Specjalnie dla nas: Czesław Michniewicz
– Większość zawodników z Ekstraklasy ma bardzo słabe umiejętności techniczne. Kiedyś zaczynaliśmy trening i szkoleniowiec kazał wszystkim przez 10 minut żonglować. Ja byłem bramkarzem i też żonglowałem. Patrzę teraz na zawodników z Ekstraklasy i wiem, że byłbym w czubie, jeśli chodzi o wyszkolenie techniczne. Poważnie! – mówi „PN” Czesław Michniewicz. Z trenerem reprezentacji młodzieżowej rozmawialiśmy o problemach młodych polskich zawodników, szkoleniowców i rzecz jasna o prowadzonej przez niego kadrze.
ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW PAWLAK
– Głowy trenerów w Ekstraklasie w ostatnich tygodniach jesieni spadały jedna za drugą. Co pan na to?
– Jestem przerażony – nie zastanawia się nawet przez chwilę Michniewicz (na zdjęciu). – Decyzje podejmowane są w emocjach. Nikt nie analizuje przebiegu przegranego meczu. Od razu trener do zwolnienia. A przecież przyjdzie następny szkoleniowiec, i co – nie przegra meczu? Większość tych zmian, bo nie wszystkie, to po prostu zmiany dla zmiany. Nie widzę w tym sensu. Zatrudniając trenera, musisz wiedzieć, jaki on jest i czego od niego oczekujesz. U nas bierzemy następnego, zadając mu trzy pytania – czy jest wolny, czy chce mało zarabiać i czy zgodzi się na dwu-, trzymiesięczne wypowiedzenie. Byle taniej.
– Jaki ma sens praca trenera w Ekstraklasie, poza tym, że można dobrze zarobić?
– Biorąc pod uwagę czas, przez który szkoleniowcy są w klubach, obecnie jest to praca bardziej dorywcza. Tyle że to świadczy o zatrudniających. O ich krótkowzroczności. Nie ma w tym merytoryki. Wiadomo, na Zachodzie wpadki również się zdarzają. Weźmy przykład Petera Bosza w Dortmundzie. Tyle że wcześniej Klopp czy Tuchel pracowali po kilka lat. W Polsce takich odcinków czasowych już nie ma. Wyjątkiem do niedawna był tylko Marcin Kaczmarek w Płocku. Też go wyrzucili. Powiem więcej, to się nie zmieni. Takie czasy. Pokolenie moich rodziców naprawiało lodówkę, gdy się zepsuła, dziś się ją po prostu wymienia. Pach, pach i rozwód, związków też się nie naprawia. Wszystko przychodzi łatwo. Zdecydowanie za łatwo. Z trenerami jest tak samo. Wymienia się nas. Nikt nie chce niczego naprawiać. Nie chce pomóc. Trenerzy nie mogą nabrać doświadczenia w pracy w sytuacji kryzysowej. A przecież to też część tego zawodu.
– Dlatego zdecydował się pan na pracę z reprezentacją młodzieżową?
– Po części tak. Miałem już dość tego ciągłego zwalniania mnie. W Szczecinie i Niecieczy, wcześniej w Podbeskidziu Bielsko-Biała, człowiek coś zrobił, a przy pierwszej okazji został wyrzucony. A nawet bez okazji! Rozmawiałem z Marcinem Dorną. Mówię, że dzielę pracę trenera na trzy etapy. Przychodzę do klubu i uczę gry w defensywie, czyli na 35 metrach boiska, potem następne 35 metrów, czyli nauka gry w strefie środkowej, a na koniec kreowanie sytuacji bramkowych – ostatnie 35 metrów. Do trzeciego etapu nigdy nie dochodzę. Wcześniej mnie zwalniają. Wiadomo, możesz zacząć od ofensywy, ale wtedy dużo goli tracisz. Patrzysz na mecz i widzisz, że zawodnicy nie wiedzą, co robić w defensywie. Mnie by krew zalała. Inna sprawa, że nie zawsze dostaje się propozycję pracy z młodzieżową kadrą. Widać, w którą stronę zmierza PZPN. Z rynku do związku trafili Piotrek Burlikowski, Jacek Magiera, jestem ja. Odsapnąłem od ligi, nabrałem dystansu. Choć jeszcze do pracy w klubie zapewne wrócę.
