– Większość zawodników z Ekstraklasy ma bardzo słabe umiejętności techniczne. Kiedyś zaczynaliśmy trening i szkoleniowiec kazał wszystkim przez 10 minut żonglować. Ja byłem bramkarzem i też żonglowałem. Patrzę teraz na zawodników z Ekstraklasy i wiem, że byłbym w czubie, jeśli chodzi o wyszkolenie techniczne. Poważnie! – mówi „PN” Czesław Michniewicz. Z trenerem reprezentacji młodzieżowej rozmawialiśmy o problemach młodych polskich zawodników, szkoleniowców i rzecz jasna o prowadzonej przez niego kadrze.
ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW PAWLAK
– Głowy trenerów w Ekstraklasie w ostatnich tygodniach jesieni spadały jedna za drugą. Co pan na to? – Jestem przerażony – nie zastanawia się nawet przez chwilę Michniewicz (na zdjęciu). – Decyzje podejmowane są w emocjach. Nikt nie analizuje przebiegu przegranego meczu. Od razu trener do zwolnienia. A przecież przyjdzie następny szkoleniowiec, i co – nie przegra meczu? Większość tych zmian, bo nie wszystkie, to po prostu zmiany dla zmiany. Nie widzę w tym sensu. Zatrudniając trenera, musisz wiedzieć, jaki on jest i czego od niego oczekujesz. U nas bierzemy następnego, zadając mu trzy pytania – czy jest wolny, czy chce mało zarabiać i czy zgodzi się na dwu-, trzymiesięczne wypowiedzenie. Byle taniej.
– Jaki ma sens praca trenera w Ekstraklasie, poza tym, że można dobrze zarobić? – Biorąc pod uwagę czas, przez który szkoleniowcy są w klubach, obecnie jest to praca bardziej dorywcza. Tyle że to świadczy o zatrudniających. O ich krótkowzroczności. Nie ma w tym merytoryki. Wiadomo, na Zachodzie wpadki również się zdarzają. Weźmy przykład Petera Bosza w Dortmundzie. Tyle że wcześniej Klopp czy Tuchel pracowali po kilka lat. W Polsce takich odcinków czasowych już nie ma. Wyjątkiem do niedawna był tylko Marcin Kaczmarek w Płocku. Też go wyrzucili. Powiem więcej, to się nie zmieni. Takie czasy. Pokolenie moich rodziców naprawiało lodówkę, gdy się zepsuła, dziś się ją po prostu wymienia. Pach, pach i rozwód, związków też się nie naprawia. Wszystko przychodzi łatwo. Zdecydowanie za łatwo. Z trenerami jest tak samo. Wymienia się nas. Nikt nie chce niczego naprawiać. Nie chce pomóc. Trenerzy nie mogą nabrać doświadczenia w pracy w sytuacji kryzysowej. A przecież to też część tego zawodu.
– Dlatego zdecydował się pan na pracę z reprezentacją młodzieżową? – Po części tak. Miałem już dość tego ciągłego zwalniania mnie. W Szczecinie i Niecieczy, wcześniej w Podbeskidziu Bielsko-Biała, człowiek coś zrobił, a przy pierwszej okazji został wyrzucony. A nawet bez okazji! Rozmawiałem z Marcinem Dorną. Mówię, że dzielę pracę trenera na trzy etapy. Przychodzę do klubu i uczę gry w defensywie, czyli na 35 metrach boiska, potem następne 35 metrów, czyli nauka gry w strefie środkowej, a na koniec kreowanie sytuacji bramkowych – ostatnie 35 metrów. Do trzeciego etapu nigdy nie dochodzę. Wcześniej mnie zwalniają. Wiadomo, możesz zacząć od ofensywy, ale wtedy dużo goli tracisz. Patrzysz na mecz i widzisz, że zawodnicy nie wiedzą, co robić w defensywie. Mnie by krew zalała. Inna sprawa, że nie zawsze dostaje się propozycję pracy z młodzieżową kadrą. Widać, w którą stronę zmierza PZPN. Z rynku do związku trafili Piotrek Burlikowski, Jacek Magiera, jestem ja. Odsapnąłem od ligi, nabrałem dystansu. Choć jeszcze do pracy w klubie zapewne wrócę.
(…)
CAŁY WYWIAD MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (1/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”