Pierwszoligowe osobliwości. Cuda się zdarzają
Dla niektórych klubów przedstawione historie będą pokrzepiające i pokazujące, że nigdy nie należy się poddawać. Dla innych mogą stanowić przestrogę przed przedwczesnym świętowaniem sukcesu.
Andrzej Witan i jego gola przeszli do legendy I ligi (fot. Michał Chwieduk / 400mm.pl)
KAMIL SULEJ
Finisz sezonu 2018-19 w I lidze był nieprawdopodobny. W grze o utrzymanie brały udział trzy drużyny: Bytovia, GKS Katowice oraz Wigry Suwałki. Do rozdzielenia było tylko jedno bezpieczne miejsce, więc 2/3 wymienionego składu musiało pogodzić się z degradacją. Wszystkie karty w ręku trzymała Gieksa, która miała trzy punkty przewagi nad konkurentami i domowy mecz z Bytovią, czyli bezpośrednim konkurentem. Wigrom pozostał wyjazd do Częstochowy na spotkanie z pewnym swego Rakowem.
MATERIAŁ NA FILM
Przez ponad 90 minut GKS mógł być względnie spokojny. W obu meczach wyniki układały się po myśli jednego z przedsezonowych kandydatów do awansu. Gdy na tablicach świetlnych sędziowie pokazywali czas doliczony, rezultaty obu spotkań były jednakowe – 1:1. W piątej minucie doliczonego czasu Gieksa straciła bramkę, a jej autorem był bramkarz Bytovii Andrzej Witan. Piłkarze z województwa pomorskiego wpadli w słuszny szał radości. Przedwcześnie, bowiem nie znali wyniku z Częstochowy. Wigry dowodzone przez Mirosława Smyłę w jednej z ostatnich akcji meczu zdobyły gola na wagę utrzymania. Dokonał tego Daniel Smuga. W małej tabeli najlepsze były Wigry niezależnie od najgorszego bilansu bramkowego w ogólnym rozrachunku.
– Może kiedyś napiszę książkę jak zakończę karierę trenerską, bo to było jedno z ważniejszych wydarzeń w moim życiu – twierdzi Smyła. – Przed meczem dawano nam jedną dziesiątą procenta na utrzymanie w tej kuriozalnej kolejce. Można powiedzieć, że była to kumulacja kilku kolejek. Nasze losy różnie się układały, były momenty zwycięstw dających nadzieję, ale i sromotnych porażek, jak na przykład wyjazd z GKS Tychy, gdzie dostaliśmy piątkę. W szatni było widać, że wszyscy się poddali, że to już koniec. Tabela nam wtedy odjechała. Kolejnym ciosem był mecz z ŁKS. Prowadziliśmy 1:0 do dziewięćdziesiątej minuty, mieliśmy sytuację sam na sam z bramkarzem, z tej akcji bramkarz wyszedł obronną ręką, wyprowadził kontratak i w jakimś stopniu doprowadził do karnego dla łodzian. W trzeciej minucie doliczonego czasu gry strzelili nam na 1:1. Wtedy było na 200 procent pewne, że nie mamy szans. Pozbieraliśmy się w ciągu tygodnia, wzięliśmy do roboty i pojechaliśmy z wiarą do Częstochowy. Strzeliliśmy w 93. minucie na 2:1, w Katowicach nie wiedzieli o tym, dlatego bramkarz Bytovii poszedł na rzut rożny, myśląc, że jak strzelą gola, to się utrzymają. GKS mógł jeszcze grać przez dwie minuty, ale do rozpoczęcia meczu już nie doszło. Totalne kuriozum. Takie rzeczy bardzo rzadko się zdarzają. Po raz pierwszy przeżyłem coś niewiarygodnego.