– Akurat decyzja Magiery była zaskakująca, mało pracował z seniorami.
– Spójrzmy na to z innej strony. Jacek mógł iść tylko do gorszego klubu w Polsce. A to oznacza trudniejszą robotę, ze słabszymi zawodnikami. Został mistrzem Polski, po rozstaniu z Legią mógł tylko tracić. Bo w warunkach Ekstraklasy w Legii grasz asami i królami. Zostaje tylko kwestia tego, czy zawodnicy odpalą. Ale nawet jeśli nie wszyscy, zawsze trafi ci się Nikolić czy Ofoe. A w innych klubach?
– Może tych zwolnień jest tyle, bo po prostu trenerzy są słabi?
– W kolejce jest osiem meczów. Ktoś musi przegrać, żeby ktoś mógł wygrać. Jeżeli oceniasz trenera tylko na podstawie tego, czy wygrał lub przegrał, a nie widzisz okoliczności, w których do tego doszło, otrzymujesz powierzchowne wnioski. W Midtjylland, zatrudniając trenerów czy analizując ich pracę, patrzą na to, ile drużyna stwarza sytuacji podbramkowych. Jeżeli jest ich dużo, ale nie są wykorzystane, nikt nie ma pretensji do trenera o wynik.
– To, że w Polsce tak to wygląda, jest winą prezesów czy dyrektorów sportowych?
– Kiedyś nie było trenera od bramkarzy, od przygotowania motorycznego, analityków. Jak był jeden asystent, to już było dobrze. Stanowisk się namnożyło, pojawili się dyrektorzy sportowi. Tyle że do tego stanowiska trzeba mieć kwalifikacje. To, że byłeś kiedyś piłkarzem, o niczym nie świadczy. Bo to jest zupełnie inna praca, w dużej mierze administracyjna. W tej robocie nie chodzi tylko o to, żeby pokazać się w garniturze na trybunach. Kiedyś pojechałem na obóz Bayernu Monachium prowadzonego przez Ottmara Hitzfelda. Za każdym razem zajęciom na zgrupowaniu przyglądał się Uli Hoeness. Podobnie zachowywał się Michael Zorc w Dortmundzie. Oni żyli drużyną. Zatrudnienie człowieka nieprzygotowanego do zawodu dyrektora sportowego jest szkodą dla klubu i dla tego człowieka. Gdybym był prezesem i chciał zatrudnić dyrektora sportowego, wysłałbym go do kilku klubów zagranicznych. Żeby zobaczył, jak taka praca wygląda, żeby zdobył kwalifikacje. Trenerzy jeżdżą po świecie na staże, podpatrują, prezesi spotykają się i wymieniają doświadczenia, a dyrektorzy sportowi? Jakoś to będzie, poopowiadam troszeczkę w mediach, ściągnę dwóch czy trzech zawodników… Nikt nie wie, jak praca takiej osoby na wysokim poziomie powinna wyglądać. Jak jest w Niemczech? Często to dyrektor sportowy zatrudnia trenera. Gdy pomyli się trzy razy, za chwilę już go nie ma. Czyli dyrektor też jest rozliczany. A u nas jak klub zmienia trenera co chwila, winni wszyscy, tylko nie dyrektor. A przecież to ten ktoś powinien znać się na rynku, polecać prezesowi odpowiednie osoby. Prezes nie musi wiedzieć wszystkiego o piłce, ma prowadzić biznes, zarabiać pieniądze dla klubu. Co więcej, dyrektor powinien wspierać trenera, a nie z nim walczyć.
– Długo odchorowywał pan remis z Wyspami Owczymi?
