Prandelli zakończy karierę trenerską?
Gdyby to było zwykłe podanie się do dymisji, nie byłoby o czym pisać. Ale było niezwykłe. Cesare Prandelli zdobył się na coś, na co niewielu miałoby odwagę. Dlatego odchodzi jako zwycięzca, a nie przegrany.
Z analizy suchych wyników wynika, że w skali makro niczego wielkiego w tym sezonie nie dokonał. Nawet rozczarował. Objął Fiorentinę w listopadzie, kiedy po 7 kolejkach zajmowała 15 miejsce z 8 punktami. Zamiast ścigać czołówkę, utknął na mieliźnie.
Karnawał i post
Przed sezonem ambicje sięgały europejskich pucharów, a tymczasem znów trzeba było martwić się o utrzymanie. W mieście iskrzyło od nastrojów wściekłych kibiców, co groziło trudnym do opanowania pożarem. Zatrudnienie Cesare Prandellego było próbą opanowania groźnego żywiołu. Słowo strażak w jego przypadku nabierało głębszego sensu. Jak każdy miał w krótkim czasie wpłynąć na poprawę sytuacji, jak nikt zasłużył we Florencji na specjalne względy i prawa. Z nim kojarzyło się to, co w XXI wieku najpiękniejsze: z Fiorentiną rozpychającą się między wielkimi w Serie A, skutecznie walczącą o pierwszą czwórkę, godnie występującą w Lidze Mistrzów. Po pięciu sezonach z żalem oddawano go do reprezentacji, w której na stanowisku selekcjonera zastąpił Marcello Lippiego. W przeszłości jeszcze pogrzebiemy, ale najpierw dokończmy malować teraźniejszość.
Ta od początku była dość ponura. Na pierwsze ligowe zwycięstwo czekał 7 meczów. Ale jak już się o nie postarał, to urządził Florencji parodniowy karnawał. Długo i hucznie świętowano trzy bramki i trzy punkty w Turynie z Juventusem. Z honorami witano powracającą drużynę, na jej cześć wszystkie najważniejsze budynki miejskie oświetlono na fioletowo. Piłkarze jednak nie popłynęli na tej fali. Ciągle szorowali blisko dna. Zwycięstwa zdarzały się z rzadka, a jeśli już to z rywalami pokroju słabiutkiego Cagliari i trzech beniaminków: Spezii, Crotone i Benevento, co w entuzjazm nikogo wprawić nie mogło.
Po wyjazdowym 4:1 z Benevento Prandelli wysłał pierwszy niepokojący sygnał. Na konferencji prasowej wyznał, że czuje zmęczenie i pustkę w środku. Nie ulgę z powodu długo oczekiwanej i ważnej wygranej dla układu na dole tabeli, nie radość, ale pustkę. – Przejdzie mu – komentowano, w końcu nic tak nie dodaje energii trenerowi jak kolejne wygrane, jak widok rozwijającej się i dobijającej do bezpiecznej przystani drużyny.
Tydzień po Benevento na Fiorentinę czekał Milan. To był wyrównany mecz, z błędami sędziego, które wpłynęły na niekorzystny wynik dla Violi. Na pewno ostatni występ wstydu przegranym nie przyniósł. Bardziej chciało się ich pocieszać niż rozliczać. Trener niezmiennie cieszył się pełnym zaufaniem przełożonych i kibiców. Nie szkodzi, że w 21 meczach zdobył 21 punktów, mając tym samym niższą średnią punktów od poprzednika Giuseppe Iachiniego. Że nie podniósł Fiorentiny z nizin, balansując na granicy depresji. Przed nim było jeszcze 10 meczów i tyle samo szans na poprawę wizerunku. Fiorentina mogła, a nawet chciała pójść z nim dalej niż tylko do końca sezonu. Nikt nie zakładał czarnego scenariusza. Z Cesare musiało się udać.
To już koniec?
