Czesław Michniewicz na łamach „PN” powiedział niedawno, że jest trenerem dojrzałym także dlatego, że nauczył się reagować w drugie tempo. Jako młody szkoleniowiec, gdy mu coś się nie podobało w funkcjonowaniu drużyny, od razu gotowy był do awantury, dziś daje sobie czas na zastanowienie. Gdyby mnie ktoś zapytał chwilę po zakończeniu meczu reprezentacji Polski ze Szwecją, czy Paulo Sousa powinien zakończyć pracę z biało-czerwonymi, nie miałbym co do tego wątpliwości. Im więcej czasu jednak mija od spotkania w Sankt Petersburgu, tym bardziej zmiana na stanowisku selekcjonera przestaje być oczywista (drugie tempo!).
Co do zasady trenerem naszej kadry powinien być Polak. Wybór rodaka na to prestiżowe stanowisko jest wizytówką środowiska trenerskiego, selekcjoner jest jego reprezentantem. Niewykluczone, że inni myślą podobnie, bo 24 drużyny narodowe, które rozpoczęły finały ME w zdecydowanej większości prowadzone były przez rodzimych trenerów. I nie wygląda na to, by myśli szkoleniowe ze Słowacji, Finlandii, Rosji, Macedonii, Szkocji, Walii, nawet Szwecji czy Danii zalewały Stary Kontynent, a przecież to koronny argument przeciw naszym szkoleniowcom – nikt ich nie zatrudnia poza Polską. Wyjątków na Euro jest pięć: trzy dające wytłumaczyć się w logiczny sposób, dwa niezupełnie. Marco Rossi prowadzi kadrę Węgier, choć jest Włochem, niemniej kilka lat pracował w Honvedzie Budapeszt, więc obejmując reprezentację, znał możliwości zawodników. Podobnie jest w przypadku Niemca Franco Fody i reprezentacji Austrii – tu dochodzi też bliskość kulturowa – oraz Vladimira Petkovicia i kadry Szwajcarii. Hiszpan Roberto Martinez nie miał bezpośredniego związku z piłką belgijską w momencie nominacji na stanowisko selekcjonera, niemniej potencjał sportowy Czerwonych Diabłów znany jest powszechnie, ponadto pracował w Anglii, gdzie wówczas występowało wielu Belgów. I między innymi także tym kierował się Zbigniew Boniek, wybierając Sousę trenerem reprezentacji Polski – Portugalczyk miał za sobą pracę w Serie A, gdzie grało lub gra wielu naszych kadrowiczów. Różnica jest taka, że nasz potencjał sportowy powszechnie znany nie jest.
Sousa nie miał więc pełnego rozeznania polskich zawodników, nie miał czasu, żeby takowe rozeznanie zdobyć, nie miał ochoty na zatrudnienie polskiego asystenta, który kilka spraw by mu ułatwił, nie przejawiał chęci kontaktu z naszymi trenerami, aby zasięgnąć opinii na temat piłkarzy. A że przy okazji postanowił wywrócić grę reprezentacji do góry nogami – co jest jego największą przewiną – zamiast zmieniać ją stopniowo, pożegnaliśmy się z turniejem. Niewątpliwie gdyby taką drogą poszedł Polak, palony byłby właśnie na stosie i powszechnie zostałby uznany za durnia.
Portugalczyk do momentu wyboru nowego prezesa PZPN będzie piastował funkcję selekcjonera i choć odpowiedzialność za turniejowe fiasko spada w dużej mierze na niego, powinien zachować posadę także jesienią. Wyobrażam jednak sobie, że zacznie oglądać mecze Ekstraklasy, nawet jeśli skręca go w środku od ich poziomu, że rozpocznie dialog z polskimi trenerami, że przestanie być selekcjonerem on-line. Chyba po klapie w Euro nie planuje wpaść do nas dopiero we wrześniu? Na tym etapie kwalifikacji MŚ, na tym etapie składania na nowo rozmontowanej gry zespołu, jesteśmy na Sousę skazani. Ale również Portugalczyk, nie tylko my, powinien podejść do tego z otwartą głową.
PRZEMYSŁAW PAWLAK
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (26/2021)