– Długo. Dosłownie. Strasznie tam wiało, przeziębiłem się mocno. Szczęśliwie kilka dni później graliśmy z Danią, zespołem, który wszystkim ładuje po pięć, po siedem…
– …to tyle o meczu z Wyspami?
– Wiedzieliśmy, że wbrew pozorom to będzie trudne spotkanie. Sztuczna nawierzchnia, fatalne warunki pogodowe. Zresztą OK – to nie jest usprawiedliwienie. Na pewno nie zakładaliśmy, że z takimi zespołami będziemy tracić punkty. Powtarzałem zawodnikom, że w meczu z Wyspami Owczymi niewiele można zyskać, a wiele można stracić. Jak wygrasz, nikt się tym nie przejmie, ale jak nie wygrasz… A to nie liga, że brak tych punktów zasypiesz, bo w sumie masz na to trzydzieści kilka kolejek. Gdybyśmy pokonali Wyspy Owcze, dziś w tabeli bylibyśmy już przed Danią. W każdym razie szybko udało się zmazać plamę. Dania w piłce młodzieżowej jest mocna. A kiedy my jesteśmy silni? Kiedy dobrze bronimy i kontrujemy. Taka jest prawda. Problem pojawia się w momencie, w którym musimy kreować grę, stwarzać sytuacje. To się zaczyna już na poziomie klubowym. Z Wyspami Owczymi bramki zdobyliśmy po stałych fragmentach. To nie przypadek. Jeśli przeciwnik ustawi się głęboko pod swoją bramką, brakuje nam kreatywności. W lidze jest dokładnie tak samo. W Niecieczy nauczyłem zespół dobrze bronić, traciliśmy mało goli. A zawsze z kontry stworzysz jakąś okazję. To było łatwe granie, nie przeczę. Tyle że nie zawsze można grać swój futbol. Czasem trzeba wygrywać sposobem. Franek Smuda pojechał do Hiszpanii z reprezentacją Polski i chciał zagrać swoje, to z powrotem w bagażu przywiózł sześć goli. W każdym razie na poziomie międzynarodowym musisz umieć stwarzać sytuacje.
– Z czego wynika to ograniczenie polskich piłkarzy?
– Kiedy jeden tenisista gra dobrze, a drugi słabo, ten pierwszy zawsze zagra tam, gdzie chce, a ten drugi będzie martwił się tylko o to, żeby przebić piłeczkę na drugą stronę. A jak zderzą się ze sobą dwaj dobrzy tenisiści, zaczyna się wymiana piłki. Podobnie jest z piłkarzami. Orest Lenczyk powiedział kiedyś, że piłka krąży między zawodnikami od nogi do nogi, aż w końcu trafi do najsłabszego i wtedy zawsze jest strata. I tak jest u nas w lidze. Dobrzy piłkarze zawsze szukają się na boisku, wiedzą, że dostaną lub zagrają piłkę w dobrym tempie, ten drugi będzie umiał ją dobrze przyjąć i odegrać. Dlaczego Robert Lewandowski lubi grać z Piotrkiem Zielińskim w reprezentacji Polski? Bo obaj są dobrze wyszkoleni technicznie, szybko myślą, krótko mówiąc – potrafią grać w piłkę. Rzecz w tym, że jak masz takich dwóch w drużynie, to trochę mało. Ale jak jest ośmiu, jak na przykład w Bayernie? Pojawia się tempo gry. Młodzi Duńczycy to właśnie mieli. Kiedy popatrzymy na mecze najsilniejszych lig zagranicznych, co się rzuca od razu w oczy? Jakość podania. Z Pogonią wybraliśmy się do RB Lipsk. Piłki, którymi trenowali Niemcy, były twarde jak kamienie. I oni tymi kamieniami wręcz strzelali do kolegów, a nie podawali. Nie masz czasu na reakcję. Tymczasem nie tylko potrafili zareagować, ale jeszcze przyjmowali piłkę. Chodzi o technikę. To ona jest podstawą szybkiej gry, która prowadzi do zaskoczenia przeciwnika. A większość zawodników z Ekstraklasy ma bardzo słabe umiejętności techniczne. Kiedyś zaczynaliśmy trening i szkoleniowiec kazał wszystkim przez 10 minut żonglować. Ja byłem bramkarzem i też żonglowałem. Patrzę teraz na zawodników z Ekstraklasy i wiem, że byłbym w czubie, jeśli chodzi o wyszkolenie techniczne. Poważnie! We Wronkach graliśmy w siatkonogę – z Remkiem Sobocińskim i Darkiem Jackiewiczem ogrywaliśmy wszystkich.
