Myślisz sędziowie – mówisz Marciniak, Raczkowski albo Gil. Wąska grupa profesjonalistów żyjąca z futbolu to wierzchołek piramidy. Jej podstawę stanowią arbitrzy z niższych klas rozgrywkowych.
PAWEŁ GOŁASZEWSKI
Ludzie z pasją, poświęcający weekendy na mecze w ósmej lidze seniorów czy czwartej lidze ośmiolatków. Każdy z nich marzy, aby za kilka lat dotrzeć na szczyt, ale najpierw musi pokonać wyboistą drogę. Na kurs sędziowski trafiają osoby w różnym wieku. Najmłodsi mają po 15 lat, najstarsi nawet 40. Koszt uczestnictwa w szkoleniu to między 200 a 300 złotych – w zależności od tego, jaką cenę ustali wojewódzki Związek Piłki Nożnej. Kilka zjazdów, egzamin teoretyczny, testy sprawnościowe i można ruszać w świat, chociaż częściej ten świat ogranicza się do kilkudziesięcioosobowej wioski. Na początek mecze dziecięce i najniższe ligi seniorskie, czyli siódmy, ósmy i czasami nawet dziewiąty poziom rozgrywkowy (jak na przykład na Śląsku, gdzie jest Klasa C).
LOŻA SZYDERCÓW
– Nie ma szans, abyś wytrzymał dłużej niż kilkanaście meczów w Klasie B czy Klasie A, jeśli sędziowanie jest dla ciebie tylko dodatkową pracą i niczym więcej – mówi Marcin Jakubowski z Wydziału Sędziowskiego w Białymstoku, który ma już na koncie ponad 300 meczów. Ostatnio zaczął jeździć na mecze trzeciej ligi, na razie jako asystent. – Co roku sytuacja się w zasadzie powtarza. Na kurs przychodzi kilkadziesiąt osób, a po kilku miesiącach zostaje może 10-20 procent uczestników, czasami mniej. Jeśli wytrzymasz pierwsze pół roku, później jest z górki. Im wyższa klasa rozgrywkowa, tym większa kultura na boisku i trybunach. Zawodnicy z roku na rok też są jakby coraz bardziej kulturalni, wiedzą, że każde nieodpowiednie słowo może skutkować czerwoną kartką i zawieszeniem na kilka spotkań. Kibicowskie loże szyderców są chyba na każdym poziomie. To normalne, że przy boisku stanie kilku starszych panów i czasami usłyszysz, że masz czteroliterowe imię na „ch”. Na początku schodziłem z boiska i rozmyślałem, co zrobiłem źle, że posłali mi taką wiązankę. Później przestałem analizować. Obsadowiec wie, na którym stadionie są nieco głośniejsi kibice i wówczas asystentem numer dwa, czyli tym od strony trybun, wyznacza starszego arbitra przyzwyczajonego do takiej presji.
Opowiada Paweł Raczkowski: – Kilkanaście lat temu pojechałem na Klasę B – gospodarzem był Huragan Grochale. Przebieraliśmy się w typowym blaszaku, po spotkaniu usłyszeliśmy huk. Obrzucili naszą szatnię kamieniami. Po kilku minutach wyszliśmy, ale nikogo już nie było.
Rok 2012, mecz siedleckiej ligi okręgowej. Victoria Kałuszyn podejmowała przed własną publicznością Podlasie Sokołów Podlaski. Kibice postanowili sprawdzać każdą decyzję sędziego asystenta nr 2 i… za barierkami oddzielającymi boisko od trybun (około 2-3 metry) cały czas biegali za nim. Szkoła życia i radzenia sobie z presją. Do tego dochodzi jeszcze KOR, czyli komitet oszalałych rodziców, którzy potrafią podważyć każdą decyzję arbitra. Na nich narzekają nie tylko sędziowie, ale także trenerzy.
Cztery lata temu jeden z arbitrów WS Warszawa w ciekawy sposób postąpił z rodzicami na rozgrywkach żaków. Kiedy jeden z ojców uznał, że sędzia popełnił błąd i okazał wyraźne niezadowolenie, młody 20-letni arbiter podbiegł do tatusia, przekazał gwizdek. Dodał, że odda mu także delegację. Kibic przeprosił za zachowanie.
WIDZĘ LASY I PAGÓRKI
Często przygotowanie fizyczne sędziów jest nieco gorsze od zawodników biegających po A-klasowych boiskach i nie nadążają za akcjami. Błędy arbitrom się zdarzają, to normalne, ale niektórzy idą w zaparte.
– Kilka lat temu kolega, z którym byłem na kursie, prowadził jeden z pierwszych meczów, chyba w kategorii juniora U-19 albo U-18, czyli już w miarę poważne granie. Bramkarz zderzył się z rywalem i potrzebował pomocy medycznej. Po jej udzieleniu, kolega kazał zejść golkiperowi z boiska, co oczywiście było błędną decyzją. Chłopak był jednak młody, prowadził może ósme spotkanie w życiu. Zapomniał o przepisach, ale uparł się i koniec. Trenerzy zwracali uwagę, nic nie dało. Bramkarz zaliczył chyba jeden z najszybszych sprintów w życiu, zasuwając z linii środkowej do swojej bramki. Po wszystkim sędzia przyznał się do błędu, przeprosił – opowiada Jakubowski.
