Podczas trwającej od lipca do końca października 1940 roku Bitwy o Anglię wskutek niemieckich nalotów bombowych zginęło około 44 tysiące mieszkańców Wyspy. Historycy do dziś spierają się, czy mogło być ich mniej, czy raczej cieszyć się należy, że było tylko tyle ofiar.
LESZEK ORŁOWSKI
– Butcher’s bill must be paid – miał pewnego sierpniowego dnia 1940 roku, w najgorętszym okresie straszliwych zmagań, powiedzieć premier Wielkiej Brytanii, Winston Churchill, a słowa te znaczą: Rachunek od rzeźnika trzeba zapłacić (tak czy owak). Wedle przeczytanej gdzieś przeze mnie (nie pamiętam gdzie, ale chyba u Mariasa) opowieści, premierowi przedstawiono owego dnia następujące zagadnienie. Oto, wedle ustaleń wywiadu, Niemcy planują nocą dywanowy nalot na centrum Londynu, a RAF obecnie nie dysponuje wystarczającą liczbą sprawnych maszyn, by zatrzymać bombowce.
Jedyne, co można zrobić, to, korzystając z zachmurzonego nieba, zakłócić systemy pokładowe eskadry i przekierować atak na jedno z przedmieść. Jeśli bomby spadną na centrum, może zginąć kilka tysięcy ludzi, jeśli na słabiej zaludnione tereny – kilkuset. Co zrobić? Dylemat był trudny, ocalenie jednych równało się śmierci innych, a wszyscy byli niewinni. Same liczby nie mogły zadecydować, przecież gdyby nikt nie podjął ingerencji w plany wroga, mieszkańcy przedmieść, którzy zginą, żyliby dalej. Kto więc w istocie rzeczy będzie ich zabójcą?
Podobnych wyborów musimy wszyscy dokonywać na co dzień, w sprawach grubszych i drobniejszych. Rachunek od rzeźnika, nie zawsze w ludziach, co jakiś czas trzeba zapłacić, ale można się potargować: ile, gdzie i jak. Można też nie robić nic, lecz wtedy będzie on znacznie większy; rzeźnik przyjdzie z siekierą i sam sobie odbierze należność.
Nie śmiałbym odnosić tej refleksji do heroicznych zmagań świata z pandemią, sugerować, co należy zrobić w związku z tym, że zapłata rachunku jest tak czy owak nie do uniknięcia. Jednak pozwolę sobie na pewną obserwację dotyczącą łączki futbolowej. Pretekstem niech będzie sytuacja, do jakiej doszło przed meczem ligi hiszpańskiej Sociedad – Granada. Goście stracili z powodu choroby i kwarantanny prawie cały zespół, ale siedmiu zawodników, czyli minimalna wymagana liczba, mogło jednak wystąpić, więc władze La Liga nakazały rozegranie zawodów. Szefowie klubu z Andaluzji grzmieli po oczywiście przegranym meczu, że stała się im krzywda, że mecz winien zostać odwołany, bo tego domaga się duch sportu. Doprawdy ciekawe, że w zasadzie nikt w Hiszpanii nie wziął ich strony. Wyobraźmy sobie, że do takiej sytuacji doszłoby wiosną, podczas pierwszej fali. Przecież media zniszczyłyby bezduszny Komitet Rozgrywek, każdy dziennikarz czułby się w obowiązku przemielić slogan, że show must go on. Padałyby zdania, że najpierw zdrowie i życie, a potem sport itp. A teraz – cisza.
Dowodzi to, moim zdaniem, tego, że wszyscy, nie znając frazy Churchilla, doskonale pojmujemy jej istotę i całkowicie się zgadzamy z wnioskami. „Ofiary” (zostawmy to słowo bez króliczków dla zmarłych) koronawirusa w świecie sportu po prostu być muszą. Wczoraj padło na Granadę, jutro padnie na Betis albo kogoś innego (oby tylko nie okazało się, kiedy padnie na Real bądź Barcę, że są równi i równiejsi), gry jednak nie wolno wstrzymywać, bo wtedy stracą wszyscy. Przełożenie meczu Granady byłoby zabójczym precedensem, po którym każdy zespół mający chorych w drużynie domagałby się zmiany terminu spotkania. Po dwóch tygodniach trzeba by zatrzymać ligę.
Nie płaczmy zatem, tylko płaćmy. Szkody muszą być, chodzi o to, by je zminimalizować. I zgódźmy się z tym, że nie wszyscy zapłacą po tyle samo. Sprawiedliwie to już było.
TEKST POJAWIŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA (46/2020)