POGOŃ STOMILU
Po 27. kolejce sezonu 2017-18 wszystko wydawało się jasne. Pogoń Siedlce opromieniona wygraną 6:0 z Ruchem Chorzów miała komfortową przewagę nad kwartetem, który miał bić się o 15. lokatę, gwarantującą miejsce barażowe. Stomil tracił aż osiem punktów do drużyny z Mazowsza, ale nie poddał się. Zaprawiony w bojach, w ostatnich siedmiu kolejkach zanotował pięć zwycięstw i rzutem na taśmę wyprzedził Pogoń. Siedlczanie przez prawie cały sezon utrzymywali się nad czerwonym polem, a na koniec trafili do barażu i spadli z ligi.
Stomil potwierdził się jako specjalista w walce o ligowy byt. Od powrotu na zaplecze Ekstraklasy w 2012 roku tylko raz zdarzyło się, że klub ze stolicy Warmii i Mazur nie drżał o swój los. W pozostałych sezonach jego dorobek oscylował w okolicach 40 punktów, co zawsze zapewniało miejsce w dolnej połówce tabeli.
Być może we wspominanym sezonie los zabrał Pogoni to, co jej dał kilka lat wcześniej. W debiutanckich rozgrywkach (2014-15) na zapleczu Ekstraklasy drużyna z Siedlec słabowała. Gdyby nie wycofanie Floty Świnoujście w trakcie zmagań to o utrzymaniu nie byłoby nawet mowy. W 29. kolejce Pogoń przegrała 1:4 w Tychach z bezpośrednim kandydatem do walki o przedłużające nadzieje 15. miejsce. Strata siedmiu punktów wydawała się do odrobienia tylko z matematycznego punktu widzenia. A jednak.
Trójkolorowi w czterech kolejkach ugrali punkt, a Pogoń siedem. Dodatkowo w ostatniej serii siedlczanie otrzymali walkower za mecz z wycofaną Flotą. GKS wciąż jednak zależał od siebie. Wystarczyło tylko wygrać w Ząbkach z Dolcanem. To zadanie przerosło drużynę prowadzoną przez Tomasza Hajtę. Po meczu miejscowi kibice skandowali: Pogoń Siedlce, Pogoń Siedlce. Beniaminek, który przez chwilę był już pogodzony ze spadkiem, uciekł spod topora i trafił do baraży, w których dwoma remisami utrzymał miejsce w lidze kosztem Rakowa.
– Przed meczem w prasie było głośno o znajomości trenerów. Dariusz Dźwigała prowadzący wówczas Dolcan w przeszłości współpracował z Tomaszem Hajtą, trenerem GKS Tychy – mówi Michał Bajdur, były pomocnik Dolcanu, a obecnie zawodnik II-ligowej Legionovii. – Przygotowywaliśmy się do tego meczu jak do każdego innego, naszym celem było zdobycie trzech punktów. Tak się złożyło, że szybko wyszliśmy na prowadzenie dzięki mojej bramce. Było dużo emocji, wiele podtekstów, ale wyszło tak, że rozegraliśmy bardzo dobre spotkanie. Dzięki naszej wygranej szansę na utrzymanie w barażach otrzymała Pogoń, a ja po jakimś czasie do niej trafiłem.
JEDEN PROCENT SZANS
Górnik Zabrze grał trzykrotnie na drugim poziomie rozgrywkowym. W żadnym z przypadków nie rozgaszczał się tam na dłużej niż rok. W sezonie 2016-17 wydawało się, że dobre przyzwyczajenia 14-krotnych mistrzów Polski zostaną zmienione.
Po wyjazdowej porażce z Chrobrym Głogów w 28. kolejce Górnik spadł na dziewiąte miejsce w tabeli. Strata do lidera wynosiła 11 punktów, ale do drugiego Zagłębia „tylko” siedem. Nikt nie powiedział tego głośno, ale zaczęto myśleć o przyszłym sezonie, który miał być spędzony na boiskach zaplecza Ekstraklasy. Na dobre do jedenastki wskoczył 19-letni Szymon Żurkowski i okazał się odkryciem ostatnich tygodni rozgrywek.
