Otwarte głowy, pełne serca. Mistrzostwo z emocji
Są w futbolu takie momenty, gdy każdy czuje, że wszystkie zdarzenia – na i poza boiskiem – układają się tak, jak powinny. Nie chodzi tylko o to, że mecz czy trofeum wygrywa zasłużony zwycięzca, ale niesie za sobą jakiś przekaz, historię lub po prostu szerszy kontekst znany każdemu kibicowi. Tak jest z mistrzostwem Liverpoolu i wyczynem Kloppa.
MICHAŁ ZACHODNY
Można to przedstawić na dwa sposoby: 11 016 dni musieli czekać kibice The Reds na dziewiętnaste w historii klubu mistrzostwo Anglii. 1722 dni minęły od podpisania kontraktu przez niemieckiego szkoleniowca. To też był czwartek.
Poziom zniszczenia
Dziwnie wraca się do pierwszych dni Kloppa w Anglii. Co ciekawe, Niemiec zjawił się w trakcie serii sześciu meczów bez porażki, choć głównie naznaczonej beznadziejnymi remisami. Ale czy dziś te wyniki dziwią, gdy w środku obrony najważniejszy był Martin Skrtel, w ataku Danny Ings, a w bramce stał Simon Mignolet? Faktem jest, że już w debiucie z tej przeciętnej drużyny Klopp sporo wycisnął. Na White Hart Lane był pressing, dużo biegania i dawno niewidziana pasja w oczach zawodników, choć brakowało jakości. Ale plan na te pierwsze miesiące był inny. – Jeśli przeciwnicy są lepsi, musisz ich sprowadzić do swojego poziomu, wtedy możesz ich zniszczyć – mówił menedżer na premierowej konferencji prasowej.
Padło wówczas wiele słów i zdań, o których dziś powiemy, że Klopp przestrzelił. Rzucił, że jeśli nie wygra tytułu w ciągu czterech lat, następnej okazji będzie musiał szukać gdzieś w Szwajcarii. Stwierdził, że jest „tym normalnym” w porównaniu do innych menedżerów, których angielskie media lubiły w jakikolwiek sposób określać. Ale nie od dziś wiemy, że on w ogóle normalny nie jest. Wydaje się taki poprzez zachowanie, mówi i myśli w sposób zdroworozsądkowy, skrajny jest może w reakcjach, ale to jest częścią jego wyjątkowości.
Ponad tysiąc siedemset dni temu Klopp mówił, że ważnym jest, by historia mu nie ciążyła. – Może nie zawsze powinniśmy porównywać teraźniejszość z przeszłością – stwierdził i znów nie trafił. Bo w takich klubach jak Liverpool, oprócz presji na wygrywanie, jest jeszcze presja wspomnień o tytułach, które zdobywały legendy. Nie da się z tym walczyć, bo jest to wszechobecne: w szatni, na stadionie, w mieście, zwłaszcza w jego czerwonej części. Zresztą w kolejnych latach Klopp nawet mówił, że od fanów Evertonu słyszy, jaki to Liverpool był kiedyś wielki.
– Spróbujmy czegoś nowego. Teraz wszystko jest inne. Macie przed sobą po raz pierwszy tego Niemca. A ja chcę słuchać. Pojechać do Melwood i sprawdzić, co działa, a co nie. A potem zaczniemy grać bardzo emocjonalny futbol – powiedział.
To zresztą najbardziej trafne określenie. Wcale nie to, że jego drużyny grają piłkarską wersję heavy metalu albo sprowadza styl do kontrpressingu. Taktyka jest ważna, sposób zbudowania sztabu, drużyny, zatrudnienia wszelkiego rodzaju ekspertów wokół również, ale koniec końców sprowadza się to do tego, czy menedżer potrafi natchnąć zespół emocjami. Po oddaniu tytułu w ręce Liverpoolu Pep Guardiola powiedział, że jego Manchesterowi City zabrakło może takiej pasji, jaką miał nowy mistrz. Pasji, czyli też uczucia. Czegoś w środku, nienamacalnego, ale istniejącego i widocznego na murawie przez większą część tego sezonu.
Popis
Ależ to byłyby sceny. Liverpool zgniatający Crystal Palace właśnie pressingiem, wciskający przyjezdnych w bramkę pod The Kop, rzucający się po piłkę przy każdej stracie i czerpiący z tej pracy radość. Klopp nazwał ten ostatni ligowy mecz największym popisem takiego stylu reagowania na akcje przeciwnika. A pewnie w obecności kibiców, przy wypełnionym stadionie, już nawet po tej okrutnej pandemii to byłby jeden ryk, huk i wspólny śpiew. I tylko ten mecz zyskałby na znaczeniu.
