Przejdź do treści
Oto świąteczne wydanie „Piłki Nożnej”!

Polska Ekstraklasa

Oto świąteczne wydanie „Piłki Nożnej”!

Wtorek, 21 grudnia, to dzień ukazania się najnowszego, a zarazem ostatniego w tym roku wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Tradycyjnie oddajemy w Wasze ręce powiększony numer wypchany po brzegi dobrymi treściami.



BLISKO 12 MIESIĘCY Z PAULO SOUSĄ. Rok i wyrok?


Rok 2021 w polskiej piłce rozpoczął się od trzęsienia ziemi. W styczniu ówczesny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, Zbigniew Boniek, zdymisjonował Jerzego Brzęczka, a od kiedy stery w reprezentacji Polski przejął Paulo Sousa, chaos tylko wzrastał.

PRZEMYSŁAW PAWLAK

Kulminacja nastąpiła w listopadzie, gdy selekcjoner odleciał kompletnie. Dosłownie i w przenośni. Dosłownie, gdyż po porażce na zamknięcie fazy grupowej eliminacji mistrzostw świata wyfrunął do Portugalii i nie było go przez miesiąc. W przenośni, gdyż decyzje podjęte w twórczym szale przed meczem z Węgrami kosztowały reprezentację Polski utratę rozstawienia w pierwszym meczu barażowym o awans na mundial. A trenera mogły kosztować posadę.

(…)

Plany dalsze i bliższe

W momencie przejęcia sterów w federacji przez Kuleszę pozycja selekcjonera osłabła. Nowy prezes daleki był jednak od zwolnienia Portugalczyka, a Sousa małymi krokami zdobywał zaufanie CK – oraz opinii publicznej, co również miało znaczenie – w trakcie jesiennej części kwalifikacji mundialu. Aż wyłożył się jak długi na ostatniej prostej fazy grupowej. Kto wie, czy do oczyszczającego atmosferę spotkania prezesa i selekcjonera w ogóle by doszło, gdyby nie fakt, że w barażach trafiliśmy na rywali teoretycznie znajdujących się w zasięgu biało-czerwonych? Nie można wykluczyć, że gdyby los przydzielił nam zdecydowanie silniejszego przeciwnika, PZPN już koncentrowałby się na poszukiwaniu następcy, a i Portugalczyk intensywniej zacząłby myśleć, o tym co z jego karierą po marcu. Wyłącznie spekulując, nie można też zupełnie odrzucić wersji, że klarowne postawienie sprawy odnośnie przyszłości selekcjonera, miało wpływ na informacje, które pojawiły się w Brazylii i łączą Portugalczyka z objęciem stanowiska trenera Flamengo.

O ile Bońkowi w niczym nie przeszkadzało, że selekcjoner rzadko bywa w Polsce, a jeszcze rzadziej na meczach Ekstraklasy, o tyle Kulesza tak dobroduszny nie jest. Podczas jesiennego spotkania szef federacji poruszył ten temat, Sousa był jednak przygotowany na odparcie zarzutu, twierdząc między innymi, że nie widzi potrzeby jeździć na mecze tylko po to, aby zrobiono mu zdjęcie. Kulesza nie dał jednak za wygraną i przekonał selekcjonera do odwiedzenia trzech ligowych stadionów. Tyle że trener z obietnicy się nie wywiązał, więc w ubiegłym tygodniu temat powrócił. Tym razem Portugalczyk miał nie wchodzić w polemikę z prezesem i zadeklarował, że pojawi się na meczach Ekstraklasy najpewniej w lutym. Co prawda spotkanie odbyło się przed ostatnią kolejką w 2021 roku, ale akurat Sousa nie miał w planach jej oglądać z wysokości trybun – niedługo po rozmowie z Kuleszą odleciał do Portugalii. Zresztą wcale nie było łatwo przekonać selekcjonera do osobistego stawienia się w Warszawie, preferował rozmowę on-line, trafił jednak na zdecydowany opór drugiej strony.

Kolejny raz Sousa ma pojawić się w Polsce w styczniu, planowany jest udział Portugalczyka w Ogólnopolskiej Konferencji Trenerów (o ile na jej organizację pozwoli pandemia). Jesienią selekcjoner zobowiązał się, że wymieni poglądy z polskimi szkoleniowcami, ale tej obietnicy nie mógł spełnić, gdyż grudniowy termin konferencji został odwołany. Również w styczniu sztab szkoleniowy planuje odwiedzić Jacka Góralskiego, co może wskazywać na rychły powrót defensywnego pomocnika do kadry. Inna sprawa, że selekcjoner od meczu z Węgrami niespecjalnie był aktywny na polu rozmów w cztery oczy z reprezentantami, co nie znaczy, że nie wykonywał innych obowiązków – rozmawiał telefonicznie choćby z Pawłem Dawidowiczem po zerwaniu więzadeł krzyżowych przez istotnego dla kadry gracza, także z Piotrem Zielińskim po zejściu z boiska pomocnika Napoli jeszcze przed przerwą meczu z Empoli (miał problemy oddechowe).

