Piłkarze Southampton, Leeds United, Newcastle United, Burnley i Norwich City nie wygrali w bieżącym sezonie Premier League ani jednego meczu. Prawie wszyscy mają jednak dobre powody, by na razie nie panikować.
W tym sezonie Jan Bednarek jeszcze nie cieszył się z trzech punktów, ale do jego drużyny trudno mieć większe zastrzeżenia. (fot. Reuters)
Śledząc dyskusje na temat futbolu nietrudno spotkać się z argumentem, zgodnie z którym tabela rozgrywek nie kłamie. Równie łatwo trafić jednak na ten, według którego tabela kłamie. Wariant frazesu zależy od tego, gdzie przystawia się oko lub ucho, i tezy, którą stara się potwierdzić autor słów.
W rzeczywistości tabela bardzo rzadko pokazuje całą prawdę o sytuacji poszczególnych drużyn. Sporo rzeczy ukrywa, na wiele pozostaje ślepa. To samo można napisać o liczbie zwycięstw danego zespołu po pięciu kolejkach zmagań liczących trzydzieści osiem serii spotkań. Nawet jeśli wynosi zero, nie musi być świadectwem kompletnej bezradności i zwiastunem katastrofy.
BEZ WIĘKSZYCH ZASTRZEŻEŃ
Najwyżej sklasyfikowanym przedstawicielem angielskiej ekstraklasy, który dotąd nie sięgnął po komplet punktów, jest Southampton. Po połączeniu końcówki poprzedniego sezonu z początkiem obecnego seria kolejnych meczów bez wygranej Świętych wydłuża się do siedmiu. Mimo to, do piętnastej drużyny w stawce trudno mieć większe zastrzeżenia.
Passa występów bez triumfu jest oczywiście mało chwalebna, lecz gorycz łagodzi nieco fakt, iż ostatnią porażkę Jana Bednarka i spółki datuje się na połowę sierpnia i inaugurację rozgrywek z Evertonem. Po niej nastąpiły cztery remisy. Nie będzie przesady w określeniu ich mianem zwycięskich. W końcu podopieczni Ralpha Hasenhuettla zatrzymali Manchester United, West Ham i Manchester City, a rezultat potyczki z Newcastle United ustalili w szóstej minucie doliczonego czasu gry.
Podziały oczek były więc osiągane w rywalizacjach z wymagającymi przeciwnikami (nie licząc Srok), a do tego w dobrym stylu. Po spotkaniach z Czerwonymi Diabłami oraz Obywatelami zawodnicy Southampton mogli wręcz odczuwać niedosyt. Pokonanie potentatów nie było wcale scenariuszem typowym dla filmów science fiction. We wszystkich dotychczasowych meczach Święci starali się być proaktywni. Nie skupiali się wyłącznie na destrukcji i uprzykrzaniu życia rywalom. Nie przeszkodziło im to w straceniu tylko sześciu goli i zachowaniu dwóch czystych kont. Te ostatnie bardzo cieszą Hasenhuettla. Austriak mówił, że gra na zero z tyłu jest jednym z głównych celów jego zespołu. W osiąganiu go pomóc mają dogłębne analizy i trening bazujący na pressingu. Ekipa z St. Mary’s Stadium nie chce już inkasować tylu bramek, co spadkowicze.
W zasadzie jedynym zarzutem, jaki można skierować w stronę Southampton, jest niewykorzystywanie szans w ofensywie. Według wskaźnika goli oczekiwanych, drużyna powinna mieć w dorobku blisko sześć trafień, a uzbierała cztery. To jednak całkiem naturalne, że grupa piłkarzy, którą latem opuścił lider ataku w osobie Danny’ego Ingsa, ma mały problem z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Przemienienie remisów w zwycięstwa zdaje się być tylko kwestią czasu.
OCHRONA ESENCJI
Drugą i zarazem ostatnią ekipą, której brak wygranej nie zepchnął do strefy spadkowej, jest Leeds United. Pawie mają na koncie trzy punkty, które uzyskały za sprawą remisów z Evertonem, Burnley i Newcastle United. Dodawszy do nich porażki z Manchesterem United oraz Liverpoolem otrzymujemy pierwszy od 1946 roku sezon najwyższej klasy rozgrywkowej, w którym drużyna z West Yorkshire nie zanotowała zwycięstwa w żadnej z początkowych pięciu kolejek. W erze Marcelo Bielsy Mateusz Klich i jego kompani nigdy wcześniej nie zaliczyli serii pięciu meczów ligowych bez pokonania przeciwnika.
Sympatyków klubu z Elland Road szczególnie mocno może martwić postawa ich ulubieńców w defensywie. O ile statystyki zawyża wysoka przegrana z Czerwonymi Diabłami (1:5), o tyle nie da się uciec od tego, że Leeds straciło aż 12 bramek, nie zachowało ani jednego czystego konta i odpowiada za trzeci najwyższy współczynnik traconych goli oczekiwanych (10,8). Gra w obronie kuleje, czemu nie pomagają urazy i wykluczenia. Na tę chwilę jedynym dostępnym stoperem w talii El Loco jest Liam Cooper.
