Radomiak nie osiągnął sufitu
Filip Majchrowicz. Wszedł do ligi z drzwiami i futryną. Na życie patrzy filozoficznie, łez się nie wstydzi, odpowiedzialności nie boi. A ma 21 lat.
ZBIGNIEW MUCHA: Młodzieżowiec miesiąca to brzmi dumnie?
Brzmi przyjemnie, dla mnie nawet wyjątkowo, bo prócz medali zdobywanych w kategoriach juniorskich, innych tytułów nie mam, ale tak naprawdę niczego to w moim życiu nie zmienia – mówi Filip Majchrowicz.
Jest jednak miłym akcentem w trudnym dla ciebie okresie. Z jednej strony znakomita postawa w bramce Radomiaka, z drugiej – dramat rodzinny. Twoja rozpacz i łzy po meczu z Wisłą dla wielu były zaskoczeniem.
Bo mało kto wiedział, co się w rzeczywistości wydarzyło. Tego dnia zmarła moja babcia, osoba niezwykle mi bliska, która była jednym z moich życiowych drogowskazów. Dlatego tak bardzo chciałem zagrać przy Reymonta. Rodzice
oglądali w domu ten mecz, zabrali do siebie dziadka. Byliśmy daleko od siebie, ale wszyscy płakali razem ze mną.
Czujesz się mocno związany z rodziną, tymczasem bardzo wcześnie zacząłeś samodzielne, niemal dorosłe życie.
I może dlatego tak silne więzy nas łączą. Faktycznie, szybko musiałem się usamodzielnić. Od szesnastego roku życia mieszkam sam, poza domem. Właściwie to chciałem wyjechać z Olsztyna dużo wcześniej, lecz nie byłem chyba do tego dostatecznie przygotowany. Kiedy skończyłem 15 lat poczułem, że wreszcie jestem gotów. Rodzice nalegali jednak, bym najpierw skończył gimnazjum i dopiero ruszył w świat. Tak zrobiłem. Kiedy przeszedłem do Polonii, w Warszawie przez 1,5 roku uczęszczałem do liceum, dokończyłem szkołę średnią jednak już w Krakowie – jako piłkarz Pasów.
Skąd się wzięła u ciebie ta zajawka koszykówką? Podobno zajmuje cię ona bardziej niż futbol?
Bardziej to może nie, natomiast w wolnym czasie na pewno częściej oglądam rozgrywki koszykarskie niż piłkarskie. I jest mi obojętne, czy to będzie NBA, czy polska liga. Sam uprawiałem w wieku dziecięcym koszykówkę. Mój tata grał akademicko i rekreacyjnie, dziś jest trenerem tej dyscypliny, natomiast już bardziej wyczynowo uprawiał skok w dal. Mama była wyłącznie koszykarką, a młodszy brat gra w Anwilu Włocławek. Wygląda na to, że ma talent, musi go jeszcze poprzeć ciężką pracą. O cztery lata młodszy ode mnie, a za chwilę mnie przerośnie. Warunki fizyczne odziedziczyliśmy po rodzicach. Tata ma 191 cm wzrostu, mama bodaj 178.
Nigdy nie żałowałeś, że nie zostałeś koszykarzem?
Nie. Natomiast z tego co wiem, mój pierwszy kontakt z piłką był właśnie z tą do koszykówki, jednym słowem wcześniej zacząłem rzucać niż kopać. Nie ukrywam, że uwielbiam tę grę. Wydaję mi się nawet, że trudniej zostać dobrym koszykarzem niż piłkarzem.
Dlaczego? Koszykówkę uprawia znacznie mniej osób.
Jasne, nie jest ona dyscypliną masową, jak futbol. Do kopania piłki nie potrzeba wiele, właściwie nic. W przypadku koszykówki dobre boisko jest niezbędne, musi być kosz. To już jest jakaś przeszkoda, nie wszędzie da się pograć, nie każdy placyk czy podwórko są do tego przygotowane. Poza tym sam trening. W koszu liczy się powtarzalność, dopracowanie pewnych schematów i rzutów do perfekcji. W NBA niektórzy zawodnicy wstają o piątej rano, by wyrobić dzienną normę rzutów.
Z tego wniosek, że w futbolu bardziej potrzeba iskry bożej niż w koszykówce, opartej jednak na pracy.
Nie do końca. I tu i tu bez talentu daleko nie zajedziesz. Poza tym na parkiecie ograniczeniem są warunki fizyczne.
Grasz jeszcze?
Mam grono znajomych, z którymi spotykam się, żeby od czasu do czasu pograć na parkiecie, ale częściej dyskutujemy o koszykówce, wymieniamy opinie, komentujemy mecze. Kiedy mam możliwość, w Radomiu lubię zajrzeć na mecze Hydrotrucku. Albo po prostu włączam telewizję. Szkoda, że mecze NBA są o tak późnej porze, nie mogę sobie pozwolić na ich regularne oglądanie.
Kto jest mistrzem NBA?
No nie, to pytanie poniżej pasa. Oczywiście Milwaukee Bucks.
Mistrzem olimpijskim?
