Przejdź do treści
Podróż po zapętlonym filmie

Polska Ekstraklasa

Podróż po zapętlonym filmie

Marcin Kupczak jest śląskim podróżnikiem i kibicem piłkarskim. Ukończył też AWF, a niedawno wrócił z Ugandy, która była 37. odwiedzonym przez niego krajem. Tam też trenował m.in. dzieci zarażone wirusem HIV, wręczył im koszulki polskich klubów, został wzięty za terrorystę i dał pierwszą w życiu łapówkę.

Rozmawiał: NORBERT BANDURSKI

Dlaczego 28-latek rzuca wszystko i jedzie trenować w Ugandzie dzieci chore na AIDS?
Od zawsze moją pasją było podróżowanie za niewielką kwotę. Uwielbiam w późnych godzinach nocnych „polować” na najtańsze bilety lotnicze. Połączyłem to z moją drugą pasją: piłką nożną, więc 90% moich podróży jest powiązanych z wyjazdem na mecz.


Dlaczego od początku lutego do końca kwietnia byłeś w Ugandzie?
Afryka była ostatnim kontynentem (prócz Antarktydy), którego nie widziałem. Lecąc tam chciałem zrobić coś więcej niż tylko odpoczywać. Podczas poprzedniej podróży, gdy zwiedzałem autostopem Amerykę Południową, stwierdziłem, że jestem gotowy, by polecieć do Afryki i tam pomagać. Kilka miesięcy temu zarejestrowałem się na stronie workaway.info, która jest platformą pośredniczącą między wolontariuszami a organizacjami non-profit. Dostałem propozycję wyjazdu do Ugandy na zaproszenie człowieka, który w Kampali prowadzi akademię piłkarską.

Jak wiele wspólnego miałeś z piłką nożną w Polsce?
Skończyłem Akademię Wychowania Fizycznego, a od dziecka chodziłem na mecze Ruchu Chorzów. Zawsze się tym interesowałem, a w sezonie 2010/2011 współpracowałem z Orange Sport w programie „Teraz Kibice Mówią” (dwóch kibiców przeciwnych klubów Ekstraklasy komentowało mecz pomiędzy swoimi drużynami – przyp. red.).

Byłeś gwiazdą tego programu!
(śmiech) Szalejąc, ekspresyjnie przekazując emocję chciałem pokazać, że można kibicować na poważnie, a jednocześnie świetnie się przy tym bawić i nawiązać dobre stosunki z sympatykami przeciwnych drużyn. Dostawałem wprawdzie mnóstwo negatywnych komentarzy od fanów różnych zespołów, ale nie przejmowałem się tym.

Co wiedziałeś o Ugandzie przed wyjazdem?
Kojarzyłem ją tylko z Jeziorem Wiktorii. Pozostałe informacje czerpałem głównie blogów podróżniczych, które były mi pomocne z tego względu, że ich autorzy często podróżowali tam na podobnej zasadzie jak ja i opisywali ważne dla mnie aspekty. Rozmawiałem też z ludźmi, którzy byli na misjach w Afryce, a pomocna była także książka Martyny Wojciechowskiej o Ugandzie.

Jak wyglądają przygotowania do takiego wyjazdu?
Początkowo nikomu nie chciałem o tym mówić, ale potem dałem się znajomym namówić na założenie bloga (Hanys on Tour). Pomógł mi on też rozpropagować wolontariat, ponieważ jadąc pomagać ludziom w Ugandzie chciałem im też coś przywieźć. Skontaktowałem się ze wszystkimi klubami Lotto Ekstraklasy oraz kilkoma innymi z pytaniem o to, czy mogłyby podarować dzieciom sprzęt treningowy. Pozytywnie odpowiedziały Ruch Chorzów, Pogoń Szczecin, Piast Gliwice, Podbeskidzie Bielsko-Biała, a potem do akcji dołączyły też Fundacja Legii, FCB Escola Varsovia oraz ZAKSA Kędzierzyn-Koźle (klub siatkarski – przyp. red.) i inne firmy, w tym Facebook. Drugą kwestią było zebranie pieniędzy choćby na lot do Ugandy. Tu bardzo pomogli mi znajomi, którzy nagłośnili zbiórkę na ten cel. Wspierali mnie także m.in. Martin Konczkowski z Ruchu (obecnie zawodnik Piasta Gliwice – przyp. red.), Radosław Murawski z Piasta oraz Michał Buchalik i Maciej Sadlok z Wisły Kraków. Pomogły też linie lotnicze, który zgodziły się, abym w cenie biletu mógł przewieźć dwie, a nie jedną walizkę. A dzięki darom miałem ich aż trzy.