Dlatego tak dużym zaskoczeniem był list z 23 marca. Jego opublikowanie na klubowej stronie internetowej poprzedziła zwyczajowa formułka o zdawkowej treści, że klub przyjął dymisję trenera. W suchym komunikacie nie było nic odbiegającego od przyjętych norm. Przyzwyczailiśmy się, że w futbolu brak miejsca na sentymenty, nikt nie ogląda się na dawne zasługi, zwalnia się, nie informując o głębszych przyczynach, i życzy powodzenia na dalszej drodze. Matematyka wystarcza za tysiąc słów: jeśli trener nie przynosi wystarczającej liczby punktów do domu, to go się z tego domu wyprasza. W kulturalnym i urzędowym stylu. Normalna praktyka. Jednak w tym przypadku tak to wyglądało tylko na pierwszy rzut oka. Nagle pojawiło się coś jeszcze. List podpisany jego imieniem i nazwiskiem.
A pisał tak: – W tym momencie mojego życia czuję jakiś absurdalny dyskomfort, który nie pozwala mi być tym, kim jestem. Podjąłem się pracy w Fiorentinie z radością i miłością, wzmocniony dodatkowo entuzjazmem nowego właściciela. Prawdopodobnie zaślepiony miłością do miasta, wspomnieniami pięknych momentów, które dał mi sport i nie dostrzegłem symptomów, że coś jest nie tak, że coś we mnie było nie na swoim miejscu. W ostatnich miesiącach urósł we mnie cień, który zmienił sposób patrzenia na pewne sprawy. Przyszedłem, żeby dać z siebie maksimum, ale kiedy zrozumiałem, że nie jest to możliwe, dla dobra wszystkich zdecydowałem się zrobić krok w tył. Jestem świadomy tego, że moja kariera w tym momencie może się zakończyć i nie mam z tego powodu żalu i nie chcę go mieć. Prawdopodobnie ten świat, którego przez tyle lat byłem częścią, już nie jest mój, już do niego nie pasuję. Z pewnością zmieniłem się, a i świat mknie szybciej niż myślałem. Dlatego uznałem, że lepiej zatrzymać się niż dać się tej prędkości zniszczyć, zatrzymać się, by zrozumieć kim naprawdę jestem.
Autor nie pozostawił nikogo obojętnym. Wzruszyła jego szczerość i absolutnie uczciwe postawienie sprawy. Prandelli chciałby, ale nie może, nie nadąża, nie stać go na 100 procent zaangażowania. Fiorentina zasługuje na kogoś, kto odda jej się w pełni. Przyznał się do porażki, do słabości, co w dzisiejszym świecie stworzonym dla zwycięzców, w którym przyznanie się do winy nikomu nie przejdzie przez gardło, podobnie jak słowo przepraszam, jest wielką rzadkością. Kiedy wszyscy udają, że mają się lepiej niż naprawdę czują, w mediach społecznościowych robią dobre miny do złej gry i żyją na pokaz, on obnażył prawdziwą duszę. Pokazał się jako człowiek, a nie trener. Za szczerość, wrażliwość i bardzo ludzki wymiar tego listu Prandelli zasłużył na słowo zwycięzca.
Szczyt na Narodowym
Wypalił się zawodowo. Uprawiana profesja odbierała mu energię do życia i coraz bardziej frustrowała. Najbardziej dlatego, że już nie był w stanie wrócić na zajmowaną kiedyś pozycję. Dostawał coraz słabsze propozycje, na lepsze nie potrafił zapracować. Nie nadążał za trendami, nie potrafił nic nowego z siebie wykrzesać ani zmusić się do czegoś więcej. A stare chwyty nie działały.
Kiedyś siedział na samym szczycie. Był najważniejszym z włoskich trenerów. Po Euro 2012 wynoszony pod niebiosa. Jego wielkości nie zaszkodził przegrany z kretesem finał z Hiszpanią w Kijowie. Półfinał z Niemcami na warszawskim Narodowym to był dopiero majstersztyk. Na mistrzostwa świata do Brazylii jechał także po medal. Nie było zresztą takiego włoskiego selekcjonera w historii, który by o tym głośno nie myślał. Nie wyszedł z grupy i skończył, jak jego poprzednik. Wyleciał z roboty. Na pocieszenie wziął Galatasaray. Wyglądało nieźle, jak kontrakt wart 5 milionów euro rocznie. Zaczął w lipcu, skończył w listopadzie. Następnie zrobił sobie prawie dwuletnią przerwę. Objawił się w Valencii, ale tylko na trzy miesiące. Po 8 meczach, w których zdobył 6 punktów rzucił papierami. Po raz drugi sam zrezygnował.
