Przejdź do treści
Śląsk Wrocław na początku sezonu 2020-21

Polska Ekstraklasa

Śląsk Wrocław na początku sezonu 2020-21

Nikt tego we Wrocławiu głośno nie powie, bo i po co, ale Śląsk ma apetyt. Może nie na mistrza, ale na podium i europejskie puchary – to na pewno. Ma również wizję rozwoju. Wyjść może różnie, lecz na razie projekt wygląda obiecująco.



Na początku sezonu wrocławianie mają zdecydowanie więcej powodów do radości niż smutku. (fot. Krystyna Pączkowska/400mm.pl)


ZBIGNIEW MUCHA

Nie chodzi o pompowanie balonika, to bez sensu, ale czemu ich nie chwalić, skoro jest za co – mówi Sebastian Mila, były kapitan WKS. – Zawsze podobały mi się słowa Michała Probierza, który powtarzał, że gra o mistrzostwo Polski. Bo o co niby gra się w lidze? Jasne, ktoś może się uśmieje, przecież w ostatnich latach grono ubiegających się o tytuł zostało mocno zawężone, ale przypomnę, że Piast na końcu też się śmiał. Z innych. A kto stawiał na nas w 2012 roku? Dobry start powoduje, że drużyna rośnie i zaczyna wierzyć. Obecny Śląsk podoba mi się na wielu płaszczyznach. Sposób, w jaki budowana jest drużyna, mądry trener, filozofia klubu, zdrowe podejście do kwestii funkcjonowania, jestem przekonany, że o ile tylko pozwolą na to warunki, kibice wrócą gromadnie na trybuny, bo drużyna gra dobrze, momentami efektownie, kupiła tym kibiców nie tylko we Wrocławiu, ale również część niezaangażowanych w Polsce.

To może polegać na prawdzie. Gdyby przeprowadzić plebiscyt na najbardziej bezbarwną drużynę w ostatnich latach w Ekstraklasie, wrocławianie mieliby szanse na podium, o którym zresztą marzą, choć oczywiście nie w tej kategorii. Wrażenie nijakości potęgowały zwykle pustawe trybuny ogromnego stadionu. W mistrzowskim sezonie 2011-12, średnia frekwencja wynosiła ponad 17 tysięcy. W kolejnym – jeszcze 15 tys., ale potem oscylowała już wyłącznie koło dziesięciu. Na prawie 43-tysięcznym obiekcie źle to wygląda. W trwającej edycji, z uwagi na pandemiczne ograniczenia, średnia widzów z trudem dobija 8 tysięcy, ale w normalnych warunkach, przy tak grających Wojskowych, powinna rosnąć.

Pan Lavicka

Czy da się znaleźć jakieś generalne podobieństwa do wspomnianego 2012 roku?

– Byłem wówczas w środku drużyny, miałem inny odbiór wielu spraw, niemniej chyba widać trochę podobieństw – uważa dyrektor sportowy, Dariusz Sztylka. – Są liderzy na boisku i w szatni, jest odpowiednia mentalność oraz silny sztab szkoleniowy. Jeden do jednego przełożyć się nie da wszystkiego, ale widać wyraźnie, że drużyna się rozwija. Poza tym ci, którzy znajdują się w meczowej dwudziestce, czują odpowiedzialność za zespół. Wtedy też tak było. Rezerwowy czuł się równie ważny jak gracz wyjściowego składu.

I wtedy – przypomnijmy – też nikt na nich nie stawiał.

Inna rzecz, że do udanej inauguracji lepiej nie przywiązywać przesadnej uwagi. Rok temu Śląsk zanotował znakomity początek – w 5 meczach uzbierał 13 punktów, zaliczył świetny występ w Poznaniu, wywalczył remis przy Łazienkowskiej, pokonał mistrza Polski i obie krakowskie drużyny. Cztery kolejne remisy z trudnymi rywalami też nie były jeszcze oznaką wielkiej zadyszki. Wszystko sypnęło się od pucharowej porażki z Widzewem. Ostatecznie Śląsk finiszował na piątym miejscu.