Jak wyglądała podróż do Ugandy?
Starym zwyczajem kupowałem jak najtańsze bilety, zwłaszcza, że opłacałem je z zebranych pieniędzy. Poleciałem więc najpierw do Rzymu, tam spałem na lotnisku, a następnego dnia poleciałem do Amsterdamu. Stamtąd do Nairobi, gdzie znów spałem na lotnisku i dopiero trzeciego dnia podróży dotarłem samolotem do Entebbe w Ugandzie.

Ile kosztowała cię wyprawa do Ugandy?
Tylko czas. Mój budżet na trzymiesięczny wyjazd wynosił 5 tysięcy złotych i wszystko to udało mi się zebrać.

Jak mieszkałeś w Ugandzie?
Początkowo miałem zapewnione zakwaterowanie i wyżywienie w ramach wolontariatu. Mieszkałem u rodziny właściciela akademii, w której pracowałem. Byli oni muzułmanami i nie wszystkie ich zwyczaje mi się podobały, ale ponieważ byłem gościem, to musiałem je uszanować. Byliśmy jednak umówieni, że będę prowadził zajęcia przez 5 godzin: najpierw trening piłkarski, a potem zajęcia w szkole. W praktyce pracowałem przez 10-11 godzin na dobę, ale przyjechałem tam, aby zrobić coś dobrego, więc nie było to dla mnie problemem. Prowadziłem dwa treningi dziennie i zajęcia w szkole, które zwykle przekształcały się w opowiadania o Polsce i reszcie Europy. W klasie była duża mapa, a dzieci były bardzo zainteresowane odmienną kulturą, życiem w Polsce. Po dwóch tygodniach właściciel akademii w sobotę około godziny 21. powiedział mi, żebym o 8. następnego dnia był w Kampali, skąd mieliśmy jechać na turniej do innego miasta. Ja zaś mieszkałem w wiosce oddalonej od stolicy o 14 kilometrów, a ten dystans pokonuje się około dwie godziny. Odmówiłem mu, bo po pierwsze powiedział mi o tym za późno, a po drugie byłem tam dwa tygodnie i nie miałem żadnego dnia wolnego, a umawialiśmy się całkiem inaczej. Tłumaczyłem mu też, że nazajutrz jest niedziela, a to dla mnie dzień święty – chciałem iść do kościoła i odpocząć. W Ugandzie jest wprawdzie wielu chrześcijan, a muzułmanie stanowią ok. 18% społeczeństwa, ale trafiłem akurat do islamskiej rodziny. Mój opiekun zgodził się wreszcie, żebym w niedzielę odpoczął, a następnego dnia zgodnie z naszym zwyczajem, mieliśmy się skontaktować i ustalić plan działania na poniedziałek. Nie odzywał się jednak, w poniedziałek nie odbierał telefonu, ale potem ustaliliśmy, że we wtorek poprowadzę jeden trening. Po zajęciach wsiedliśmy do auta, on wyciągnął zeszyt i zaczął liczyć ile wydał na mój transport, wyżywienie i zakwaterowanie. Wyliczył, że muszę mu zapłacić 210 dolarów, a umówiliśmy się na wolontariat – ja pracuję za darmo, a on zapewnia mi warunki do życia. Nie chciałem jednak wdawać się w awanturę i powiedziałem mu, że na razie nie mam takich pieniędzy, skontaktuję się z rodziną i przyjaciółmi w Polsce, którzy przyślą mi gotówkę. Zgodził się. Widząc jednak, że chodzi mu o pieniądze, a nie pomoc dzieciakom spakowałem się i poprosiłem polskich misjonarzy, których poznałem dwa dni wcześniej, o tymczasowy nocleg. Od razu się zgodzili i pojechałem do nich ze wszystkimi bagażami. Moi poprzedni gospodarze zaczęli do mnie wydzwaniać, ale gdy nie odbierałem telefonu, to dostałem wiadomość, w której twierdzili, że moje zachowanie jest karygodne, biali ludzie się tak nie zachowują i zgłaszają sprawę na policję, więc nie wyjadę z Ugandy. Odpisałem, żeby dali sobie spokój, bo jestem już w Mombasie (w Kenii – przyp. red.), co oczywiście nie było prawdą. Dali mi wtedy spokój.