– Brakuje pracy u podstaw.
– Dokładnie. Andre Agassi w biografii napisał, że ojciec zbudował mu maszynę, która wypluwała piłki do tenisa. I on je odbijał tysiąc razy dziennie! Moi synowie trenują, widzę, jak rzadko mają piłkę w trakcie zajęć… To skąd możesz wziąć technikę, skoro nie masz kontaktu z najważniejszym narzędziem pracy? Trenerzy z maluchami ćwiczą stałe fragmenty… W Hiszpanii to jest w ogóle zabronione. Nie dość więc, że nie możemy trenować przez cały rok ze względu na warunki atmosferyczne, to jeszcze kiedy ćwiczyć można, czas jest tracony, bo młodzi piłkarze dostają piłkę raz na pięć minut. To wina trenerów. Czasami mam wrażenie, że jakby niektórym szkoleniowcom zabrać kabel zasilania od laptopa, to automatycznie od razu ich nie ma. Nie myślą. Treningi robią na zasadzie Ctrl+c, Ctrl+v. Dziś możesz znaleźć zajęcia prowadzone przez największych szkoleniowców w sieci, ale kiedy trzeba coś w nich zmienić, bo któreś warunki nie zostały spełnione – trener nie wie, jak to zrobić. Jakbym wziął dziś czterech młodych trenerów i poprosiłbym ich o przygotowanie treningów tu i teraz pod konkretne fazy meczów, bez połączenia z internetem nie będą w stanie tego zrobić.
– Brak wykwalifikowanych trenerów pracujących z młodzieżą to jeden z największych problemów polskiej piłki.
– Modne jest ostatnio słowo: coaching. Tyle że nasi młodzi szkoleniowcy nie są w stanie udzielić merytorycznej podpowiedzi piłkarzom w trakcie meczu czy treningu. Tylko drą pyski: gramy swoje, długa! Te słowa nie uczą grania w piłkę. Z trenerami jest trochę jak z nauczycielami: jeden przyjdzie i odbębni lekcje, a drugi będzie miał dar przekazywania wiedzy. Jak zaczynasz pracę nad techniką w reprezentacji do lat 19 czy do lat 21, to już jest dla tych chłopaków za późno. W mojej reprezentacji jest na przykład David Kopacz, chłopak szkolony w Niemczech. Od razu widać różnicę. Potrafi przyjąć piłkę kierunkowo, ma mocne podanie, gra prawą i lewą nogą. To nie jest przypadek, że reprezentacje młodzieżowe rzadko biorą udział w turniejach rangi mistrzowskiej. Prezes Boniek też to widzi, chcąc zmienić ten stan rzeczy, związek inwestuje w młodzieżowe kadry.
– A jak młodzi polscy piłkarze wyglądają pod względem intensywności gry?
– Guardiola w Bayernie robił grę trzy razy po cztery minuty. Kiedy widział, że w trzeciej gierce spada tempo, przerywał ją, zarządzał rozbieganie i jeszcze raz robił gierkę, ale krótszą – dwuminutową. Nie chciał czterech minut w wolnym tempie, tylko dwie z dużą intensywnością. Na tym to polega. Tyle że nie da się grać bez piłki. Jak ci futbolówka co chwila ucieka na aut, bo ktoś źle przyjmie, intensywności nie złapiesz.