Amerykanie, choć mieli trudny początek turnieju w Tokio.
Dobra, dajmy spokój. No więc nie zostałeś koszykarzem jak rozumiem z wyboru. Z kolei przypadek sprawił, że stanąłeś między słupkami.
To prawda, bardzo długo byłem zawodnikiem ofensywnym, marzyłem o golach, asystach. Aż właśnie przypadek zadecydował, że stało się inaczej. I też nie żałuję.
Widziałem tytuł w „Fakcie”: „Został bramkarzem, bo kolegę zepchnęli z pomostu”. No, fakt, włos się jeży. Ale aż tak strasznie nie było, jak się może wydawać. Byłem juniorem Stomilu Olsztyn, pojechaliśmy na obóz do Węgorzewa. Tam jest taki dość znany pomost. Chłopaki, jak to chłopaki – wygłupialiśmy się. Ktoś pchnął naszego bramkarza, ten spadł i mocno poobcierał się na twarzy i ciele. W takiej sytuacji nie mógł bronić. Ja miałem rękawiczki, trener postawił mnie między słupkami. Z czasem mi się spodobało. Cała historia.
Miałeś momenty, gdy myślałeś: po co mi to było?
Chyba nie. Wydaje mi się nawet, że wcześniej uprawiany basket pomógł mi w przygotowaniu bramkarskim. Na przykład niezwykle istotnym elementem w tym fachu, choć trochę lekceważonym i zaniedbywanym, jest koordynacja ręki z okiem. Natomiast niewątpliwie na bramce łatwiej jest się „zakopać”. Wiadomo – bronić może tylko jeden, do gry w polu czeka dziesięć miejsc. Trzeba poza wszystkim mieć trochę szczęścia.
Ty miałeś. Właściwie mało kto spodziewał się, że zostaniesz w Radomiaku jedynką, do tej roli szykowany był Mateusz Kochalski.
Czułem, że dostanę szansę, ale nie spodziewałem się, że tak szybko. Rzeczywiście, miałem trochę szczęścia. Ale szczęście jest wtedy, kiedy przygotowanie spotyka okazję. Mam wrażenie, że tak było w moim przypadku.
Okazję wykorzystujesz całkiem nieźle. Być może tak również będzie w reprezentacji młodzieżowej. Byłeś zły na siebie za błąd w debiucie?
Owszem, mniej więcej przez pierwsze piętnaście minut po meczu. Później zająłem się analizą, wcześniej zaś byłem w stanie długotrwałej euforii wywołanym powołaniem i możliwością debiutu.
Błędy cię peszą czy mobilizują?
Nie wiem. Chyba ani to, ani to. Na pewno nie zakłócają koncentracji w czasie meczu, wówczas się po prostu nimi nie przejmuję. Czas, by pomyśleć o pomyłkach, przychodzi po wyjściu z szatni, spod prysznica, już na chłodno. Zaraz w autokarze odpalam raporty InStata, analizuję. W domu oglądam swoje interwencje, czasem całe mecze. Staram się wyciągać wnioski zamiast się usztywniać.
Radomiak jesienią zadziwia. Czujecie, że rywale zaczynają odczuwać przed wami respekt?
Trochę tak. Widzę na przykład, że kiedy zdobędziemy pierwsi bramkę, przeciwnik traci rezon. Choćby mecz z Wisłą. Niby wiślacy rozgrywali piłkę, niby atakowali, ale jakoś bojaźliwie, z respektem, z obawą, że nadzieją się na kontrę.
W końcu inni was rozszyfrują?
Może się tak zdarzyć. To dość powszechna teoria, ale najpierw niech ją wdrożą w życie, bo analiza przedmeczowa to jedno, a praktyka drugie. Poza tym nie uważam, żebyśmy osiągnęli sufit. Patrzę na drużynę i czuję, że to jeszcze nie koniec.
Spotkałeś się wcześniej z sytuacją, że obcokrajowiec w klubie był – jakby to ująć – królem miasta?
Miasta może nie, ale w Cracovii w szatni rządził Miro Covilo, potem jego rolę przejął Sergiu Hanca. Natomiast domyślam się, że w pytaniu ukryty jest casus Leandro. To rzeczywiście historia niezwykła. Leo cieszy się w Radomiu właściwie uwielbieniem. W dodatku całkiem zasłużenie. Miał różne propozycje – z pierwszej ligi, z Ekstraklasy, ale jemu tu jest po prostu dobrze. Z pełną świadomością wybrał Radom jako miejsce do życia. Kiedy ludzie spotykają go na ulicy, reagują wręcz żywiołowo. Wszyscy spotykamy się z serdecznością, ale Leo jest wyjątkowy pod tym względem.
Fajnie broni się strzały Leo na treningach?
Jak się broni, to jest fajnie. Niestety, jak uderzy po długim, to się nie broni. Największą satysfakcję sprawia mi, gdy wyłapię mu rzut karny. Jak byłem młodszy i grałem w innych klubach, oglądałem rozgrywki niższych klas, mecze Radomiaka, i zapamiętałem jego uderzenia z wapna. Pomyślałem, że kiedyś, jak będę miał okazję zmierzyć się z Leo, spróbuję obronić. No i okazja się przytrafiła…
Kto jest najlepszym bramkarzem w lidze?