Gdzie potem mieszkałeś?
U misjonarzy na stałe nie mogłem zostać, więc wynająłem pomieszczenie, które z pokojem nie miało zbyt dużo wspólnego. Nie było tam nawet okna, toaletą była dziura w ziemi, a łazienką – pomieszczenie mające trzy ściany, do którego chodziło się z baniakiem wody. Choć za pokój musiałem płacić, a budżet miałem skromny, to w sumie mi to nie przeszkadzało. Zacząłem prowadzić zajęcia w innej szkole. Potem skontaktowałem się z dwiema Polkami, które były wolontariuszkami w Masace, 150 kilometrów od stolicy. Spędziłem u nich miesiąc, prowadziłem zajęcia w szkole i trening piłkarskie dla tamtejszych dzieci. Następnie wróciłem do wynajmowanego pokoju w Kampali. Sporo też jeździłem i prowadziłem zajęcia w różnych miejscach, co miało tę zaletę, że dary z Polski trafiły do większej liczby dzieci. Z drugiej strony, z żadną grupą nie trenowałem na stałe, więc trudno o zauważalny postęp w ich grze.

Jak przemieszczałeś się po Ugandzie?
Przede wszystkim przepełnionymi busami. Raz jechałem pojazdem z 16 miejscami, w którym kierowca upchnął 38 pasażerów. W takiej sytuacji kluczowe jest, by zająć miejsce przy oknie i mieć stały dopływ powietrza, zwłaszcza, że niektórzy wożą w torebkach żywe kury. Jeździłem też boda-boda (motorowerami, na których Ugandyjczycy także potrafią przewieźć nadprogramową liczbę osób lub najróżniejsze ładunki, z truchłami krów włącznie – przyp. red.), a podczas jednej z takich wypraw chcieli mnie okraść. Kierowca boda-boda poprosił mnie o telefon, a kiedy odmówiłem wywiózł mnie w inne miejsce niż prosiłem. Tam wywiązała się dość głośnia kłótnia. Z sąsiedniego domu wyszła kobieta, która z nim porozmawiała, a on odjechał. Niedoszłego złodzieja spotkałem potem jeszcze raz. Był łatwy do rozpoznania, bo zawsze pracował w koszulce Chelsea. Powiedziałem mojej gospodyni, z którą akurat szedłem, że kilka dni temu próbował mnie okraść. Ona do niego podeszła, porozmawiała, a potem… zaczęli się śmiać i odeszli.

Zdarzały ci się jeszcze inne nieprzyjemności?
Do Ugandy trafiłem bez bagażu. Miałem tam mnóstwo darów dla dzieci, w sumie moje torby i walizki ważyły 90 kilogramów. Okazało się, że utknęły w Amsterdamie. Dotarły do mnie dopiero po czterech dniach. Dla mnie największym problemem była świadomość, że nie mam żadnych prezentów dla dzieciaków, a poza tym zawiodłem sponsorów, którzy mogli mieć podejrzenia, że dary zabrałem i sprzedałem. Na szczęście po tym jak wyjaśniłem im tę sytuację, dostałem od nich duże wsparcie mentalne. Nikt nie miał pretensji.

Jak przechowywałeś dary od sponsorów?
Trzymałem je w walizkach, w których je przywiozłem. Były one zamykane na kłódkę, podobnie jak pokój, w którym mieszkałem.

Jak zostałeś terrorystą?
Piątego dnia pobytu zwiedzałem Kampalę. Problem polegał na tym, że w mieście nie było atrakcji turystycznych, więc kiedy zobaczyłem nowoczesny, wyróżniający się budynek, postanowiłem zrobić mu zdjęcie. Za moment podszedł do mnie policjant, by wypytać o cel podróży. Potem poprosił o paszport, którego akurat nie miałem przy sobie, i zapytał czy wiem, co to za budynek. Policjant skonfiskował mi telefon, po czym dołączyło do nas dwóch jego kolegów. Powiedzieli, że stoimy przed bankiem, a w Ugandzie nie wolno robić zdjęć obiektów rządowych. Tłumaczyłem im, że o tym nie wiedziałem i obiecałem usunąć zdjęcie. Nie zgodzili się. Musiała do nas przyjechać moja gospodyni, bo nie chcieli się ze mną dogadać. Dopiero ona wytłumaczyła mi, że policjantom po prostu chodzi o łapówkę. Nie miałem wyjścia, musiałem dać im 100 dolarów, aby uniknąć trafienia na komisariat i oskarżeń o planowanie zamachu terrorystycznego. Twierdzili bowiem, że jestem chrześcijańskim ekstremistą, który planuje zamach w Ugandzie.