– Dawida Kowanckiego w Sampdorii Genua przez pierwsze dwa miesiące uczyli przyjmowania piłki pod presją rywala.
– Bo tego się w Polsce nie uczy. My robimy dużo rzeczy niepotrzebnych. Treningi są kolorowe, szkoleniowcy rozstawiają te kapelusze po boisku, a rodzice są zadowoleni, bo płacą i wydaje im się, że trener jest przygotowany. W Niemczech odchodzi się już od pomocy treningowych. Ma być odwzorowane boisko, narysowane linie i koniec. Zawodnik ma uczyć się orientacji na podstawie linii. Na przykład obrońcy muszą grać blisko siebie, na szerokość pola karnego. Ale przecież nie mogą co chwila oglądać się za siebie i szukać linii, tylko muszą patrzeć do przodu, bo z drugiej strony boiska też jest pole karne. Znajomość geometrii boiska jest ważna. Nasi piłkarze tego też nie mają. W reprezentacji młodzieżowej zaczęliśmy pracę od podstaw. Każdy piłkarz musi wiedzieć, w którym momencie w której części boiska ma się znajdować. Zawodnicy przyjeżdżający na zgrupowania z lig zachodnich już to mają. Ci z polskiej ligi niekoniecznie. Kiedyś do Szczecina przyjechał zespół z Japonii na turniej 15-16-latków. Kurczę, aż się miło patrzyło. Grali jak w książce. We właściwym momencie skracali, zawężali pole gry. Byli tego nauczeni, widać, że ktoś tam nad tym pracuje. Rozmawiałem z Dawidem Kownackim, pierwsza rzecz, która mu się rzuciła w oczy we Włoszech, to jak szybko w Serie A zawęża się pole gry względem piłki i przeciwnika. A u nas w lidze jest hektar wolnego miejsca. Możesz źle przyjąć, piłka ci ucieknie, a i tak ją dogonisz, bo rywale są za daleko. Niemcy mówią, że w dzisiejszym futbolu musisz umieć grać na podstawce pod kufel od piwa. I tak jest. Jak popatrzymy na najlepsze mecze, po boisku gra posuwa się w małych kwadratach. W polskiej lidze tak to nie wygląda. Kiedy gramy między sobą, nikomu to nie przeszkadza, ale gdy przychodzi zderzenie z przeciwnikiem w europejskich pucharach czy w reprezentacji, zaczyna uwierać. Rywal zostawia mało miejsca, a ty nie możesz przyjąć piłki, myślisz: co jest, w lidze zawsze przyjmuję. W dzisiejszym futbolu o wszystkim decyduje czas i przestrzeń.
– Po przejęciu reprezentacji młodzieżowej zaczął pan od pracy nad głowami zawodników, którzy brali udział w nieudanych młodzieżowych mistrzostwach Europy?
– Nie. Minęło sporo czasu od turnieju. Wiedziałem, że Kownaś będzie dla mnie ważny, więc go odwiedziłem. Wybrałem się też do Bartka Drągowskiego, na którego bardzo liczyliśmy. Problem był z Wrąbelkiem, bo Kuba nie był w najlepszej formie psychicznej po Euro. Ale rozmawiałem z Jankiem Urbanem, wiedzieliśmy, że Wrąbel dobrze wygląda w treningu. Z powołaniem jednak spokojnie czekaliśmy. Wytypowaliśmy grupę zawodników z roczników od 1996 do 1999, znalazło się w niej ponad 60 nazwisk. I zaczęliśmy obserwacje. Dotychczas na żywo ja i sztab, czyli Mirek Kalita, Kamil Potrykus, Tomek Muchiński, Grzesiu Witt i Karol Bortnik, widzieliśmy ponad 140 meczów. Tyle że nie udałoby się tego zrobić bez odpowiednich nakładów. Wcześniej trenerzy prowadzili po dwie reprezentacje. Teraz każdy ma jedną plus swój sztab. I na tym można się koncentrować. Organizacja w PZPN jest na najwyższym poziomie. O nic nikogo nie muszę prosić, wysyłam tylko e-mail, że chcę jechać w dane miejsce, proszę o samolot czy samochód i związek wszystko załatwia. Niczym się nie muszę martwić. W Polsce żaden klub tak nie funkcjonuje. Nie wiem, jak Legia czy obecny Lech, ale w tych klubach, w których pracowałem czy pracują trenerzy mi znani, nikt nie ma takiego komfortu. W PZPN nie martwisz się o sprzęt, o organizację zgrupowań, na mecze latamy czarterami, nawet kucharz z nami jeździ. Jak dorosła reprezentacja Polski. Jak wrócę do pracy w klubie, trudno będzie ją wyobrazić sobie bez takich standardów. Duża w tym zasługa również Adama Nawałki. To selekcjoner wprowadził takie warunki pracy. Pierwszy raz mam też sztab taki, jaki bym chciał. Sam go mogłem sobie dobrać.