Błędy na boisku to jedno, przygotowanie do spotkania to inna sprawa. Wielokrotnie mecze w siódmej czy ósmej lidze odwiedza… policyjny radiowóz. Zdarzają się bowiem sytuacje, że ktoś z osób, które przebywają na obiekcie zadzwoni na policję, aby sprawdzić trzeźwość sędziego. Kilkukrotnie alkomat wskazywał, że arbiter był „wczorajszy”, później za to wykroczenie musiał odpowiedzieć przed związkiem.
Sytuacje życiowe są różne, dlatego czasami sędziowie zapominają na przykład… sprzętu. – Mnie się zdarzyło to raz, zapomniałem chorągiewek na mecz – opowiada Tomasz Kowalczyk z WS Siedlce, który poprowadził już ponad 350 meczów od 2012 roku. – Prowadziłem spotkanie w Klasie B z dwoma starszymi sędziami i jako główny powinienem wziąć ze sobą chorągiewki. Musieliśmy coś na szybko wymyślić. Ostatecznie asystenci machali… narzutkami. Śmiechu było sporo, obyło się bez konsekwencji.
W najmłodszych rocznikach na Mazowszu często brakuje sędziów. Zdarza się, że spotkanie prowadzi trener lub osoba przez niego wyznaczona. Ile w takim razie sędzia może zarobić w weekend? To zależy. Jeśli dostaje dwa mecze seniorów, ewentualnie bierze jeszcze jedno spotkanie rozgrywek dziecięcych, aby nie przeforsować organizmu – wówczas mniej. Są jednak sędziowie, którzy w weekend potrafią prowadzić nawet 7 czy 8 spotkań. Jeśli na jednym boisku są cztery mecze z rzędu, odchodzi kłopot z dojazdem i traceniem czasu.
– Nie wiem, czy to jest dobre, ale po kilku godzinach sędziowania, widzisz na boisku już lasy i pagórki, szczególnie, kiedy biegasz w południe na sztucznym boisku przy wysokiej temperaturze. Sędziowałem turniej orlików, a na drugim boisku mecze prowadził trener. Po fazie grupowej był już mocno zmęczony, twierdził, że boisko zaczyna mu się ruszać, a poziom koncentracji mocno spada, a przecież za chwilę drużyny miały grać fazę pucharową – trenerzy i rodzice napinali się na wynik, nie mógł pozwolić sobie na błędy. Mało kto pamięta, że turniej zaczął się na przykład o godzinie 9, faza pucharowa o 14, a w tym czasie sędzia poprowadził 30 spotkań – zauważa Kowalczyk.
DWA ZŁOTE RESZTY
Kluby często żyją od pierwszego do pierwszego, kiedy przychodzi na konto transza z gminy lub miasta, można opłacać przejazdy i sędziów przez kolejny miesiąc. Poślizgi zdarzają się rzadko.
Jakubowski: – Przez kilka lat miałem tylko jedną sytuację, kiedy był problem z opłaceniem delegacji. Sędziowaliśmy spotkanie w lidze okręgowej, po meczu przychodzi prezes gospodarzy i zaczyna tłumaczyć, że weźmie od nas numery kont bankowych i jutro zrobi przelewy. Byliśmy mocno zaskoczeni, nie wiedzieliśmy, jak się zachować, więc poprosiliśmy o chwilę do namysłu. Po dwóch minutach wpada trener tej drużyny i mówi, żebyśmy się nie zgadzali, bo jemu już od kilku miesięcy nie płacą, a klub ma poważne problemy finansowe, stoi na skraju bankructwa. Zgłupieliśmy. Prezes wrócił i mówi, że naprawdę nie ma dzisiaj z czego zapłacić, ale jutro będzie transza z miasta i od razu robi przelew. Przez dwa tygodnie kasy nie dostaliśmy, po czym delegacje opłacił Podlaski Związek Piłki Nożnej. Klub kilkanaście dni po tym meczu ogłosił upadłość i wycofał się z rozgrywek.
Kowalczyk: – Mieliśmy w regionie sędziego, któremu klub nie chciał zapłacić, tyle że z innego powodu. Na rozgrywki żaków i orlików obsadowiec zazwyczaj wyznacza sędziego, który ma najbliżej do boiska i zdarza się, że przez kilka miesięcy ten sam arbiter przyjeżdża w to samo miejsce na każde spotkanie. Delegacja za rozgrywki żaków i orlików kosztuje 68 zł. No i był taki sędzia, który nigdy nie miał klubowi wydać dwóch złotych, ale trener konsekwentnie sobie zapisywał te „dwójki”. Kwota rosła. Czasami po całym dniu gwizdania nazbierało się na przykład osiem złotych, sytuacja powtórzyła się kilkanaście razy. W końcu pod koniec sezonu trener oznajmił sędziemu, że mu nie zapłaci, bo nazbierało się 68 złotych! Doszło do małych przepychanek słownych, jednak to klub miał rację i arbiter za ostatnie spotkanie nie dostał pieniędzy.
Wspomina Szymon Marciniak: – Pojechaliśmy na mecz ligi okręgowej, dla drużyny gospodarzy było to ważne spotkanie – decydowało o awansie albo utrzymaniu. Po zakończeniu meczu, gospodarz obiektu… zamknął nas przez przypadek w szatni, która przypominała bardziej stodołę. Nie wiedzieliśmy, co robić. Nie mieliśmy zapłacone, nie mogliśmy wyjść, trzeba było krzyczeć i walić w drzwi, aby ktoś nas usłyszał, bo cała ekipa poszła świętować. Godzinę siedzieliśmy pod kluczem, w końcu jednak udało się wydostać, a należności zostały uregulowane.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (33/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”