Czułeś się tam bezpiecznie?
Nie, ponieważ w Kampali na każdym kroku stoi policja albo ochrona z kałasznikowami. Karabin maszynowy można tam kupić za 15 dolarów. Jeżdżące po ulicach ciężarówki pełne żołnierzy wzbudzały strach. Słyszałem też o historii, gdy pijani policjanci przyjechali do slumsów, gdzie zrobili sobie ćwiczenia strzeleckie. Zabili dwoje dzieci, które akurat były na ulicy. Bezpiecznie tam nie jest, a prawo ustala silniejszy.

Co jeszcze przeszkadzało ci w Ugandyjczykach?
Ze względu na europejski sposób myślenia nieprzyjemne było ich spóźnianie. Przychodzili dwie godziny po umówionym spotkaniu albo odwoływali je półtorej godziny po tym, jak powinno się zacząć. Dla nich to było normalne, dziwili się o co mi chodzi. Mówi się, że w Europie mamy zegarki, a w Afryce mają czas. To prawda.

Przyjechałeś do Ugandy, by trenować dzieci chore na AIDS w akademii swojego gospodarza. Po wyprowadzce od niego zajmowałeś się już zdrowymi dziećmi?
Trudno powiedzieć jak wiele ich było, bo AIDS jest tam tematem tabu. Dzieci zarażone wirusem HIV traktowane są tak samo, jak inne, nikt nie mówi o ich chorobie. Mają żyć normalnie, ale z drugiej strony nieświadomość powoduje przekazanie choroby kolejnym osobom.

Ile lat miały dzieci, które trenowałeś?
Zazwyczaj od sześciu do czternastu, ale trenowałem też z chłopakami na uniwersytecie, którzy mieli po 20-21 lat.

Skąd to właściwie wiadomo, skoro nawet reprezentanci Ugandy byli zgłaszani na Puchar Narodów Afryki 2017 z innymi datami urodzenia niż podają ich kluby?
Wiem tyle, ile mi powiedzieli, gdy pytałem ich o wiek, choć dziwne dla mnie było, kiedy chłopcy odpowiadali mi, że nie znają daty przyjścia na świat. Wiele urodzin w Ugandzie nie jest w ogóle rejestrowanych, zwłaszcza jeśli dziecko urodzi się w domu na wsi. W tym kraju żyje o wiele więcej osób, niż podaje się to oficjalnie.

Jak popularna jest tam piłka nożna?
Bardzo, zwłaszcza liga angielska pokazywana w państwowej telewizji. Dzięki temu najpopularniejszymi polskimi piłkarzami w Ugandzie, oczywiście oprócz Roberta Lewandowskiego, są Tomasz Kuszczak i Bartosz Kapustka. Zainteresowanie piłką w Ugandzie jest tak duże, że ludzie robią na tym interesy. Mało kto ma tam telewizor, a jeszcze rzadziej w domu jest stały dopływ prądu. Widziałem więc szopy, w których ustawiono ławki, duży telewizor plazmowy, zasilany bateriami słonecznymi. Potrafią kumulować energię w generatorach prądu przez cały dzień tylko po to, by mieć pewność, że obejrzą mecz. Dodatkowo wykupują karnety i bilety, by mieć zapewnione miejsce w tej szopie na każde spotkanie.

Kim są idole młodych Ugandyjczyków?
Tu nie są oryginalni: Lionel Messi i Cristiano Ronaldo oraz piłkarze Premier League. Lewandowskiego też uwielbiają, na targu w Kampali spotkałem kobietę w koszulce Borussii Dortmund z nazwiskiem kapitana reprezentacji Polski. Chodzą też w strojach reprezentacji Niemiec albo… Ukrainy. A odkąd ja tam poleciałem, to niektóre dzieci także w koszulkach Ruchu Chorzów i innych klubów polskiej ekstraklasy. Ugandyjska ligą za bardzo ich nie obchodzi. Zainteresowanie wzbudza KCCA Kampala, które gra w Afrykańskiej Lidze Mistrzów, ale też niewielkie.

