmy wziąć juniora. Zatem gdyby podstawowy golkiper nawalił zdrowotnie, mielibyśmy problem nie do przeskoczenia.
Nie przesadzaj, słyszałem, że Jarosław Krupski, trener bramkarzy w Arce jest w doskonałej dyspozycji.
Fakt, Krupa brał udział w rozruchu w przeddzień finału Pucharu Polski i kiedy z wszystkich rzutów karnych, które starannie ćwiczyliśmy, padały bramki wpuściłem go do klatki z zadaniem, żeby coś wreszcie wybronił. No i wyjął dwie jedenastki, dał więc sygnał, że wciąż nadaje się do bronienia. Tylko że wcześniej trzeba byłoby Jarka zgłosić do rozgrywek, czego oczywiście nie zrobiliśmy. A mówiąc poważnie: strach o zdrowie Pawła był, ale na koniec to przecież Steinbors okazał się bohaterem finału, wybronił kilka nieprawdopodobnych sytuacji. I bardzo dobrze, Jałocha też jest już zdrowy, więc na finiszu ligi na pewno o obsadę bramki martwił się nie będę.
Dlaczego ostatecznie nie wylądowałeś w Salaminie?
Chciałem zabrać dwóch asystentów z Polski, a wiadomo, że nikt nie opuści kraju za czapkę gruszek, klub upierał się jednak, abym przyleciał sam, bo mieli już zatrudnionych miejscowych trenerów. Podczas obozów na Cyprze obserwowałem, że praca w tamtejszych realiach to ciężki kawałek chleba, więc nie wyobrażałem sobie, że porwę się na tę robotę zupełnie sam. Później jednak kilka razy zaświtało mi w głowie, że może popełniłem błąd nie przyjmując tej oferty. Pojawiła się półtora miesiąca po tym jak zostałem zwolniony z Górnika, a potem bardzo długo czekałem na kolejną propozycję. Na tyle, że zdążyłem stęsknić się za robotą. Na szczęście okazało się, że warto było poczekać na Arkę, bo Puchar Polski to wielka sprawa.
Pieniądze na Cyprze są dla trenerów lepsze niż w Polsce?
Porównywalne. Wyjazd miałby swoje plusy, zdobyłbym zagraniczne doświadczenie i pożył w fajnym klimacie, ale byłyby też minusy. Przede wszystkim rozłąka z rodziną, i niepewność, a pieniądze, które mi oferowano na pewno by tego nie zrekompensowały. Na Cyprze naprawdę dobrze płacą w trzech, czterech klubach, ale Salamina nie zalicza się do tego elitarnego grona.
Lech zawiódł z twojej perspektywy w finale Pucharu Polski?
Nie oglądałem się na Lecha. Dobrze weszliśmy w mecz, pierwszy kwadrans ewidentnie należał do Arki, a potem przez nasze błędy Steinbors musiał wykazywać się refleksem i kunsztem. Sami zafundowaliśmy sobie tarapaty, ale najtrudniejszy moment udało się przetrzymać. W przerwie złapaliśmy oddech, zapadła decyzja o szybkim wprowadzeniu Siemaszki, zaś na koniec drugiej połowy Tadziu Socha wykonując wślizg nieco przestraszył Majewskiego w tej akcji, po której mógł być duży płacz. Dogrywka to był już nasz czas. Była energia, była nawet dzikość, Krzysiek Sobieraj rządził na boisku i znakomicie pobudzał kolegów, a w takiej sytuacji nie mieliśmy już prawa wypuścić zwycięstwa z rąk.
Dużo było historii, tej sprzed 38 lat, kiedy Arka wywalczyła po raz pierwszy Puchar Polski, przed wyjazdem do Warszawy?
Nie. Miałem nawet pomysł, żeby Czesia Boguszewicza, trenera zespołu sprzed prawie czterech dekad, zaprosić do szatni, ale potem mi się odwidział. Uznałem, że sami damy sobie radę, bo chłopcy i tak są świadomi historii, która w ostatnim czasie była im zresztą często przypominana. A poza tym Janusz Kupcewicz, czyli jeden z bohaterów finału sprzed 38 lat, jest pracownikiem Arki, więc na co dzień można go spotkać w klubie.
Jak wywalczenie pucharu wpłynie na zespół Arki? Da wyłącznie pozytywnego kopa, czy może przyjść rozprężenie po licznych akademiach?
Może przyjść zarówno rozprężenie jak i zmęczenie. Niektórzy chłopcy mogą też za mocno uwierzyć w siebie, inni stracić koncentrację, dlatego teraz nasza, trenerów, rola będzie bardzo ważna. Musimy wszystko kontrolować i właściwie pospinać, żeby presja wyniku i motywacja nie zeszła z zespołu. Na pierwszych treningach po finale widać było przytępienie po całej drużynie, ale to łatwo wytłumaczyć. Po takim sukcesie w nocy się nie śpi, nie mam co do tego złudzeń.