Może nie udało się tego jeszcze wyzwolić w derbach Liverpoolu z Evertonem i bezbramkowy remis pewnie był najbardziej bezbarwnym występem zespołu Kloppa w tym sezonie ligowym. By nie powiedzieć, że jedynym, bo nawet porażka z Watfordem miała w sobie spory ładunek oczekiwań, ale i znanej kibicom Liverpoolu nieumiejętności poradzenia sobie z nimi. Pal licho, że piłkarze walczyli bardziej o rekord, niż utrzymanie przewagi czy zabranie rywalom nadziei w wyścigu o mistrzostwo. Te obrazki, gdy im bardziej się starali, tym mniej im wychodziło, były częścią starej drogi Liverpoolu, tak często wybieranej przez zespół w ciągu tych trzydziestu lat.
Jednak odmiana, którą obiecywał Klopp, nie przyszła w tym sezonie. Liverpool był fantastyczny już w poprzednich rozgrywkach ligowych. Z 69 ostatnich spotkań w Premier League przegrał zaledwie dwa, tylko dziewięć zremisował. Strzelił w nich 159 goli, stracił ledwie 43. O tym, że Liverpool jest wielkim zespołem wiemy nie od dziś. Podobnie jest z wiedzą, że stać go na rzeczy wielkie: podniesienie się z porażki w finale Ligi Mistrzów z Realem, wygranie w Madrycie z Tottenhamem, ale przy jednoczesnym przegranym minimalnie mistrzostwie z City. Wtedy, po ostatniej kolejce ligowej, Klopp miał powiedzieć piłkarzom, że nie zamieniłby ich mentalności na żadną inną, że nie mógłby być z nich bardziej dumny. I zagwarantował im, że jeszcze będą zwycięzcami.
Nie dać się ponieść
Czego trzeba, by wygrać mistrzostwo kraju? Skupiając się na emocjach, można wyróżnić dwa sposoby: kontrolowania ich lub czerpania z nich energii. Liverpool od zawsze był klubem tej drugiej drogi, nawet gdy nie kończyła się sukcesem. Warto przypomnieć finisz sezonu pod wodzą Brendana Rodgersa, gdy niebywale ofensywnie usposobiony zespół, po prostu dał się temu wszystkiemu ponieść i nie przetrwał ostatniej próby. Zaczął tracić punkty: z Chelsea, z Crystal Palace przy prowadzeniu 3:0. Wtedy było morze łez i niedowierzania.
Ten dzisiejszy Liverpool dalej dostarcza wielkich wrażeń, ale też wie, kiedy nie może dać się im ponieść. Dlatego wspomniany wcześniej mecz z Watfordem potraktowano jako niewiele znaczącą wpadkę, a nie potwierdzenie obaw. Z ostatnich 52 spotkań z drużynami spoza wielkiej szóstki Liverpool przegrał tylko ten jeden raz, wygrał 90 procent z nich. To w tych meczach o teoretycznie innym ciężarze gatunkowym, często wciśniętych między europejskie puchary czy hity, potrzeba wielkiej motywacji, by wyjść i zrobić swoje. Potrzeba też osoby, która wyzwoli u piłkarzy emocje, by biegali wściekle za piłką po jej stracie i bawili się nią po odbiorze. Taki jest obecny Liverpool.
Moment mistrzostwa był tym, w którym emocje wzięły górę, ale to będzie Kloppowi wybaczone. Oczywiście, że odbyło się to wszystko inaczej niż powinno: nawet poprzednie tytuły wygrywane przed telewizorem miały inny wymiar spontaniczności. Vincent Kompany zwołał cały zespół do lokalnego pubu, Jamie Vardy zrobił imprezę w domu. Piłkarze Liverpoolu i sztab też razem oglądali mecz na Stamford Bridge, ale do ostatniego gwizdka sędziego gdzieś w głowie wciąż były te myśli o dystansie społecznym, pandemii i koniecznych zabezpieczeniach. Krzesła ustawione w ogródku były od siebie oddalone, sam fakt, że odbywało się to na świeżym powietrzu też coś pokazywał. Ale potem były już czyste emocje.
