Rodzice zablokowali mój pierwszy transfer
Występując w trzeciej lidze, dojeżdżał ponad dwie godziny w jedną stronę na treningi do Siedlec. Dwa razy podejmował próby studiowania na warszawskiej AWF. Krzysztof Kamiński opowiada o wszystkim, ale nie o Japonii, której temat wyczerpał na wszelkie możliwe sposoby.
Co słychać w Płocku?
Akurat w Płocku jest wszystko w porządku, stadion rośnie, regularnie wygrywamy. Znacznie gorzej jest na wyjazdach – mówi Kamiński. – Nie wiem, dlaczego mamy dwie twarze w tym sezonie. U siebie gramy odważniej, agresywniej. Może w delegacjach jesteśmy bardziej wycofani, brakuje nam pewności siebie? Może nie potrafimy docisnąć w odpowiednich momentach? W Płocku potrafimy punktować w meczach, w których nie jesteśmy faworytem, a na wyjazdach nie zdobywamy oczek z nikim.
Nawet kiedy w delegacjach obejmowaliście prowadzenie, i tak rywale byli w stanie odwrócić losy spotkań.
Mecze z Górnikami, z Łęcznej i Zabrza, były w pewnym momencie już wygrane. W Łęcznej prowadziliśmy dwoma golami, w Zabrzu dwukrotnie obejmowaliśmy prowadzenie, co prawda za każdym razem była różnica tylko jednej bramki, ale nie potrafiliśmy docisnąć przeciwnika. W tych dwóch spotkaniach, z których powinniśmy byli przywieźć punkty, zabraliśmy do Płocka bagaż siedmiu goli.
Skuteczność na wyjazdach wcale nie jest najgorsza, bo macie na koncie dziewięć bramek, co daje wam piąte miejsce w lidze.
Ale jak spojrzysz na bilans goli straconych, jesteśmy na szarym końcu. Może mamy w głowie blokadę? To wydaje się najłatwiejsze wytłumaczenie. Jestem przekonany, że jeśli przełamiemy się w jednym spotkaniu, już pójdzie z górki, a czarna seria pójdzie w niepamięć.
Jak wygląda autobus Wisły Płock, kiedy wracacie z kolejnego wyjazdu?
Siedzą w nas porażki, nikomu nie jest do śmiechu. Jesteśmy źli, każdy na siebie, że są mecze, w których mamy przeciwnika na tacy, a schodzimy z boiska pokonani. Najgorsze jest to, że musimy się napracować, aby strzelać gole, a później bardzo łatwo je tracimy. Umiemy grać w piłkę, mamy jakościowych zawodników, jesteśmy groźni dla każdego, punkty na wyjazdach muszą w końcu przyjść.
Oglądasz mecze PKO Bank Polski Ekstraklasy?
Zawsze muszę obejrzeć spotkanie z udziałem rywala, z którym gramy w następnej kolejce. To podstawa. Choć kiedyś oglądałem ich znacznie więcej. Dzisiaj mam rodzinę, dziecko, trochę inaczej wygląda spędzanie wolnego czasu. Zdarzają się jednak dni, kiedy włączam telewizor o godzinie 12.30 i wyłączam wieczorem, ale to nie jest tak, że siedzę na kanapie cały dzień przed ekranem. Raczej robię coś w międzyczasie, a meczu obejrzę łącznie z pół godziny, więcej słucham niż oglądam. Z innych lig najczęściej śledzę Bundesligę oraz Primera Division.
Real czy Barcelona?
Atletico! Brat był zawsze za Realem, a ja sobie znalazłem kilkanaście lat temu Atletico. Przez wiele lat się ze mnie śmiał, bo Atleti nic nie wygrywało, ale w ostatnim czasie to ja miałem sporo powodów do radości.
W tym roku skończysz 31 lat. To już poważny wiek.
Nie czuję się na tyle. Doskonale dogaduję się z młodzieżą, czyli z najmłodszymi chłopakami z szatni, mamy podobne poczucie humoru, nadajemy na podobnych falach. W historii Ekstraklasy było sporo przypadków, że zawodnicy wchodzili na najwyższy poziom dopiero po trzydziestce, więc liczę, że szczyt formy jeszcze przede mną.