Teraz początek sezonu jest dobry, choć kłopotów trenerowi Vitezslavowi Laviczce nie brakowało – kilku piłkarzy dochodziło do siebie po urazach, kilku przebywało na przymusowej izolacji w związku z pozytywnymi testami na obecność koronawirusa. – W ostatnich tygodniach drużyna funkcjonowała w specjalnym reżimie sanitarnym. Wprowadziliśmy wewnętrzne, rygorystyczne procedury bezpieczeństwa, dalece wykraczające poza oficjalne rekomendacje, które okazały się skuteczne. Uniknęliśmy nowych zakażeń wśród zawodników i dzięki temu mogą oni trenować w komplecie – mówi Krzysztof Bukowski ze sztabu medycznego Śląska Wrocław.

Nawiasem mówiąc, klub poszedł na małą „wojnę” z PZPN. Zamiast prowadzić zajęcia indywidualne, zgodnie z zaleceniem Zespołu Medycznego, zarządził treningi grupowe (wg stanu na koniec ubiegłego tygodnia w zespole nie było ani jednego przypadku zakażenia) dla piłkarzy, którzy mają negatywne wyniki testów i jednocześnie poprosił o wyjaśnienie powodów, dla których zajęcia miałyby wyglądać inaczej.

Wraz z powrotem do zdrowia kilku zawodników, zaczął krystalizować się skład. Solidny środek pola utworzyli Krzysztof Mączyński i Waldemar Sobota, z przodu, na pozycji ofensywnego pomocnika, może grać zarówno Robert Pich, jak i ktoś z dwójki nowych: Marcel Zylla lub Mateusz Praszelik. Mocnym punktem nieoczekiwanie jest Piotr Celeban łatający dziurę na prawej obronie. To również paradoks. Wydawało się, że dla 35-letniego byłego kapitana drużyny miejsca już w Śląsku nie będzie. Kończył mu się kontrakt, rozmowy o jego przedłużeniu szły opornie. Dziś ma nową, dwuletnią umowę i mocną pozycję, wciąż imponuje przygotowaniem fizycznym i skutecznością. Przed sezonem szacowano, że na prawej obronie być może zadomowi się reprezentant Zambii (jego powołania to dla klubu akurat mały kłopot z racji na przedłużające się afrykańskie eskapady) Lubambo Musonda – ten jednak znacznie lepiej czuje się na skrzydle.

Od grudnia 2018 prezesem klubu ponownie, po pięciu latach przerwy, jest Piotr Waśniewski – człowiek kojarzony z ostatnimi, dużymi sukcesami WKS (od tych korelacji jednak nie da się uciec…). Pierwszą poważną personalną decyzją szefa była zmiana na stanowisku trenera – w styczniu 2019 Tadeusza Pawłowskiego (oddelegowany ponownie do pracy w akademii) zastąpił utytułowany Lavicka.

Początek miał mocno średni, ale choć Śląsk w sezonie 2018-19 do samego końca musiał walczyć o utrzymanie, to nikt nie miał zamiaru zwalniać trenera – kupiono jego filozofię i wizję, uwierzono w konieczność długofalowego projektu budowy drużyny i klubu. Wkrótce miną więc dwa lata odkąd Czech dzierży trenerskie stery. Miewał trudniejsze momenty, generalnie jednak jego praca jest wysoko oceniana. Nawet jeśli liczby w stu procentach tego nie potwierdzają. Prowadził zespół w 61 meczach (w tym dwóch w Pucharze Polski – z Widzewem i ŁKS – i dwa razy poległ w I rundzie), legitymuje się średnią 1,48 punktu na mecz. Nigdy w szkoleniowej karierze, poza australijskim epizodem, nie miał tak niskiej. Podczas ostatniej kadencji w Sparcie Praga wykręcił nawet 2,16.

Mila: – Lavicka? Po pierwsze: konsekwencja. Po drugie: sprawiedliwość wobec piłkarzy. Po trzecie: fachowość. Śląsk robi postęp z rundy na rundę. Kiedy Lavicka przychodził do Wrocławia, w miarę solidnie wyglądała gra defensywna, do przodu jednak zespół nie miał za wiele do zaproponowania. Był kłopot z kreowaniem sytuacji podbramkowych, o zdobywaniu bramek i fajerwerkach nie wspominając. Dziś natomiast widzę zmianę. Drużyna jest w stanie przejąć kontrolę nad meczem, a decyduje o tym stabilny środek pola. Zespół ma jakiś styl, potrafi grać z rozmachem, kreatywnie, ofensywnie, odważnie. Lavicka potrafił również pokazać piłkarzy, których zbyt dobrze nie znaliśmy, przykładem choćby niedawno wytransferowany Jakub Łabojko.

