Przejdź do treści
Pierwszy wiosenny mecz

Polska Ekstraklasa

Pierwszy wiosenny mecz

Dała nam zima do wiwatu, oj dała. Jak za Polski Ludowej. Akurat dobrze się złożyło, że na rok, kiedy ocieplenie klimatu chwilowo się wstrzymało, przypadł koronasezon naszej ligi pozbawiony widzów. Grano przecież w styczniu i lutym przy siarczystych mrozach, takich, co to w stanie wojennym żołnierze patrolujący ulice rozpalali kozy, żeby się przy nich ogrzać. Oczywiście znalazłoby się wielu fanów, których mrozy nie tylko by nie odstraszyły od przyjścia na stadion, gdyby było można, ale wręcz tym bardziej do tego zachęciły, już widzę te gołe klaty manifestacyjnie demonstrowane jako przejaw zdrowia i męskości przy -10; zresztą, skoro można wybrać się przy -14 na Babią Górę w samych slipach i przeżyć, albo morsować przy -20, żaden to wyczyn.

Czy granie Ekstraklasy w styczniu w w lutym ma sens?

Nieważne, nie o tym chciałem. Przez lata całe wiosna zaczynała się dla mnie wtedy, gdy piłkarskie ligi wznawiały rozgrywki. Na tę pierwszą sobotę, przypadającą tak jakoś przed 10 marca, czekałem z utęsknieniem dziś nie do opisania. Mieszkając już w Warszawie, rzucałem się w ową sobotę na piłkę jak niedźwiedź po zimowym śnie na pierwszą zdobycz, wgryzając się w mięso do kości, bez zwracania uwagi na smak. Najpierw rano jechałem z Grochowa „6″ na Bielany na mecz Hutnika o 12, potem tą samą „6″ wracałem na Muranów na mecz Polonii o 15, a wreszcie jakimś autobusem przedostawałem się na Legię, na 19, po drodze jedząc zapiekankę i pączka. Bardzo lubiłem, gdy w ten inauguracyjny weekend warszawskie zespoły grały u siebie.

Przeżycia związane z pierwszym wiosennym doznawaniem futbolu pięknie, jak to on, opisał Marek Bieńczyk w szkicu „Światło bramki” z tomu „Książka twarzy”. Nastoletni narrator idzie z ojcem na prelekcję poświęconą Indianom, która jednak okazuje się nudnawa. „(…) obok ojciec kręci się nerwowo na krześle. – Chodź, jeszcze zdążymy na drugą połowę – mówi.” I lecą, „pal licho Siedzącego Byka”, na stadion X-lecia, gdzie Gwardia gra mecz z Motorem albo Starem. I wbiegają, i zasiadają. „Ojcu wrócił humor, pohukuje coraz raźniej, jest nam tak dobrze, i tyle jeszcze minut do końca, tyle jeszcze dnia przed nami, i tyle jeszcze światła przed zimą.”.

Piękne zdania. Ta radość, że przetrwało się kolejną srogą zimę, że do następnej tak daleko, że przed nami jeszcze tyle kolejek ligowych zanim znów zrobi się mroźno, a w środku wakacje, to było uczucie, które najbardziej kochałem podczas pierwszej wiosennej wizyty na stadionie, kiedy wystawiałem twarz na chłodne jeszcze promienie nieśmiałego słońca. I tak jak dla narratora nie miało wtedy żadnego znaczenia, że „znowu gwardzista zagrał jak noga”.
 
Rozpoczynanie rundy wiosennej w środku zimy, ponoć konieczne ze względów terminarzowych, to zaburzenie pewnego odwiecznego porządku, według którego toczyło się życie kibica. Zima nadawała się świetnie na to, żeby w ramach happeningu pójść na siatkę albo kosza, a futbol z dalekich krain transmitowany pooglądać sobie wieczorem w telewizji, jeśli mówimy o latach 90., a nie wcześniejszych. To był czas dyscyplin halowych, piłkarze biegali po górach, ładując akumulatory i to było dobre.
No, ale to se ne vrati. Ligowa piłka daje nam odpocząć od siebie na bardzo krótko, podczas gdy z każdym rokiem ta przerwa między rundami powinna właśnie się wydłużać, by przyszło zapomnienie o coraz boleśniejszych jesiennych patałactwach, by pojawiła się tęsknota i głód.

I tak to człowiek nawet się nie spostrzegł, kiedy stał się starym piernikiem wspominającym z nostalgią, jak to fajnie było za jego młodości. Ale spokojnie, nie jest ze mną jeszcze tak źle. Podobają mi się kolejne reformy Ligi Mistrzów, podoba mi się to, że tyle zagranicznego futbolu jest dostępnego w telewizji o każdej porze i każdego dnia. Tylko to jedno mi się nie podoba: że Ekstraklasa gra w styczniu i lutym. Nieśmiało więc zapytam: komu to się podoba?

Leszek Orłowski

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024