Po pięciu seriach gier nowej kampanii sytuacja Pawi może uchodzić za idealne potwierdzenie tezy, że drugi sezon po awansie do elity jest trudniejszy od pierwszego. Zeszłoroczny beniaminek zdaje się jednak mieć w kadrze zbyt dużo jakości i zbyt dobrego trenera, by uwikłać się w walkę o utrzymanie. – Owszem, nasi rywale znają nas już lepiej. Ale my również lepiej ich znamy – stwierdził przed inauguracją zmagań Bielsa.
Teraz Argentyńczyk apeluje o spokój i niewyciąganie przesadnie daleko idących wniosków. Nie zamierza wsłuchiwać się w głosy domagające się zmiany stylu gry. – Robiąc to zapomnielibyśmy o pochwałach, które otrzymaliśmy w poprzednich trzech sezonach – mówi i zapowiada ochronę esencji swojego futbolu. To dobry znak, wszak kultywując to, w czym są najlepsi, piłkarze Leeds mają największe szanse na przełamanie i odniesienie upragnionego, pierwszego zwycięstwa. Podobnie jak w przypadku Southampton, można się tego spodziewać raczej prędzej niż później.
APATIA I MARAZM
W lidzie nieprzypadkowo pojawiło się słowo „prawie”. Jeśli w którejś z pięciu opisywanych ekip są powody do paniki, to w Newcastle United. Sroki nie wygrywają, nie zachowują czystych kont, tracą mnóstwo goli (13), pozbawiają się punktów w spotkaniach, w których prowadzą (5 oczek), a jeśli o pozycji w tabeli decydowałby wskaźnik punktów oczekiwanych, zamykałyby stawkę. Do tego są uzależnione od dyspozycji skutecznego, acz mającego częste problemy ze zdrowiem Calluma Wilsona oraz zjawiskowego, ale nieregularnego (choć trzeba przyznać, że zrywanie tej łatki idzie mu dobrze) Allana Saint-Maximina.
Zamiast paniki na St. James’ Park panuje jednak apatia i marazm. Okazjonalnie złość, jeśli ktoś ma jeszcze siłę, by ją okazywać. Brak zwycięstw w pierwszych pięciu kolejkach sezonu nie jest dla Newcastle niczym nowym. Powoli staje się wręcz tradycją. Tak samo było przecież trzy lata temu. I sześć lat temu. I siedem lat temu. Pozytywy? Tylko raz zakończyło się to spadkiem do Championship.
Geordies nie myślą jednak w ten sposób. Od lat widzą szklankę do połowy pustą. Mają dość Mike’a Ashleya, który chce sprzedać klub, lecz mu się to nie udaje. Dość Steve’a Bruce’a, który pracuje w ekstremalnie trudnych warunkach, lecz nie pomaga sobie wojując z zarządem, kibicami i dziennikarzami. Deklarując, iż mimo wszelkich przeciwności nie odejdzie, Anglik przejawia skłonności masochistyczne.
Dziennikarze „The Athletic” napisali niedawno, że Puchar Ligi jest dla angielskiego futbolu tym, czym Newcastle United jest dla Premier League. Trwa, lecz nie do końca wiadomo po co. W obecnej formie organizacyjnej trudno doszukać się w nim sensu i nadziei na lepsze jutro. Może ono przynieść powtórkę z sezonu 2015-16.
CZEKANIE NA PLON
Do kiepskich startów przyzwyczaili się także na Turf Moor. Burnley nie wygrało żadnego z pierwszych pięciu meczów rozgrywek ligowych w trzech z ostatnich czterech sezonów (z bieżącym włącznie). W czwartym odniosło jedno zwycięstwo. W tym okresie ani razu nie spadło z angielskiej ekstraklasy. Koniec końców zawsze wychodziło na prostą.
Są solidne podstawy, by sądzić, że i teraz The Clarets się to uda. Zgodnie ze wskaźnikiem oczekiwanych punktów, drużyna Seana Dyche’a powinna mieć na koncie nie jedno, a sześć oczek, i zajmować dwunaste miejsce w tabeli. Nie wykorzystuje jednak stwarzanych sobie szans bramkowych (strzeliła prawie cztery gole mniej niż wynosi jej xG), najczęściej w lidze obija słupki i poprzeczki (4) i w dużej mierze dlatego jest przedostatnia.
Niepokoić może trwająca od 13 meczów ligowych seria występów na własnym boisku bez triumfu. Do tego fakt, iż w trwającej kampanii Burnley obejmowało prowadzenie w trzech spotkaniach Premier League, a potem wypuszczało punkty z rąk. I to, że ostatnie czyste konto na poziomie angielskiej elity zachowało w maju.