Zachować tożsamość

Jedenaście razy Wojskowi podchodzili do próby zawojowania Europy. Bez większego powodzenia, trzy dwumecze w jednej edycji to ich maksimum, choć rywalizację z Liverpoolem sprzed ponad 40 laty pamięta się we Wrocławiu dobrze. Trzy wicemistrzostwa i dwa mistrzowskie tytuły to niby sporo, ale też nie za wiele jak na aspiracje klubu i miasta. Ci, którzy sięgnęli po pierwszy, historyczny tytuł w 1977 roku, uchodzą za klubowe legendy. Kalinowski, Sybis, Garłowski, Pawłowski, Żmuda (piłkarz i trener) – oni tworzyli trzon pierwszego majstra. 35 lat później pokolenie Kelemena, Celebana, Dudka, Mili i Madeja powtórzyło tamten wyczyn. Ich trenerem był 70-letni Orest Lenczyk, który zagrał całej lidze na nosie. Wbrew dość powszechnym sugestiom o konieczności złożenia wniosku emerytalnego, wygrał ligę. Zdobył tytuł 34 lata – rekord Polski! – po swoim pierwszym mistrzostwie wywalczonym z Wisłą.

Metody szkoleniowe Lenczyka są jak wiadomo nietypowe. Przynoszą, a właściwie przynosiły, efekty. – Trzeba przyznać, że dobrze wtedy wyglądaliśmy na boisku. Niektórzy śmieją się, że do tej pory starsi zawodnicy w Śląsku bazują na przygotowaniach pana Oresta. Tymczasem znamy swoje ciała, organizmy, z kolei trener Lavicka zna dobrze swój fach – mówi Waldemar Sobota.

On, Celeban i Mariusz Pawelec to ostatni mistrzowie anno 2012, którzy są w obecnej kadrze Śląska. Sztylka żartem wspominał, że chciał jeszcze złożyć propozycję wznowienia kariery Mili.

– Musieliby mnie najpierw dźwigiem ściągnąć z kanapy – zastrzega dzisiejszy ekspert telewizyjny. – Ale jak patrzę na chłopaków, którzy ze mną zdobywali mistrza, a dziś jeszcze grają, to coś tam w sercu zadrży. Kiedy zaś zobaczyłem w koszulce Śląska z powrotem Waldka Sobotę, poczułem jakiś ogromny sentyment. Tacy jak on, Piotrek Celeban czy Mario Pawelec budują atmosferę, decydują o tożsamości klubu, jego charakterze. Kiedy ja trafiłem do Wrocławia, mentorami byli Darek Sztylka, Krzysiek Wołczek czy Sebastian Dudek. Dzięki nim uczyłem się klubu, funkcjonowania w nim, całego tamtejszego środowiska. Bo to klub rodzinny, inny niż inne. Ja wiem, że tak często mówi się o każdym klubie, ale nie ściemniam, coś takiego jest w Śląsku, czego nie ma gdzie indziej. Warto samemu zobaczyć jaki choćby jest kontakt między piłkarzami a zwykłymi, często szeregowymi pracownikami klubu. To coś jest przekazywane latami. Podam przykład Jarka Szandrocho, masera, ale tak naprawdę legendy fizjoterapii, który w klubie jest od zawsze. Każdemu nowemu zawodnikowi wkłada do głowy historie ważne w dziejach klubu. Ale nigdy nie robi tego nachalnie. Nie woła: chodź tu młody, coś ci wytłumaczę. Nie, robi to od niechcenia, mimowolnie, w zwykłym, codziennym trybie. Podczas zabiegów, na tejpowaniu, obojętnie. Tak jakoś przy okazji zaczyna snuć swoją opowieść. I słuchasz, łykasz to wszystko naturalnie, przesiąkasz.

Paradoks napastnika

Wspomnianych korelacji z sezonem 2011-12, być może szukanych niepotrzebnie i na wyrost, jest jednak sporo i nie ograniczają się tylko do arytmetyki, choć i wówczas początek sezonu (4 kolejki – 10 punktów) zespół miał również udany.