Kontrakt z Wisłą masz długi, czyli rozumiem, że w Płocku wylądowałeś na stałe?
Na papierze tak to wygląda, ale jak Wisła zagra świetny sezon, a ja będę się wyróżniał, może pojawią się jeszcze oferty. Bramkarze są często doceniani przez pryzmat wyników. Kiedy są dobre, wszyscy cię chwalą. Kiedy drużyna przegrywa, trwają poszukiwania nowych bodźców.
Brakuje ci kilkunastu meczów, aby dobić do stu występów na poziomie Ekstraklasy, więc lepiej, aby trener nie szukał impulsu poprzez rotację w bramce.
Niedawno mieliśmy z chłopakami w szatni rozmowę, kto i ile ma występów w lidze – nawet nie wiedziałem, jak dokładnie wyglądają moje statystyki, bo nigdy tego nie liczyłem. Nie byłem świadomy, że brakuje mi już tak mało do setki. W lidze japońskiej tę barierę przekroczyłem, więc fajnie byłoby zrobić to także w Ekstraklasie. Najlepiej w tym sezonie.
W którym momencie kariery uwierzyłeś, że zostaniesz profesjonalnym piłkarzem, będzie to zawód, dzięki któremu utrzymasz rodzinę?
Kiedy byłem pierwszy raz w Wiśle Płock. W sezonie 2010-11 wywalczyliśmy awans na zaplecze ekstraklasy, ale utrzymaliśmy się tam tylko przez rok. W ostatniej kolejce graliśmy z Wartą Poznań, Ricardinho strzelił hat tricka, ostatnią bramkę zdobył w końcówce i wydawało się, że już nic nie może nam się stać. Chwilę później sędzia podyktował rzut karny i Piotr Reiss doprowadził do remisu… To oznaczało spadek do drugiej ligi, a ja dostałem propozycję z ekstraklasowego Ruchu Chorzów.
A wcześniej nie czułeś, że kariera zmierza w dobrą stronę? Jako dziewiętnastolatek grałeś przecież regularnie już w III lidze.
Od początku miałem plan, aby zostać zawodowcem, ale w życiu trzeba być gotowym na różne scenariusze. Profesjonalny kontrakt podpisałem dopiero w Płocku. Jako dziewiętnastolatek przeniosłem się do trzecioligowej Narwi Ostrołęka i godziłem to z nauką. Zresztą w późniejszych latach również próbowałem studiować na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Pogodzenie zawodowego uprawiania futbolu ze studiowaniem było jednak w moim przypadku nierealne. Oba podejścia zakończyły się przerwaniem nauki.
Jak to jest możliwe, że osiemnastolatek z Łomianek, który grał w lidze okręgowej, nagle ląduje w trzeciej lidze? Obecnie są otwarte nabory, testmecze, siatki skautingowe, ale wtedy tak nie było.
Narew prowadził Grzegorz Wędzyński. Mnie trenerowi polecił Marek Plichta, z którym pracowałem indywidualnie. Pojawiła się opcja przejścia do Ostrołęki, ale rodzice zgodzili się na transfer dopiero za drugim razem. Najpierw dostałem propozycję przed maturą, rodzice postawili weto. Miałem skończyć liceum w Warszawie, zdać egzamin maturalny i dopiero zapalili zielone światło na przeprowadzkę. W Ostrołęce spędziłem pół roku, ponieważ trener Wędzyński przeszedł do Pogoni Siedlce jako dyrektor sportowy, zabrał mnie ze sobą. Po sezonie 2009-10 wylądowałem w Płocku.
Przeżyłeś sporo zmian jak na tak młody wiek.
W zasadzie przeprowadzkę zaliczyłem tylko do Ostrołęki – do Siedlec dojeżdżałem z domu.