Dyche nie zakłamuje jednak rzeczywistości, kiedy po każdym (!) starciu stwierdza, że jego podopieczni zagrali „dobrze”, „przyzwoicie” lub „co najmniej przyzwoicie”. Nawet, jeśli sam śmieje się, że brzmi jak zdarta płyta. Solidna gra, którą potwierdza szkiełko i oko, pozytywna atmosfera wywołana udanym oknem transferowym i podpisaniem nowego kontraktu przez prominentnego w historii klubu szkoleniowca – w końcu wyda to plon w postaci zwycięstwa.
– W marcu lub kwietniu poczujecie, jacy są mocni. Wiele drużyn będzie bić się o utrzymanie, a oni będą już bezpieczni. Będą mieli osiem, dziewięć lub dziesięć punktów przewagi i komfort w tabeli. To jest Burnley, fakt, iż teraz mają tylko jeden punkt, nic nie znaczy – wykładał w październiku 2020 roku Jose Mourinho. Teraz mógłby powtórzyć niniejszy wywód i zapewne znów znacząco by się nie pomylił.
ZACHOWAĆ BALANS
W na pozór najbardziej beznadziejnej sytuacji znajduje się Norwich City. Bez zwycięstwa, z zerowym dorobkiem punktowym i najmniejszą liczbą bramek zdobytych, a największą straconych. Jest piątą ekipą w dziejach Premier League, która przegrała wszystkie pięć pierwszych meczów sezonu. Pierwszą, która uległa przeciwnikom w piętnastu kolejnych spotkaniach pod wodzą jednego szkoleniowca (uwzględniając jej poprzedni epizod w elicie). Tylko Sunderland zaliczył dłuższą passę porażek (dwadzieścia z rzędu). – Nie chcę ich kompletnie skreślać, ale w tym momencie nic im nie wychodzi. Nie wyglądają jak piłkarze Premier League – ogłosił ostatnio Martin Keown.
Nawet na tak mizerny start Kanarki mogą jednak znaleźć szereg sensownych usprawiedliwień. Po pierwsze – niemiłosierny terminarz. Potyczki z Liverpoolem, Manchesterem City, Leicester City i Arsenalem każdego mogłyby doprowadzić do takiego stanu morale, że potem nie dałby rady Watfordowi. Po drugie – zakłócone przygotowania. Z powodu licznych przypadków pozytywnych wyników testów na COVID-19 w zespole, beniaminek musiał odwołać obóz w Niemczech, a do tego dwa sparingi. Tylko przez tydzień trenował w pełnym składzie. Po trzecie – przebudowana kadra. Latem klub opuściło siedmiu graczy, którzy maczali palce w awansie do ekstraklasy, w tym ten, który na zapleczu był najlepszy, czyli Emiliano Buendia. Norwich sprowadziło jedenastu nowych piłkarzy, którzy potrzebują chwili, by zrozumieć, czego wymaga Daniel Farke.
Niemiec mówi czasami rzeczy, które brzmią kuriozalnie, jak wtedy, gdy nie bierze w ciemno siedemnastego miejsca w stawce na koniec rozgrywek, jest zadowolony, że jego drużyna pokazała dojrzałość i nie straciła w starciu z Liverpoolem więcej niż trzech goli albo wyraża zawód, iż Kanarki nie wygrają Pucharu Ligi, ale często rzecze też mądrze. To prawda, że ekipa z Carrow Road przystąpiła do zmagań przygotowana lepiej niż dwa lata temu. Stwierdzenie, iż ma obecnie trzy punkty mniej, niż zakładał plan, wszak pierwszym naprawdę istotnym meczem był ten z Watfordem, również nie mija się z prawdą.
– Nie jesteśmy nadmiernie szczęśliwi, ale nie oznacza to, że spadliśmy. Zawsze trzeba zachować balans, być samokrytycznym i szczerym – twierdzi Farke i zapowiada poprawę gry obronnej oraz zmianę ustawienia. Biorąc pod uwagę wspomniane wyżej okoliczności, nie sposób uciec od wrażenia, że w trwającym sezonie Norwich City nie pokazało jeszcze swojego prawdziwego oblicza. Jeśli jednak nie zrobi tego wystarczająco szybko, niechybnie czeka je deja vu.
***
Jak pokazują przypadki Southampton, Leeds United, Newcastle United, Burnley oraz Norwich City, liczba zwycięstw w pierwszych pięciu kolejkach sezonu ukazuje zatrważająco okrojony obraz sytuacji, w jakiej znajduje się drużyna. Nie uwzględnia trudów terminarza i zamkniętego całkiem niedawno okna transferowego, relewantnych w dłuższym okresie statystyk czy chwilowych absencji ważnych piłkarzy. Tym samym nie powinna służyć do kategorycznej oceny szans danej grupy zawodników na osiągnięcie jej celów w perspektywie całych, długich rozgrywek. O ile nie jest częścią większego kryzysu, jak na St. James’ Park, nie powinna wywoływać paniki. Stanowi ostrzeżenie, upomnienie, nie wyrok skazujący na finalne niepowodzenie i klęskę w postaci spadku.
Maciej Sarosiek