Sztylka w tamtej drużynie był pomocnikiem. Celeban odzyskał po latach wigor i mistrzowską skuteczność – wtedy strzelił 6 goli, teraz już ma dwa na koncie, a licząc z PP – nawet trzy. Ostoją w bramce ponownie jest doświadczony Słowak, tym razem Matus Putnocky, wizytówką znów druga linia, natomiast brakuje – identycznie jak osiem lat temu – goleadora gotowego seryjnie zdobywać bramki. Wówczas cały dorobek strzelecki trójki napastników obliczany był na 13 trafień: Johan Voskamp – 6, Cristian Diaz – 5 i Łukasz Gikiewicz – 2. Teraz najskuteczniejszy jest Robert Pich, formalnie przecież nie napastnik. Na więcej szans wciąż czeka Fabian Piasecki (w premierowej kolejce w ESA trafił do siatki), czyli król strzelców 1. Ligi. Natomiast ten, na którego liczy się najbardziej – mowa o Eriku Exposito – pierwsze trafienia zanotował dopiero w szóstej kolejce, zaś najgłośniej było o nim w sierpniu, gdy wbrew zakazom udał się z Markiem Tamasem i Israelem Puerto do klubu nocnego, łamiąc protokół medyczny.

– Drużyna była budowana z głową – twierdzi z przekonaniem Mila. – Transfery przemyślane, piłkarze zawczasu kontraktowani. W takiego Exposito zrazu wątpiono, fakt, że nie dawał powodów do innego myślenia. Ale z klubu szedł jasny, spójny przekaz – on nam jeszcze pomoże. Sam rozmawiałem z kilkoma piłkarzami Śląska i mówili to samo, choć nie musieli, bo to były prywatne rozmowy. Być może to nie jest napastnik, który bić się będzie o koronę króla strzelców, ale swoje strzeli. I znów – jest w tym trochę podobieństw z 2012 rokiem. Wówczas też nie mieliśmy supersnajpera. Potem dopiero przyszedł Marco Paixao, strzelał mnóstwo goli, ale z nim akurat nic nie wygraliśmy. Paradoks polegał na tym, że mi akurat świetnie grało się z Łukaszem Gikiewiczem, który był najniżej w hierarchii napastników. Zresztą nie tylko mnie to dotyczyło. To samo mówili inni: z Gikim było wszystkim po drodze. Nie strzelał dużo, ale pracował dla innych. Być może są właśnie drużyny, i być może Śląsk do takich należy, które dobrze się czują, kiedy nie ma napastnika koncentrującego na sobie całą grę, strzelającego 20 goli w sezonie, ale są atakujący sprawiający, że cała drużyna te 20 goli wbije.

Nikt głodny nie chodzi

Tamten Śląsk organizacyjnie różnił się jednak od obecnego, miał wsparcie w prywatnym właścicielu – telewizji Polsat. Z końcem 2013 roku Zygmunt Solorz odsprzedał udziały miastu za niespełna 4 miliony złotych (sześć lat później gmina Wrocław zgromadziła w sumie już 99,11 procent akcji). Dziś klub typowo miejski dysponuje budżetem w wysokości 30 milionów złotych. Nie przelewa się, ale biedy też nie ma, nikt głodny nie chodzi.

A wspomniany Szandrocho rzeczywiście pamięta wszystko – co dobre i co złe. Przy Oporowskiej pracuje niemal nieprzerwanie od 1995 roku. Śląsk to dla niego rodzina, kościół, religia, wszystko. Nie odszedł do Lubina, choć pensje Zagłębie proponowało mu nieporównywalnie lepszą. Kiedy klub tułał się po trzeciej lidze, kasy nie było widać nawet przez pół roku, pożyczał pieniądze, a żona gotowała dla piłkarzy. W porównaniu z tamtymi czasami dziś jest Eldorado. Jeszcze przed covidowymi cięciami najlepsi w zespole mogli liczyć ponoć na 50-60 tysięcy złotych miesięcznie.