Przecież to około dwie godziny w jedną stronę…
Dwie godziny i piętnaście minut – tyle trwała podróż w jedną stronę. Z Łomnej, czyli mojej rodzinnej miejscowości, potrzebowałem około 45-50 minut na dojazd do Warszawy autobusem, wsiadałem w metro, jechałem kwadrans na dworzec i później nieco ponad godzina jazdy pociągiem do Siedlec. Dojeżdżałem razem z Danielem Jezierskim, który dzisiaj pracuje w akademii Legii jako trener, więc było raźniej. Pogoń zapewniała nam fundusze na bilet miesięczny!
Czyli na gapę nie jeździłeś.
Bilet zawsze miałem. Taka sytuacja utrzymywała się tylko przez pół roku, traktowałem to jak rutynę. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, jechaliśmy pociągiem, trening, powrót do domu.
W Siedlcach nie żartowali z was, że warszawiacy przyjechali?
Jedyne co mnie łączy mocniej z Warszawą to liceum, które ukończyłem w stolicy. Pochodzę ze wsi i tego się nie wstydzę.
Ze wsi, która kibicuje Legii czy Polonii?
Legii. Jako młody chłopak byłem na kilku spotkaniach na starym stadionie przy Łazienkowskiej. Po przebudowie byłem raz – na meczu artystów polskich.
Przeciwko Legii zadebiutowałeś w Ruchu.
To był mój debiutancki mecz w pierwszym zespole w Pucharze Polski, a cztery dni później zaliczyłem premierowe spotkanie w Ekstraklasie przeciwko GKS Bełchatów. W obu spotkaniach zachowałem czyste konta. Co do meczu z Legią, zagrałem dobrze, zaliczyłem kilka udanych interwencji. W dodatku pochodzę spod Warszawy, ludzie tam kibicują Legii, więc miałem pewność, że wielu znajomych widziało spotkanie.
Jak wyglądała szatnia Ruchu w tamtych czasach?
W zespole było wielu bardzo doświadczonych i uznanych zawodników. Marcin Malinowski, Piotrek Stawarczyk, Marek Zieńczuk, Marek Szyndrowski, Łukasz Janoszka, później Łukasz Surma czy Marcin Baszczyński – nazwiska, które na każdym zrobiłyby wrażenie. Mieliśmy liderów, silne charaktery. Nieśmiało wchodziłem do szatni, wręcz ze spuszczoną głową. O miejsce w bramce rywalizowałem z Michalem Peskoviciem i Matko Perdijiciem. Znakiem firmowym tamtego zespołu była też sinusoida z formą. Jednego sezonu byliśmy w czołówce tabeli, wywalczyliśmy miejsce na podium i graliśmy w europejskich pucharach, a za rok walczyliśmy o utrzymanie. Historia powtórzyła się kilka lat z rzędu.
Starszyzna gnębiła młodzież?
Tak bym tego nie nazwał. Musiał być porządek, a za porządek odpowiadała młodzież. Nosiliśmy sprzęt, sprzątaliśmy, ale nikt nie miał z tym problemu – to było normalne. Nie pamiętam, czy miałem nawet chrzest. Znakiem rozpoznawczym była śląska gwara, która wtedy królowała. Musiałem się do niej przyzwyczaić, ale po czasie rozumiałem wszystko. Szatnia była specyficzna, ale jednocześnie bardzo zjednoczona i w pewnym stopniu mnie ukształtowała. Oczywiście były sytuacje, gdy piłkarze ze Śląska wykorzystywali to, że nie wszyscy znali gwarę i żartowali sobie z reszty, ale ze smakiem, uśmiechem, bez złośliwości. To nas scalało. Gwary się nie nauczyłem, ale fajnie było jej czasami posłuchać. Nie chciałem jej kaleczyć, dlatego nigdy sam się nią nie posługiwałem.
Pracowałeś też z kilkoma ciekawymi trenerami w Chorzowie.
Moja historia w Ruchu rozpoczęła się od zmiany trenera. Przyszedłem latem 2012 roku, kiedy trener Waldemar Fornalik rezygnował z pracy w Chorzowie i został selekcjonerem reprezentacji Polski. Później przewinęli się Jacek Zieliński czy Jan Kocian. Najmniej grałem u trenera Kociana, który postawił na Michała Buchalika, ale nie miałem o to pretensji. Michał dobrze wyglądał, był w formie.
PAWEŁ GOŁASZEWSKI