– Ale pewni są ci ludzie, bo w przeszłości to różnie w pana przypadku bywało?
– Pewni, pewni. Przyjemnie się pracuje. Mimo że zdaję sobie sprawę, że nie będzie to trwało wiecznie. Zobaczymy, jak to się poukłada na koniec eliminacji. Po efektach ich poznacie. Co tydzień spotykamy się w siedzibie związku, rozmawiamy, planujemy. A kiedy uzyskamy akcept, możemy to realizować. Ostatnio kilka dni spędziłem we Włoszech, oglądałem treningi Bartka Drągowskiego w Fiorentinie, porozmawiałem z Kownasiem.
– Drągowski zostaje w Fiorentinie?
– Obserwuje go kilka klubów, między innymi Eintracht Frankfurt i AS Monaco, także dwa zespoły z Anglii. Włosi nie chcą go puścić, gdyż chcą mieć dwóch dobrych bramkarzy.
– Kontrakt podpisał pan do końca eliminacji. Dostał pan jasny przekaz, że brak awansu będzie równał się pożegnaniu z pracą?
– Nie było takiej rozmowy. Choć zapewne bliżej końca kwalifikacji do niej dojdzie. Na razie żyjemy eliminacjami. Wszyscy. Prezes Boniek regularnie pojawia się na naszych meczach. Podobnie Adam Nawałka. Celem jest rzecz jasna awans, ale też dostarczenie zawodników do dorosłej reprezentacji. Kilkoma zawodnikami selekcjoner wykazuje zainteresowanie i zapewne wkrótce dostaną szansę w kadrze A.
– Na przykład Kownacki, czyli postać dla pana zespołu kluczowa, kapitan. Wokół odpowiedniego zawodnika buduje pan drużynę, za chwilę może pan nie móc z niego korzystać?
– Założenie od początku było jasne. Jesienią Dawid był u nas, a wiosną zobaczymy, jak potoczą się jego losy. Zresztą podobnie jest w przypadku kilku innych chłopaków, którym przygląda się sztab pierwszej reprezentacji. Chodzi o Bartka Kapustkę, Szymona Żurkowskiego i Konrada Michalaka. Trudno dziś jednoznacznie zawyrokować, co się wydarzy. Po to jednak tyle jeździmy, obserwujemy chłopaków, żeby być przygotowanym na to, że na przykład po finałach mistrzostw świata będziemy musieli sobie radzić już bez nich. Na wypadek nieobecności Żurka obserwujemy Jakuba Serafina grającego w Norwegii. Z kolei Dawid trafił do supertrenera w Genui. Robi szybkie postępy, ze zgrupowania na zgrupowanie widzę, ile nowych rzeczy potrafi. Prędzej czy później będzie zawodnikiem pierwszej reprezentacji, kadra U-21 jest dla niego drogą do celu. Normalne.
– A Żurkowski?