Pierwszy zdarzył się w 2004 roku. Cieszył się na przenosiny z pogrążającej się w kryzysie finansowym Parmy do Romy. Jeszcze przed rozpoczęciem nowego sezonu poprosił o rozwiązanie umowy ze względu na problemy osobiste. Ciężko zachorowała jego żona Manuela, która wymagała intensywnego leczenia i opieki. Trzy lata później zmarła.
Po Hiszpanii wyjechał do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W Al-Nasr spotkało go to samo, co w Galatasaray i Valencii. Jego akcje nigdy nie spadły tak nisko. Na ich podniesienie szanse mu stworzyła Genoa. To był jego powrót do Serie A po 8 latach. Zatrudniony w grudniu tym razem wytrwał do końca sezonu i w ciężkiej walce do ostatniej kolejki obronił drużynę przed degradacją. Na więcej nie pozwolili. Znów minął rok z okładem na czekaniu i zgłosiła się Fiorentina.
Nienormalne życie
Nie jego pierwszego dopadł syndrom wypalenia zawodowego. Z tym zmierzył się przed laty Arrigo Sacchi. Twórca potęgi Milanu, maniak futbolu i rewolucjonista, kontrowersyjny selekcjoner, którego po nieudanych mistrzostwach Europy w Anglii kibice na rzymskim lotnisku Fiumicino witali pomidorami, po 1996 roku gasł i marniał. Jeszcze starał się poderwać do lotu w Milanie, ale skończył na 11 miejscu, najgorszym w długiej, bo trwającej od 1986 do 2017 roku, erze rządów Silvio Berlusconiego. W Atletico Madryt wytrwał siedem miesięcy. Dwa dni po tamtej dymisji – 16 lutego 1999 roku ogłosił koniec kariery trenerskiej. W wieku 53 lat. Dwa lata później jeszcze dał się namówić na ratowanie tonącej Parmy. Po zaledwie trzech meczach i bezpośrednio po wygranej dał sobie spokój. Na gorąco tłumaczył, że nie radzi sobie ze stresem.
Po latach wyjaśniał dokładniej. – Nie czułem żadnej radości z pracy. Czułem za to, że nic więcej nie mogę z siebie dać. Zawsze byłem perfekcjonistą, wymagałem od siebie i od innych. Myślałem tylko o futbolu, nie pozwalałem sobie na inne zajęcia i przyjemności, nic nie mogło mnie dekoncentrować W ciągu 30 lat byłem w kinie może 3-4 razy, choć jestem wielkim miłośnikiem filmu. Istniała tylko piłka, wykluczyłem wszystko inne. To stawało się coraz trudniejsze do wytrzymania, zżerał mnie stres, mało spałem. Poszedłem do psychologa i spytałem, czy to normalne, co mnie spotkało. Odpowiedział, że nienormalne było wcześniejszych 30 lat mojego życia.
Byli też inni. Świetnie zapowiadał się Marco Tardelli. Asystował w kadrze Cesare Maldiniemu. Kiedy dostał reprezentację młodzieżową, zdobył z nią mistrzostwo Europy. W nagrodę awansował do Interu, w którym wsławił się najwyższą porażką w historii derbów 0:6. Jeszcze zahaczył o reprezentację Egiptu i dwa kluby z Serie B, a później przez 5 lat grzał się w cieniu Giovanniego Trapattoniego na ławce reprezentacji Eire. Po 2013 roku nie podejmował kolejnych wyzwań. Ciro Ferrara wystartował od Juventusu w 2009 roku, szybko wrósł w przeciętność, a od 4 lat ślad po nim zaginął. Nie przebił się Claudio Gentile, który poprowadził reprezentację olimpijską do brązowego medalu w Atenach. Nasz Zbigniew Boniek też zrozumiał po paru próbach, że to zajęcie nie dla niego.
Jak trudno zmobilizować wszystkie siły do zwykłej, codziennej pracy, jeśli kiedyś zajmowało się czymś wyjątkowym i mierzyło wysoko, pokazują losy selekcjonerów włoskiej kadry, z wyjątkiem Antonio Conte. Dino Zoff wcześniej niż mógł przeszedł na emeryturę, Marcello Lippiego kupili Chińczycy i po powrocie dobrze mu na uboczu futbolu, Gian Piero Ventura zyskał status bezrobotnego, choć jeszcze gotowego do nowego wyzwania. A Prandelli powiedział dość.
TOMASZ LIPIŃSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (13/2021)