Pierwszy od 39 lat awans reprezentacji Ugandy do PNA podniósł zainteresowanie piłką?
Żałuję, że trafiłem tam już po zakończeniu turnieju, ale dzieciaki bardzo interesują się tam piłką, bo wiedzą, że jest to dla nich największą szansą na wyrwanie się z biedy. Nawet jeśli Ugandyjczyk skończy lokalny uniwersytet, to prawdopodobnie będzie pracował w kraju. A jeśli piłkarz wyjedzie do Europy choćby na pół roku, to jest już „ustawiony” na całe życie. On, jego rodzina i pół wioski.

Jak trenują mali Ugandyjczycy?
Trening w Ugandzie prowadzone są jak u nas zajęcia WF w szkołach. Trener daje piłkę i pozwala grać. Ja przyjechałem do tych dzieci, zrobiłem im rozgrzewkę, pokazałem podstawowe zajęcia z tyczkami czy ćwiczyłem stałe fragmenty gry, a dopiero potem graliśmy, więc dla nich to była zupełna nowość. Trening urozmaicałem grą w siatkówkę, zbijaka, dwa ognie czy wyścigami. Zajęcia, które prowadziłem zwykle trwały około 90 minut, z czego godzina to był typowy trening, a pół – mecz. Dałem też dzieciakom pięć par butów. Musiały się do nich przyzwyczaić, bo młodzież gra tam zwykle boso i początkowo miała trudności z grą w butach.

Jaki poziom prezentowały dzieci, które trenowałeś?
Ugandyjczycy są świetnie przygotowanie kondycyjnie, ale potrafią przebiec cztery razy większy dystans, niż pokonaliby dobrze się ustawiając. Mogą biegać non-stop od bramki do bramki. Założeń taktycznych za to w ogóle nie realizowali, ale myślę, że wynikało to też z faktu, że byłem w różnych miejscach. Gdybym pracował z jedną grupą przez trzy miesiące, to pewnie zaczęliby łapać o co chodzi. Sądzę, że ugandyjskie dzieci wygrałyby z polskimi, ale z wiekiem, gdy coraz większą rolę odgrywa taktyka, świat ucieka Ugandyjczykom.

Skoro idolami dzieci są Messi i Ronaldo, to jak wybrać tam bramkarza do treningu?
Kiedy tylko pytałem kto chce nim być, od razu zgłaszało się kilku ochotników. Oni są chętni do robienia czegokolwiek w ramach treningu, jeżeli tylko ktoś powie im co mają wykonywać. Trenerzy w akademii zapowiadali mi, że na treningach będą miał po 15 osób, a przychodziło ich około 30.

Jak wielu Polaków spotkałeś w Ugandzie?
Sześcioro: dwie wolontariuszki, dwóch księży, podróżnika oraz mężczyznę, który przed laty wyjechał do Londynu, zarobił spore pieniądze i postanowił żyć w Afryce. Ma teraz dwie taksówki, którymi jeżdżą jego kierowcy, więc ma stały dochód i żyje tam niemal jak król.

Jak Ugandyjczycy reagują na białego człowieka?
To dla nich wielka atrakcja. Kiedyś jadąc przeładowanym jak zwykle busem, przyciśnięta do mnie siedziała kobieta esemesująca z przyjaciółką, której chwaliła się, iż obok niej siedzi muzungu. Często też w tłumie zdarzało się, że ktoś mnie dotykał albo wyszarpywał włosy z przedramienia, a na targu chwytał mnie za rękę i wyznawał miłość. Niektórzy liczą, że wezmą ślub z białym człowiekiem i dzięki temu wyjadą do Europy. Dzieciaki traktowały mnie bardzo pozytywnie, choć dziwiłem się, gdy przede mną klękały. Dopiero potem wyjaśniono mi, że w ten sposób okazywały szacunek muzungu. Raz za to zdarzyło mi się, że dzieciaki rzucały we mnie kamieniami. Jeśli chodzi o dorosłych, to ze względu na historię, oni zwykle nie lubią białych. To się objawia na targu, gdy musiałem zapłacić więcej czy na drodze, w ten sam sposób. Ugandyjczycy muzungu widzą jako chodzącego dolara, a na dodatek mają żal za kolonizację. Ciężko było mi wytłumaczyć, że ich rozumiem, że pochodzę z kraju, którego 123 lata nie było na mapach świata i przyjechałem tam z małym budżetem.