Były też u Kloppa i to inne, niż te po triumfie w Lidze Mistrzów. Wówczas chodził uradowany, śpiewał o szóstym trofeum i sprawiał wrażenie, jakby chciał stać się centralną postacią imprezy. Może to efekt rozmowy przez internetowy komunikator, może rozmazany obraz, ale będąc ustawionym w jednym z czterech okienek w programie telewizji klubowej, ten wielki szkoleniowiec wydawał się tymi emocjami przytłoczony. – To jest czymś znacznie większym, niż kiedykolwiek wyobrażałem sobie, że może być – mówił później w wywiadzie dla Sky Sports. I nie było chowania się przed obciążeniem, jakim dla poprzednich menedżerów bywała historia Liverpoolu, nie było mylenia tropów, jak pierwszego dnia w klubie. – To mistrzostwo jest także dla ciebie, Kenny – zwracał się Klopp do Dalglisha, szkoleniowca, który zdobył to trofeum z LFC w 1990 roku. – To dla ciebie Stevie – mówił do Gerrarda, który swoje z Liverpoolem przeżył, ale musi mieć w sobie żal, że Klopp na Anfield nie zjawił się kilka lat wcześniej.
Trudniej jest zbudować zespół o takiej mentalności, niż z umiejętnością wygrywania. Zresztą o tym też niemal pięć lat temu mówił Klopp. – Przestańmy myśleć o pieniądzach, a zacznijmy wyłącznie o futbolu. Musimy zmienić się z wątpiących w wierzących – rzucał. Dziś nie trzeba być kibicem Liverpoolu, by być wyznawcą Kloppa. Jego nienormalnej normalności i futbolu, którym dzieli się z wszystkimi.
Banda braci
A przecież głupotą byłoby pisać, że to tylko mistrzostwo Kloppa. Owszem, o nim powiedział Andy Robertson, że dla każdego w drużynie był jak ojciec, że stworzył bandę braci, że każdy z uśmiechem przyjeżdżał na trening. Myśląc o tym, że mistrzostwo niezależnie od okoliczności w jakich zostało zdobyte – przerwa spowodowana pandemią – było Liverpoolowi w jakimś stopniu pisane, nie można zapominać, że klocków na właściwych miejscach nie układała jedna osoba. Liverpool zdobył mistrzostwo Anglii, bo się najbardziej otworzył.
Kilka lat temu zabrał Manchesterowi City skautów, ryzykując dość kompromitujący dla wielkiego klubu konflikt o przeszukiwanie baz danych rywali. Jednak to była jedyna taka wpadka. Jeśli chodzi o rozstrzał konsultacji, przez które przeszedł Klopp i jego ludzie z osobami z zewnątrz, byle tylko dać sobie większe szanse, pewnie nie było bardziej zajętego człowieka. Ale to też wymaga wiary: przekonania, że konsultant snu wydobędzie w trakcie regeneracji dodatkowych kilka procent, zaakceptowania, że trener od stałych fragmentów da efekt w postaci bramek. A także ułożenia relacji z Michaelem Edwardsem, z którego kilka lat temu w Anglii szydzono, że ludzi czujących futbol wymienił w Liverpoolu na gości siedzących przed laptopami w klimatyzowanych gabinetach. Jednak on jako dyrektor sportowy wprowadził inny sposób myślenia w jednym z największych bastionów piłkarskiego konserwatyzmu na Wyspach. A to, że Klopp w jego pracę uwierzył i się na niej oparł tylko świadczy o tym, jak otwarty umysł ma Niemiec. Znów: to wcale nie jest tak normalne, jak może się wydawać. Nie w futbolu.
Wreszcie to mistrzostwo zostało wygrane akcjami piłkarzy, którym pewnie należy się oddzielnie dedykowany artykuł. Mówi się, że dobry trener sprawi, że każdy zawodnik w kadrze czuje się ważny. Ale Mohamed Salah, Sadio Mane, James Milner i cała reszta nie tylko się tak czuli, ale po prostu byli ważni. Dwudziesty pod względem liczby rozegranych minut w lidze Xherdan Shaqiri strzelił gola w derbach Liverpoolu. Dziewiętnasty Adam Lallana odejdzie z klubu po sezonie, lecz nawet przez moment nie czuł się, jak zbędny element.
Liverpool nie tylko zebrał pełen przekrój talentów i narzucił im nowoczesny styl gry: jego piłkarze stali się wyznacznikami zachowań, profilami wzorcowymi na swoich pozycjach, o których w tym kontekście będzie mówiło się latami. A mistrzostwo? Z czasem stanie się dla Liverpoolu normalnością – bo pewnie takie wyzwanie narzuci teraz sobie, piłkarzom i klubowi Klopp.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 26/2020)