Jednego nie wybiorę. Podoba mi się trójka: Stipica, Kuciak, Plach. Każdy ma swoje mocne strony.
Sądziłem, że wskażesz Boruca.
Artur Boruc był genialnym bramkarzem, jako dziecko wychowywałem się, podziwiając go w reprezentacji Polski. Wciąż jest bardzo dobry, ale mówimy o tu i teraz, a w tym sezonie, w Legii, ciężko jest dobrze wyglądać i wyróżniać się, nawet jemu.
Dużo udzielasz wywiadów?
Teraz niewiele. Pierwsza ciekawość moją osobą już opadła, widać została zaspokojona.
Zdążyłeś jednak oznajmić publicznie, że interesujesz się psychologią. To pod kątem zawodowym?
Raczej ogólnie. Ciekawią mnie te aspekty. Przyczyny, mechanizmy ludzkich zachowań. Niewątpliwie jednak poznawanie psychologii nie zaszkodzi mi na boisku.
A filozofia?
Też lubię. To w ogóle pokrewne dziedziny. Wydaje mi się, że mam nawet do tego głowę lub – nazwijmy to w ten sposób – smykałkę. Lubię sobie czasami siąść w spokojnym miejscu i podumać na różne tematy.
Może zamierzacie w Radomiaku jakiś klub intelektualny założyć. Abramowicz błyszczy znajomością mitologii…
Dawid ma niezwykłą czutkę. Nawet nie wiem czy edukował się w tym temacie, ale to niezwykle inteligentny gość.
A nie boisz się, by chwile zadumy nie dopadły cię na boisku?
W tym cała sztuka, by wszystko umieć oddzielić. Jak w życiu – jest czas na robotę, jest na rodzinę i zabawę. Stojąc między słupkami, nie rozmyślam o traktatach filozoficznych, nie zastanawiam się nad stoicyzmem, lecz skupiam na grze.
To wszystko pomaga zmagać się z presją?
Ja jej nie czuję. Może dlatego, że nie biorę zbyt wiele na siebie. Jasne, stres czasem się pojawia. Ale taki bardziej napędzający.
Masz bramkarskie wzory?
Miałem. Edwina van der Sara, ale przede wszystkim Joe Harta z mojego ulubionego Manchesteru City.
Dziwny wybór.
Pewnie nieoczywisty, ale Hart to był kozak. W pewnym momencie moim zdaniem TOP 10 w Europie. Pamiętam jego interwencje, jak bronił uderzenia głową z bliska. Słabszy był tylko w grze nogami i pod tym względem akurat jestem do niego podobny.
Uwiera cię to?
Na pewno skłania do pracy. Powiem w ten sposób: tragedii nie ma, nie podaję piłki rywalom, ale chciałbym być bardziej znaczącym elementem drużyny w konstruowaniu natarć, stanowić wartość w zespole pod względem gry ofensywnej.
Może słabsze nogi to pozostałość po koszykówce?
Kto wie, to ciekawa teoria. Na pewno jednak pozostałość po szkoleniu w wieku juniorskim, gdzie gra bramkarza nogami była mocno zaniedbana.
Wyłączasz się już na boisku czy znacznie wcześniej?
Osiem, pięć godzin przed grą właściwie nie ma już ze mną kontaktu. Owszem, telefon mam, przeglądam internet, słucham muzyki, ale wiadomości i połączenia są wyłączone. Nie esemesuję, do mnie też nikt nie może napisać. Jestem sam. Nikt właściwie nie może się ze mną skontaktować.
Nie chcę być niedelikatny, ale przecież pół godziny przed meczem z Wisłą dowiedziałeś się o śmierci babci.
To nie tak. Informacja dotarła do mnie już rano. W dodatku przypadkiem. Zobaczyłem gdzieś w sieci, że ktoś składa mojej rodzinie kondolencje. Z domu nikt do mnie nie dzwonił wcześniej. Rodzice wyszli ze słusznego założenia, że to bez sensu. Chcieli, bym skupił się na meczu, a ja potem, gdy już wiedziałem, bardzo chciałem grać. Powiedziałem o tym, co się stało, tylko trenerowi bramkarzy oraz Damianowi Jakubikowi, koledze z pokoju. Nawet trener Banasik dowiedział się dopiero po meczu. To było zresztą dla mnie trudne – tam, na stadionie. Nerwy puściły, popłakałem się, a koledzy nie wiedzieli, co się stało, wypytywali, a nie bardzo mogłem w tych emocjach coś spokojnie tłumaczyć.
Pokutuje dość głupia teoria, że bramkarz musi być trochę szalony, postrzelony. Jak to się ma do twojego stoicyzmu?
Moje nauczycielki ze szkoły uznałyby, że pierwiastka szaleństwa jest we mnie aż nadto. A tak naprawdę, bramkarz nie musi być szalony, musi być odważny. Ale nie po to, by drzeć mordę, ale żeby był gotów brać na siebie odpowiedzialność za drużynę i wynik.
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (50/2021)