Co było najtrudniejsze podczas pobytu w Ugandzie?
Przekonanie znajomych w Polsce, że to nie jest wyjazd turystyczny, a wolontariat. Już w Ugandzie trudno mi było przyzwyczaić się do wody pitnej. Zbierają tam bowiem deszczówkę i trudno mi było przywyknąć do picia herbaty zrobionej z takiej wody.

A co sprawiało ci największą satysfakcję?
Praca z dziećmi, bo widziałem, iż one doceniają, że ktoś do nich przyjechał. Miały dużo pytań w szkole, interesowały się Polską, nauką u nas czy śniegiem. Nie musiałem wymyślać tematów do rozmów, wystarczyło odpowiadać na ich pytania.

Co sprawia, że historia Ugandy przypomina zapętlony film: dyktator jest obalany, a jego następca zapowiada odejście po dwóch kadencjach, po czym wprowadza dyktaturę i znów jest obalany?
Ugandyjska mentalność. Zastanawiam się czy oni tak naprawdę chcą tych zmian. Oczywiście powiedzą, że tak, ale na dobrą sprawę są podobni do nas: właściwie dobrze im jest w obecnym stanie, gdy narzekają. Nie podejmują więc konkretnych działań. Jedna z wolontariuszek, które poznałem, była fotoreporterką AFP. Znalazła w slumsach młodego chłopaka i stwierdziła, że idealnie nadaje się na modela. W agencji zrobili mu sesję zdjęciową, potwierdzili jej opinię i stwierdzili, że chłopak potrzebuje tylko kursu, podczas którego miałby nauczyć się technicznych aspektów zawodu. Zapewnili już mu wyjazd do Londynu, co dla Ugandyjczyka ze slumsów jest zmianą życia o 180 stopni. Agencja wykupiła więc mu dwumiesięczny kurs, ale on po dwóch tygodniach zrezygnował, bo mu się nie chciało. Dostał szansę życia w Europie, ale wymagało to dwóch miesięcy zaangażowania. Dziś znów mieszka w slumsach. Tak wygląda ugandyjska mentalność.

Zamierasz wrócić do Ugandy?
Na pewno chciałbym wrócić do Afryki. Jest zresztą możliwość, abym w październiku poleciał z Fundacją Legii do Tanzanii, by trenować dzieci i prowadzić zajęcia w szkole. Jestem bogatszy o masę doświadczeń, lepiej przygotuję się mentalnie. Łatwiej wrócić do Afryki niż polecieć tam pierwszy raz.

Co dała ci Uganda?
Pozwoliła mi zrozumieć, że człowiek do szczęścia nie potrzebuje najnowszego smartfona, a czystej wody na herbatę czy możliwości wykąpania się w normalnych warunkach. Teraz dostrzegam też jak dużo jedzenia się u nas marnuje, gdy tam ludzie zabijają się za garść popcornu. Łzy cisnęły mi się do oczu, kiedy widziałem w slumsach jak ludzie wyrywają sobie jedzenie albo gdy pytałem Ugandyjczyka kiedy ostatnio jadł, a on odpowiadał, że dwa dni temu. Szokujący był też sposób, w jaki radzą sobie z głodem. Od najmłodszych lat nasączają szmatę paliwem lotniczym i wąchają ją, by nie czuć głodu. Mówią, że im się nie opłaca kupić jedzenia, bo rano się naje, a wieczorem znów będzie głodny. Wdychając paliwo nie czuje głodu na dłużej. Slumsy Kampali zniszczyły mi psychikę, bo nie spodziewałem się, że jest tam aż tak źle.

Co dają ci podróże w ogóle?
Otwartość na innych ludzi. Jadąc sam, nawet jeśli nie znam języka, szukam kontaktu z miejscowymi w inny sposób. Będąc w Chile jechałem z kierowcą i podawaliśmy sobie telefon, w którym wpisywaliśmy do translatora to, co chcemy przekazać. Podróże dają też znajomości na wiele lat. W 2011 roku byłem w Rzymie, więc chciałem pójść na mecz Lazio – Juventus. Nie wiedziałem gdzie kupić bilet, toteż zapytałem grupę Włochów stojących przed stadionem. Jeden z nich zaprowadził mnie w odpowiednie miejsce, polubiliśmy się, a pięć lat później siedzieliśmy w rzymskim pubie śmiejąc się i sącząc piwo.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024