– Chłopak połyka przestrzeń na boisku. Jest cały czas w ruchu, w grze. Broni dobrze, potrafi zaatakować, umie strzelić gola i prostopadle podać. Na pewno jednak przydałoby mu się zwiększenie umiejętności w grze kombinacyjnej, żeby grać z Lewandowskim czy Zielińskim. Chodzi o grę na jeden, dwa kontakty. I znów wracamy do techniki. Żurek dużo zyskuje, gdy ma piłkę przy nodze, przestrzeń przed sobą, może ją poprowadzić.
– Był też kapitanem drużyny w meczu z Danią.
– Na pierwszym zgrupowaniu ustaliliśmy, że opaska trafia do Kownasia, a jego zastępcami będą Drążek, Paweł Stolarski i właśnie Żurek. W tym momencie pomocnik Górnika miał zaledwie kilka meczów na koncie w Ekstraklasie. Tą decyzją chciałem pokazać, że dostrzegam w nim potencjał. A że przed meczem z Danią wypadł Dawid, a Bartka i Pawła nie było, opaska trafiła do Żurka.
– Jak dużym problemem dla pana jest brak gry w klubie Jana Bednarka, który powinien być filarem linii defensywy kadry U-21?
– Na pewno sporym. Idealnie byłoby, gdyby Janek zmienił klub w styczniu, może spróbował sił w Championship. Inna sprawa, że wraca do gry Krystian Bielik, wybieram się do niego w styczniu.
– Bielika widzi pan na środku obrony czy w roli defensywnego pomocnika?
– On chce grać w obronie, jest przekonany do tej pozycji. Taką ścieżkę rozwoju nakreślił mu Arsene Wenger. Francuz nie widzi Krystiana w roli szóstki. I pewnie my też będziemy Bielika do środka obrony przymierzać. Co prawda, w cenie są defensywni pomocnicy, którzy nie tylko bronią, ale potrafią też rozegrać piłkę, czy strzelić gola, ale z drugiej strony jednak w kadrze jest Kuba Piotrowski, który robi fajne postępy, czy Patryk Dziczek. W każdym razie, jeśli Janek i Krystian zaczną regularnie grać, w końcu będziemy mieli konkurencję w zespole na środku obrony. Bo na dziś to najsłabiej zagospodarowane pozycje w mojej kadrze.
– Mateusz Wieteska się nie nadaje?
– Źle mnie pan zrozumiał. Obecnie mamy Bednarka, który nie gra, Pawła Bochniewicza, który gra mało, właśnie Mateusza, ale już z czwartym obrońcą jest kłopot. Dlatego czekam na powrót Bielika. Wieteska dobrze się zapowiada. Potrafi czysto odebrać piłkę rywalowi, a to nie jest częsta umiejętność u polskich obrońców. Jest agresywny. Nierzadko obrońcy unikają gry w kontakcie z przeciwnikiem, Mateusz odwrotnie – dobrze się w tym czuje. Trochę jak Kamil Glik. Rozwija się. Na pewno musi pracować nad siłą, żeby na dwóch-trzech pierwszych metrach być szybszym. Jestem ciekaw, jak odnalazłby się w Legii. Przykład Roberta Gumnego pokazuje, że nawet w pierwszej lidze można nabrać piłkarskiej ogłady i wrócić do silniejszego zespołu. Zresztą podobnie jest z Radkiem Majeckim wypożyczonym z Legii do Stali Mielec. Chciałem powołać go na jedno ze zgrupowań, przepisy jednak pozwalają klubom pierwszoligowym na przełożenie meczu, kiedy ich zawodnik trafia do reprezentacji. A że to była końcówka jesieni, nie chcieliśmy wywracać pierwszoligowych rozgrywek. Majeckiemu więc się przyglądamy. Zwłaszcza że regularnie gra w piłce seniorskiej, bo w przypadku Drągowskiego czy Kamila Grabary jest odwrotnie.
– Grabarze w zrobieniu kariery nie przeszkodzi bezkompromisowość w publicznych wypowiedziach?