Latem Śląsk jednocześnie zadziwił i zaimponował polityką transferową. Sprowadził dziesięciu ludzi, samych Polaków. Szukał w niższych ligach, rezerwach klubów ekstraklasowych, nie zawahał się ściągnąć tych, którzy kilka lat spędzili zagranicą. Do klubu trafili zatem Bartłomiej Pawłowski (Gazisehir Gaziantep) i Sobota (Sankt-Pauli), ale również Patryk Janasik (Odra Opole), Michał Szromnik (Chrobry), Szymon Lewkot (Ślęza), Rafał Makowski (Radomiak), Maciej Pałaszewski (Stomil) oraz wspomniani Piasecki (Zagłębie Sosnowiec), Praszelik (Legia) i Zylla (Bayern).

Sztylka: – W jaki sposób przekonujemy nowych zawodników? Przede wszystkim od dłuższego czasu nasza polityka transferowa jest spójna i wyraźna. Wiemy, na jakich graczy chcemy stawiać, nie ma przypadku, że sprowadziliśmy tylu Polaków. A argumenty? Wiadomo, że nie płacimy najlepiej w Polsce, że pod tym względem są kluby bardziej hojne. My mamy jednak plan rozwoju, silny sztab trenerski na czele z Vitezslavem Lavicką, klub jest stabilny, a tę stabilność gwarantuje także właściciel, gmina Wrocław. Zawsze też staramy się być przygotowani do rozmowy z potencjalnym nabytkiem. Żeby wiedział, że nie jest to wybór przypadkowy, ale przemyślany, by miał poczucie, że jest nam potrzebny. Zorientowani jesteśmy oczywiście na transfery bezgotówkowe, ale jeśli kwota odstępnego jest rozsądna, jesteśmy w stanie o taki transfer się pokusić. Tak było w przypadku Fabiana Piaseckiego i Patryka Janasika. Biorąc pod uwagę przebicie, jakie zanotowaliśmy na transferach Przemka Płachety i Kuby Łabojki, takie ryzyko czasami warto podjąć.

Rachunek faktycznie jest prosty. Płacheta kosztował ok. 150 tys. euro, sprzedany został do Norwich za 3 miliony, a więc z 20-krotną przebitką. Łabojko przyszedł za 90 tysięcy euro, odszedł do Brescii za 600 tysięcy, czyli prawie razy 7. We Wrocławiu liczą, że poważnie zarobią w przyszłości na Praszeliku lub Zylli. Obaj podpisali czteroletnie umowy, sęk w tym, że choć obaj zdążyli się już pokazać z dobrej strony (Zylla debiutował przeciwko Cracovii, pod nieobecność Praszelika), to są do siebie podobni, może być trudno znaleźć im jednocześnie miejsce na boisku.

– W tym już głowa trenera, ale myślę, że jest w stanie zagospodarować obu – uważa Sztylka. – Proszę też pamiętać, że Zylla w rezerwach Bayernu radził sobie jako lewoskrzydłowy, z kolei Praszelik w sparingowych meczach Legii pokazywał się na bocznej pomocy.

Waldek niekiepski

Nie zarobi już raczej Śląsk na Sobocie, ale też nie z takim zamiarem sprowadzono doświadczonego pomocnika na stare śmieci. Wygląda bowiem na to, że to właśnie on z całego letniego zaciągu wniósł najwięcej jakości. Nie hasa jak dawniej po skrzydle, rządzi w centrum boiska, gra koncentruje się wokół niego. Kiedy jednak ma okazję, potrafi się rozpędzić i nadążyć za nim wciąż jest trudno.

– Waldek chciał przyjść do nas w takim samym stopniu, w jakim my chcieliśmy pozyskać jego – mówi dyrektor sportowy. – Byłem z nim w stałym kontakcie. Służył mi radą w wielu sprawach. Pomagał opiniować na przykład niektórych młodych piłkarzy, którzy interesowali klub pod kątem zakontraktowania. Ciągotki skautowskie? Z tego co wiem, bardziej interesuje go trenerka.

– To już zupełnie inny zawodnik niż przed laty – dodaje Mila. – Ale wciąż cechuje go pokora i pracowitość. Poza tym postrzegają go jak lidera. Przyjechał stuprocentowy profesjonalista i bierze na siebie odpowiedzialność za grę i zespół. Daje mnóstwo atutów, a oni to widzą.

