„PN” z Mediolanu: Święto stolicy futbolu
Widzieliście okładkę dzisiejszej „Marki”? Polecam. Przedstawiający zapowiadane na dzisiejszy finał składy Realu i Atletico rozpisane na rozwieszonych na balkonach jednego bloku prześcieradłach obrazek oddaje wszystko co wczoraj i dziś zobaczyłem na ulicach przygotowującego się do finału Mediolanu.
Kibice obu drużyn cieszą się z piłkarskiego święta ramię w ramię. Kiedy fanowi Atletico przy próbie otwarcia piwo wylało się na koszulkę, a koledzy po szalu śmiali się – pomógł przypadkowy mężczyzna w koszulce Realu. Za rękę spacerują pary w koszulkach z przeciwnych obozów, zdarzają się nawet wymiany. Wszyscy skupiają się na rozpoczynającym się gwizdkiem Anglika Marka Clattenburga o 20.45 meczu, nie wzajemnej nienawiści. – Przyjechaliśmy tu, żeby się cieszyć – mówi fan Atleti, kiedy zacząłem dopytywać się o fenomen. – Są tu moi sąsiedzi, kibice Realu, wszyscy wydaliśmy pieniądze na wyjazd nie po to, żeby się pokłócić, tylko przeżyć razem cudowny mecz. Wynik? To już sprawa trenerów i piłkarzy. My wierzymy i zrobimy wszystko, żeby Mediolan zapamiętał na długo dzisiejszą atmosferę. Przecież przyjechaliśmy ze stolicy futbolu.
Fani z Madrytu uważają, że na San Siro – o którego bogatej historii pięknie opowiadali ambasadorzy finału z ramienia UEFA: legenda Inter Javier Zanetti i Milanu Franco Baresi – zostanie przypieczętowana dominacja Espanii w europejskiej scenie klubowej. Kropka nad i stanowiąca najsilniejszą linię obrony przed wejściem w życie nowego kontraktu telewizyjnego w angielskiej Premier League, który ma zachwiać układem sił w futbolu na Starym Kontynencie. La Liga przeżyła już poprzednie rekordowe umowy, hurtowe kupowanie swoich zawodników do Anglii i próby podkupowania know-how systemu szkolenia. Odpowiadają, że ich filozofii futbolu i pasji, tej którą widać po idących ramię w ramię kibicach Realu i Atletico, nie da się wycenić ani spieniężyć. Dla Hiszpanów ważniejsze jest zwycięstwo tu, na włoskiej ziemi. Z Italią wygrali 4:0 w finale mistrzostw Europy w Kijowie w 2012 roku, teraz na jednym z najsłynniejszych stadionów świata, świątyni z elewacją zapełnioną tabliczkami kolejnych pucharów zdobywanych przez Inter i Milan, ale niepowiększoną o kolejne od 2010 roku, udowodnią jak duża jest siła Primera Division. Dojście do finału Atletico w 2014 roku zawsze mogło być rozliczane jako przypadek – kiedy zespół powtórzył wynik po roku przerwy o takim nie może być mowy. Trzy najsilniejsze obecnie kluby Europy, uzupełniając skład dzisiejszego spotkania o FC Barcelonę, są hiszpańskie, o czwarte miejsce bije się Sevilla. Rozgrywki nad którymi regularnie co jakiś czas przed startem sezonu wisi widmo strajku kolejny grup roszczeniowych odsadza o kilka długości bogatą angielską czy najrozsądniej zarządzaną niemiecką konkurencję.
To wszystko w atmosferze najlepszej zabawy. W 2008 roku byłem na finale w Moskwie, gdzie grały przeciwko sobie Manchester United i Chelsea Londyn. Wtedy środki bezpieczeństwa miał więcej wspólnego ze szczytem NATO lub G8: kierowanie kibiców obu drużyn na osobne lotniska w różnych częściach miasta, stacje metra i wejścia na stadion po przeciwnych końcach stadionu Łużniki, podwojenie służ porządkowych w wiosce Ligi Mistrzów na Placu Czerwonym. Dziś przed katedrą Duomo kibice tak świetnie bawili się ze sobą, że kolejka do zdjęcia z zaproszonym przez jednego ze sponsorów wydarzenia Edgarem Davidsem była kilkukrotnie krótsza niż do baru z piwem.
Przed finałem wielokrotnie czytałem, ze zestaw dwóch zespół z tego samego kraju zapowiada nudę. Po tym co zobaczyłem w Mediolanie uważam, że nic lepszego dla tegorocznego rozstrzygnięcia do kogo powędruje Puchar Mistrzów nie mogło się wydarzyć.
Z Mediolanu
Michał Czechowicz