– To młody chłopak, wszystko co dobre i co złe jeszcze przed nim. Mogę oceniać go tylko przez pryzmat tego, co widziałem na treningach i w meczu. Bardzo duży talent. Sprawny chłopak, dobrze broni dolne piłki, a ma prawie dwa metry. Pod względem umiejętności technicznych bramkarzy, nic nie można mu zarzucić. Choć gra nogami na pewno jeszcze do poprawy. Tyle że on trenuje w Anglii, tam go tego nauczą. I ważna rzecz, Majecki i Grabara to chłopcy z rocznika 1999. Będą mogli grać jeszcze w trzech kolejnych cyklach eliminacji U-21. Podobnie jak Sebastian Szymański z Legii, który u Jacka Magiery grywał więcej niż u Romeo Jozaka. W ogóle patrząc na skład naszej grupy, mamy jedną z najmłodszych reprezentacji. Sporo chłopaków urodziło się latach 1998-99. Kadra na pewno jest rozwojowa. Roczniki 1998-99 są mocne, ci chłopcy mogą dużo zdziałać w piłce. A i w roczniku 2000 jest kilku dobrych zawodników.
– To jaki dla pana był 2017 rok?
– To, co się stało w Niecieczy, do dziś jest dla mnie niezrozumiałe. Z drugiej jednak strony, gdyby nadal był trenerem Bruk-Betu Termaliki, oferty z PZPN mogłoby w ogóle nie być. Dlatego cieszę się, że jestem w tym punkcie. Dla mnie to jest odskocznia, bo pracując w klubie, człowiek żyje w nieustannym stresie. Zawęża się pole widzenia, myślisz tylko o tym, jak tu wygrać kolejny mecz. Bo kostucha już czeka, żeby ściąć ci głowę. W roli trenera młodzieżówki mogę się rozwijać. Jeżdżę do zawodników, poznaję ich trenerów, ich wizję futbolu. Złapałem kontakt z każdym ze szkoleniowców, dzwonię do nich, pytam o zawodników. I zdarzają się sytuacje, że chcę powołać piłkarza, a trener klubowy to z jakiejś przyczyny odradza. Dlatego pojechaliśmy z Kamilem Potrykusem w tour po Europie, żeby nawiązać także relacje ze szkoleniowcami. To zawsze inaczej, jak dzwonisz do trenera na przykład Sampdorii, a człowiek po drugiej stronie słuchawki wie, z kim rozmawia. Ułatwia to robotę. Jestem też zbudowany zawodnikami z reprezentacji. Czasem mówi się, że piłkarze nie chcą grać w kadrach młodzieżowych. To bzdury. Każdy chce grać w reprezentacji, niezależnie od kategorii wiekowej. I ich świadomością. Paweł Tomczyk zdecydował się zostać w Podbeskidziu Bielsko-Biała, mimo że mówiło się o jego powrocie do Lecha. Rzecz w tym, że u Nenada Bjelicy byłby trzecim napastnikiem. Interesowały się nim też Sandecja Nowy Sącz i Bruk-Bet. Tyle że te kluby prawdopodobnie będą walczyć o utrzymanie w Ekstraklasie, a wiadomo, jak jest – zagrasz dwa mecze, nie strzelisz gola i ławka czeka. A jeśli Paweł podtrzyma skuteczność wiosną w pierwszej lidze, latem będzie miał lepszą pozycję negocjacyjną. On to zrozumiał. Udało się zbudować fajne relacje z chłopakami. A i na korytarzach PZPN czuć pasję do piłki, panuje atmosfera pracy, ludzie chcą coś zbudować. Nie walczą tylko o przetrwanie, jak to często jest w klubach. Inna rzeczywistość. Jestem w fajnym miejscu z fajnymi ludźmi. Eliminacje są trudne. Do turnieju finałowego awansują tylko zwycięzcy grup i cztery zespoły z drugich miejsc zagrają w barażach. Dlatego jedyne, czego mi zabrakło w 2017 roku, to czterech punktów w eliminacjach, które straciliśmy w meczach z Finlandią i Wyspami Owczymi.
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (1/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”