Sześć ostatnich meczów, sześć wygranych i awans. Żurkowski brylował, Igor Angulo zdobył osiem bramek, Rafał Kurzawa również stanął na wysokości zadania. Prawie ten sam Górnik w kolejnym sezonie Ekstraklasy był rewelacją rozgrywek i awansował do europejskich pucharów. Wszystko zaczęło się jednak w I lidze.
– Nastąpił taki moment, że w klubie doszło do pewnych ruchów. Jeżeli dobrze pamiętam, stało się tak po przegranej z Chrobrym. Postawiono na młodszych, którzy mniej dotąd występowali i to zażarło. Sześć wygranych meczów z rzędu przyniosło nam awans. Wiadomo, że drużyny, które były w tabeli przed nami też musiały grać dla nas, ale tak to się ułożyło. My zrobiliśmy swoje, przeciwnicy potracili punkty i awansowaliśmy do Ekstraklasy – wspomina Łukasz Wolsztyński, jeden z piłkarzy Górnika, który pamięta I-ligowe czasy.
JESIEŃ NASZA, WIOSNA WASZA
GKS Bełchatów na długo zapamięta sezon 2015-16. Brunatni lizali rany po bolesnym spadku z Ekstraklasy, a jej zaplecze wydawało się idealnym miejscem do odbudowania się. Po przedłużonej rundzie jesiennej GKS był ligowym średniakiem, któremu nie groził ani spadek, ani awans. Tak przynajmniej się wydawało.
Wiosna w wykonaniu bełchatowian była katastrofalna, choć zaczęła się od walkoweru z wycofanym Dolcanem oraz remisu w Głogowie. 10 punktów straty do lidera, ale i 10 do miejsca barażowego. Sytuacja GKS była co najmniej komfortowa. Od 22. kolejki drużyna Rafała Ulatowskiego przegrywała jednak wszystko jak leci. Nie była gromiona, nie odstawała od rywali, ale praktycznie zawsze po ostatnim gwizdku świętował kto inny. Los Bełchatowa został przesądzony po porażce w Katowicach ze zdegradowanym Rozwojem. Trener Ulatowski po tej przegranej został zwolniony.
W ostatniej kolejce niegrający już o nic GKS wygrał 5:1 z Bytovią. Potencjał był, ale wiosną coś wyraźnie szwankowało. Trzeba również dodać, że spadek był podwójnym wyczynem. Raz z powodów opisanych powyżej, a dwa, ponieważ w tamtym sezonie ligę opuszczały tylko dwie drużyny…
SZCZĘŚCIU TRZEBA POMAGAĆ
To tylko kilka przykładów z ostatnich lat. Jaki płynie z nich wniosek? Po pierwsze nigdy nie należy się poddawać, a po drugie nigdy nie można być pewnym swego dopóki matematyka może spłatać figla.
– Mecz z Rakowem miał ciekawą otoczkę – wspomina Smyła. – Zagraliśmy dla zmagającej się z chorobą pani Jagody. My swój mecz wygraliśmy, ona niestety nie. Cześć Jej pamięci. To nas zmotywowało, graliśmy w koszulkach z jej imieniem. Cała sytuacja jaka wydarzyła się w ostatniej kolejce I ligi poprzedniego sezonu potwierdza tylko, jak ważne jest szczęście w futbolu. Nawet najwięksi trenerzy w Europie w wielu sytuacjach zależą od niego. W piłce nożnej najsłabszy może wygrać z najlepszym, co w innych dyscyplinach rzadko się zdarza. Szczęście jest nieodzowne, żeby osiągnąć sukces. To jest składowa wyniku i o tym trzeba pamiętać. Wigry znowu są w trudnej sytuacji i ktoś może powiedzieć: nic dwa razy się nie zdarza. A ja mówię, że jak pracuje się solidnie, to wszystko się może zdarzyć.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 25/2020)