Pięć lat. Właśnie tyle trwała przygoda Podbeskidzia Bielsko-Biała z najwyższą klasą rozgrywkową. I chociaż wielu to wieszczyło, to chyba nikt się nie spodziewał, że drużyna spadnie z ekstraklasy z tak wielkim hukiem. Dziś, po kilku słabszych sezonach, pod Klimczokiem ponownie śnią sen o tym, by grać wśród najlepszych.
Górali obrali kurs na awans do ekstraklasy (fot. Jakub Ziemianin / 400mm.pl)
W sezonie 2015-16 zespół prowadzony przez Roberta Podolińskiego otarł się o awans do grupy mistrzowskiej i chociaż przez krótki czas się w niej znajdował, to na końcu wszystkich rachunków zabrakło mu jednego punktu. Jak się jednak okazało, cios zadanym Góralom był tak poważny, że w rundzie finałowej byliśmy świadkami ich stopniowego wykrwawiania się, a w podczas następnych lat niemalże śmierci. Cud z wcześniejszej kampanii się nie powtórzył i po wywalczeniu zaledwie jednego „oczka” w siedmiu ostatnich meczach Podbeskidzie musiało się pożegnać z elitą.
Już wtedy było wiadomo, że kończy się pewien rozdział w historii bielskiej piłki i o szybkim powrocie do elity kibice przy Rychlińskiego mogą raczej zapomnień. Zespół, którego liderami byli m.in. Robert Demjan, Damian Chmiel, Dariusz Kołodziej czy też Marek Sokołowski, rozpadł się praktycznie z dnia na dzień. Przypomnijmy, że niedługo przed katastrofą ze sponsorowania Podbeskidzia wycofała się firma Murapol, a odcięcie od pieniędzy pochodzących ze sprzedaży praw telewizyjnych oznaczało odchudzenie kadry, zmniejszenie budżetu płacowego i przebudowanie filozofii prowadzenia drużyny, która towarzyszyła kolejnym trenerom od momentu historycznego awansu.
Czas zaciskania pasa
Zakręcenie kurka i brak jasnej wizji, co robić dalej. To typowa przypadłość klubów, które spadają z ekstraklasy, szczególnie takich, które nie były meteorytami, a zdążyły się już zadomowić w gronie najlepszych. Wyjście ze strefy komfortu nigdy nie jest łatwe, a oczekiwania – te w przypadku miasta, które przecież w 2016 roku oddało do użytku nowy, warty ponad 100 milionów złotych stadion – były spore. Problem w tym, że możliwości były dość niewielkie.
Klub kilkukrotnie musiał być ratowany przez ratusz, a chociaż nie wszyscy radni zgadzali się na to, by pompować pieniądze w futbol, to w budżecie Bielska-Białej zawsze znajdywały się jakieś środki na to, by reanimacja kończyła się sukcesem. Niektórzy mówili, że to zwykle pudrowanie trupa, inni uważali, że miasto potrzebuje klubu na ekstraklasowym poziomie, a pozwolenie, by Podbeskidzie upadło zakrawałoby wręcz na niegospodarność.
Próby walczenia o klub podjął się Edward Łukosz, pełniący jeszcze do niedawna obowiązki prezesa. W listopadzie 2018 roku dał on jasno do zrozumienia, że bez pomocy miasta Podbeskidzie upadnie. – Na dziś spółka jest niewypłacalna – powiedział podczas posiedzenia rady miasta, kiedy to przegłosowano budżetową poprawkę o przyznaniu klubowi 3,25 miliona złotych.
Po drodze kwestią milionowych dotacji dla Górali i wynikającą z tego tytułu ewentualną niegospodarnością zajęła się nawet prokuratora, jednak postępowanie w sprawie zostało ostatecznie umorzone. Łączna kwota 13,59 miliona złotych przyznana Podbeskidziu w latach 2014-18 nie wykazała finalnie, by urzędnicy przekroczyli swoje uprawnienia. – Dostaliśmy informację z prokuratury, że śledczy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa i umorzyli całość postępowania. To z kolei znaczy, że wszystko, co robiliśmy odbyło się w zgodzi z przepisami – powiedział po ogłoszeniu decyzji Tomasz Ficoń, rzecznik bielskiego magistratu.
Odnowa
Wspomniana pomoc miasta, a także pieniądze pochodzące z portfeli prywatnych sponsorów sprawiały, że klub zaczął powoli wychodzi na prostą. Po dwóch sezonach, które drużyna kończyła na ósmych miejscach w I lidze, w kolejnym udało się jej finiszować na piątej lokacie. Po kilku chudych latach apetyty ponownie zaczęły rosnąć, a kiedy w lecie w Bielsku-Białej doszło do poważnego przewietrzenia szatni, a trener Krzysztof Brede otrzymał spory kredyt zaufanie, to pod Klimczokiem już nikt nawet nie udawał, jaki cel stawia się przed drużyną. Dość zdecydowany głos w tej sprawie zabrał przed startem sezonu prezydent Jarosław Klimaszewski. – Ekstraklasa jest celem Podbeskidzia w nadchodzących rozgrywkach – powiedział, cytowany przez serwis „beskidzka24” i jak się okazało, jego ocena sytuacji była trafna.
Przy Rychlińskiego uzupełniono młody skład tak niezbędnym doświadczeniem. Do klubu ściągnięto znanych z gry w ekstraklasie Karola Danielaka, Kornela Osyrę czy Martina Polacka. Piłkarzy o uznanej renomie, takich którzy wciąż mają coś do udowodnienia i nie są wypaleni. Jeśli dodamy do tego takich zawodników jak Rafał Leszczyński, Marko Roginić czy Łukasz Sierpina, to otrzymujemy naprawdę dość solidną mieszankę wybuchową. Efekt, pozycja wicelidera na półmetku rozgrywek I ligi i strata zaledwie trzech punktów do prowadzącej Warty Poznań. – Możemy być zadowoleni z tej rundy, ale to nie oznacza, że mamy się zatrzymywać. Rozgrywki w tym roku jeszcze się nie skończyły – powiedział Konrad Sieracki, który zagrał od początku kampanii w szesnastu spotkaniach.
Za Podbeskidziem i jego ekstraklasowymi ambicjami przemawia jeszcze jedno. Chodzi rzecz jasna o zmieniony format rozgrywek, który zreformowano na styl angielskiej Championship. Co to oznacza? Tyle, że dwie czołowe drużyny Fortuna 1. Ligi wywalczą bezpośredni awans do ekstraklasy, a cztery kolejne – z miejsc 3-6 – będą ze sobą walczyć w barażach o ostatni wolny bilet do elity.