Pozwoliłeś zawodnikom poświętować, a może nawet pobrykać, po zwycięstwie nad Lechem, mimo napiętego terminarza?
Za zdobycie dwóch bramek w finale pozwoliłem wszystkim posiedzieć do drugiej w nocy, i każdy mógł sobie zamówić taki trunek, na jaki miał ochotę. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Dałem chłopakom wolną rękę, to był czas świętowania. Zwłaszcza że pojawiły się ich rodziny, nie tylko żony i narzeczone, także dzieci, a nawet rodzice, więc była okazja wzajemnie się poznać. I grzechem byłoby zepsuć takie okoliczności niepotrzebnymi zakazami. To zresztą ważni ludzie dla piłkarzy, prawda jest bowiem taka, że jak w domu masz wszystko właściwie poukładane, to łatwiej jest skupić się na robocie.
Ty też trochę pobrykałeś?
Nie brykałem. Miałem wreszcie czas i sposobność, żeby na spokojnie pogadać z prezesem i dyrektorem, co przy codziennej harówce było niemożliwością. Zresztą po zwycięstwie łatwiej pewne tematy przechodzą, a przecież do finału nie zasmakowaliśmy wygranej. Więc konstruktywnie wykorzystałem sprzyjający moment.
Masz opinię człowieka nietrunkowego…
…ale nie jestem w tym względzie ortodoksyjny. Z zasady nie piję jedynie w poście i w sierpniu, choć piwa w ogóle nie lubię. A skoro była okazja, to już na stadionie po dobrze wykonanej pracy napiłem się szampana, a później w kuluarach także drinka. Wszystko oczywiście w ramach rozsądku, ale wyluzowałem się. A teraz do roboty! Sami przecież podnieśliśmy sobie poprzeczkę, teraz na pewno nikt już nie zlekceważy Arki.
O czym rozmawiałeś z prezesem i dyrektorem? Pierwsze przymiarki do startu w pucharach nastąpiły już nocą po finale?
Nie myślę w tym momencie o pucharach. Jeśli nie utrzymamy się w lidze, to latem nie będzie mnie już w Gdyni. Tak ustaliłem z prezesem – utrzymujemy się, to zostaję, nie utrzymujemy się, odpukać, to nie zostaję. Wierzę w powodzenie misji, której się podjąłem, ale życie pisze różne scenariusze. Już przy pierwszej rozmowie z prezesem omówiliśmy zatem wszystkie. Jestem konkretnym człowiekiem, i nigdy się nie narzucam. Bardzo chcę być trenerem Arki w przyszłym sezonie, ale wyłącznie w ekstraklasie. O pucharach zaczniemy, ewentualnie, myśleć po tym, jak zapewnimy sobie utrzymanie. Przede wszystkim o nowych kontraktach dla obecnych zawodników.
Skala trudności w grupie spadkowej będzie zdecydowanie niższa niż w finale pucharu?
To teoria. W starciu z Lechem nie musieliśmy atakować, teraz już będziemy musieli, zatem to będą zupełnie inne mecze. Puchar był osobnym rozdziałem, a najważniejsza batalia dopiero przed nami. Taka jest prawda.
Kluczowa będzie regeneracja przy zwariowanym terminarzu?
Zadecyduje psychika i przygotowanie motoryczne. Jeśli wyniki są dobre, to i regeneracja przebiega sprawniej, zawodnicy nie odczuwają rzeczywistego zmęczenia. W drużynie mamy trochę urazów, kilku piłkarzy jest zagrożonych kartkami, dlatego dbamy teraz o dosłownie każdy szczegół. Nikogo w tej fazie sezonu nie stać na drobny nawet błąd.
Korona grając z charakterem doszlusowała do krajowej czołówki. Arka ma podobny potencjał?
Trener może dużo zdziałać jeśli ma do wykorzystania okres przygotowawczy. Aby odcisnąć swoje piętno, potrzebuję czasu na dotarcie i odpowiednie wytrenowanie motoryki. Bo chcąc grać z charakterem trzeba dużo biegać, a to samo nie przyjdzie, nie weźmie się z patrzenia na tablicę, czy rzutnik. Bazę trzeba wypracować na specyficznych ciężkich zajęciach, żeby potem można było podejmować ryzyko w trakcie meczów. Dlatego nikt nie powinien spodziewać się, że Arka z dnia na dzień przekształci się w gang Ojrzyńskiego. Na to trzeba poczekać, nawet w bogatym RB Lipsk był to przecież proces, który trwał latami. Za to na pewno postaramy się grać sposobem. Za każdym razem innym, dedykowanym każdemu konkretnemu rywalowi. Ten na Lecha sprawdził się w stu procentach, więc początek był co najmniej obiecujący.
Rozmawiał ADAM GODLEWSKI
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”