– Ci, którzy nie śledzili rozgrywek 2. Bundesligi albo nie czytali nic na mój temat, mogli się zdziwić, widząc mnie na boisku, ponieważ od dłuższego czasu jestem już środkowym pomocnikiem. Dobrze czuję się w tej roli, myślę nawet, że więcej daję drużynie. Aczkolwiek gdyby zaszła potrzeba, poradzę sobie również na skrzydle – twierdzi Sobota, za którym lata temu jeździły wycieczki kibiców z rodzinnej miejscowości, byle popatrzeć na swojego ulubieńca grającego w największym klubie w regionie. – I dalej za mną jeżdżą. Oczywiście nie w takiej liczbie, kiedy debiutowałem w Śląsku, bo to i czasy teraz niesprzyjające podróżom, ale jeżdżą. Prywatnym fan-clubem bym ich nie nazwał, ale wspierali mnie zarówno gdy grałem w Belgii, jak i Niemczech – dodaje.

Ważny Paluszek

Wciąż jest w gazie, ale przezornie myśli o licencji trenerskiej. Wchodząc do szatni Śląska niemal jej nie poznał. Praktycznie same nowe twarze, w dodatku w większości bardzo młode. „Proszę pana” nikt jednak się do niego nie zwracał.

– Źle bym się czuł w takiej sytuacji. Mam zamiar jeszcze parę lat pograć, muszę więc funkcjonować w zespole i pogodzić się, że z każdym rokiem młodszych ode mnie w szatni będzie przybywać – nie ma złudzeń 33-letni gracz.

To akurat proces nie do zatrzymania, tym bardziej że klub chce rozwijać akademię. Nad całym projektem sportowym czuwa Krzysztof Paluszek, który wcześniej szefował akademii Zagłębia Lubin. Do Wrocławia przeniósł się z kilku powodów – choroby żony, ale i chęci powrotu do klubu, z którym emocjonalnie czuł się zawsze związany. Waśniewski obejmując ponownie fotel prezesa, nie ukrywał, że zależy mu na sprowadzeniu właśnie Paluszka, którego publicznie nazywał architektem trzech medali mistrzostw Polski dla Śląska. Trener i naukowiec z tytułem doktora to kolejna zatem osoba łącząca obecny zespół z tym sprzed ośmiu lat. Wtedy był dyrektorem sportowym, dziś również dyrektoruje, ale sprawom dotyczącym szeroko pojętego rozwoju sportowego.

System szkolenia młodzieży kulał w Śląsku latami. Kiedy skończył się patronat wojska, nie znalazł się równie mocny mecenas. Dlatego długo liczyła się tylko I drużyna, inne obszary były zaniedbane. Rolą Paluszka jest łączyć interesy pierwszej drużyny i akademii, mówiąc prościej – ułatwiać przenikanie zdolnych wychowanków do ekstraklasowej kadry. Jednym słowem: ścisła współpraca z Lavicką oraz trenerami i szefem akademii, którym na razie tylko w roli pełniącego obowiązki, jest Leszek Dulat. Z końcem czerwca pożegnał się bowiem ze stanowiskiem Pawłowski. Wyjechał do Austrii, do Bregenz, gdzie mieszka od 35 lat, poświęcając się rodzinie – ciężko choremu synowi i leczącej się onkologicznie żonie.

Z myślą o rozwoju akademii zatrudniono również Andrzeja Gomołyska, trenera-analityka, specjalistę InStat Football w zakresie analiz indywidualnych i zespołowych – z jego pracy korzystały kluby między innymi Bundesligi i Serie A.

– Poza tym od niedawna działa z nami również Waldemar Prusik, nasza legenda – dodaje Sztylka. – To nie tylko element budowy tożsamości, ale czysty pragmatyzm. Ma ogromną wiedzę, umiejętności, łatwość przekazywania pewnych rzeczy młodym ludziom. Dlatego pracuje tylko z najbardziej uzdolnionymi zawodnikami akademii, podczas indywidualnych zajęć stara się podnosić ich umiejętności.

Na świeżą krew przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Na teraz Śląsk wydaje się jednak dostatecznie uzbrojony, by powalczyć o przepustki do Europy. Taki ma być pierwszy krok.

TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 41/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024