PZPN rozpoczął już także operację Rosja, o niektórych kwestiach mówi w wywiadzie udzielonym „PN” Kulesza, natomiast nie o wszystkich. Plan zakłada, aby biało-czerwoni spędzili jak najmniej czasu w Moskwie. Zgrupowanie rozpocznie się w poniedziałek, mecz natomiast w czwartek o godzinie 18.00 czasu polskiego. Selekcjoner nie będzie miał więc dużo czasu na pracę z zespołem. Drużyna do kraju rywala uda się tradycyjnie dzień przed potyczką, ale ostatni trening przed spotkaniem odbędzie w Polsce. W Moskwie nie są planowane żadne zajęcia, a zaraz po spotkaniu biało-czerwoni wrócą do kraju. Bez względu na wynik z Rosją, w marcu najpewniej odbędą się dwa spotkania – nie wiadomo tylko, jaką rangę będzie miał drugi mecz. Rywalem będzie natomiast albo zwycięzca, albo przegrany z barażowej pary Czechy – Szwecja. Dlatego PZPN z przyczyn dystrybucyjnych zamierza sprzedawać bilety na spotkanie w kraju, jako po prostu bilet na mecz – bez wskazania rywala i rangi. Przy tak krótkich terminach nie ma innego wyjścia, zresztą jest to rozwiązanie praktykowane w Europie. Również w marcu dojdzie do negocjacji między PZPN a piłkarzami odnośnie wysokości premii za ewentualny awans na katarski mundial. Piłkarze nie powinni jednak spodziewać się podwyżki względem poprzednich eliminacji, zatem można zakładać, że federacja przekaże im do podziału około 10 milionów złotych.

Nierozstrzygnięta pozostaje kwestia żółtych kartek. Dwanaście federacji biorących udział w barażach o mundial w strefie europejskiej wystąpiło do FIFA o anulowanie napomnień zawodników zebranych w trakcie fazy grupowej – dlatego z Węgrami nie wystąpił Glik, żółta kartka oznaczałaby w jego przypadku pauzę w pierwszym barażu. W imieniu FIFA sprawę pilotowała UEFA, która jasno określiła, że jeśli wśród federacji zgłaszających wniosek będzie jedność, wówczas przekaże stanowisko do FIFA. Jedność pojawiła się jednak tylko w temacie anulowania żółtych kartek, zabrakło jej natomiast w przypadku zniesienia już aktywnych zawieszeń piłkarzy. Takiemu rozwiązaniu sprzeciwił się PZPN, co ważne – jeszcze przed losowaniem ścieżek barażowych. W polskim zespole na ten moment nie może wystąpić Mateusz Klich, natomiast Rosjanie nie będą mogli skorzystać z Aleksandra Gołowina i Fedora Smołowa. W jeszcze trudniejszej sytuacji są Szwedzi, nasz potencjalny przeciwnik w drugim meczu barażowym nie dość, że nie będzie mógł skorzystać z kilku zawodników w spotkaniu z Czechami (zawieszenia), to jeszcze kolejni zagrożeni są pauzą za nadmiar żółtych kartek w meczu ze zwycięzcą starcia Rosji z Polską. Łącznie zawieszeniem w drugim etapie marcowej walki o mundial zagrożonych jest aż 111 zawodników. FIFA ma jeszcze czas, aby tę sprawę rozstrzygnąć.

(…)

90 MINUT Z CEZARYM KULESZĄ. Sportowy niedosyt


O czekającym w marcu reprezentację Polski barażu z Rosją o awans do finałów mistrzostw świata. O kontrakcie Paulo Sousy i kontaktach z selekcjonerem. O zmianach, które zachodzą w Polskim Związku Piłki Nożnej, „PN” rozmawiała z prezesem Cezarym Kuleszą.

PAWEŁ GOŁASZEWSKI, PRZEMYSŁAW PAWLAK

Minęły cztery miesiące od kiedy został pan prezesem PZPN, sprawy przebiegają zgodnie z planem, czy jednak odczuwa pan niedosyt?
W kontekście sportowym, gdyby losowanie baraży mistrzostw świata ułożyło się inaczej, niezadowolenie byłoby większe – mówi Kulesza. – Pokonanie Rosji znajduje się jednak w zasięgu reprezentacji Polski, podobnie jak w drugim etapie baraży zwycięzcy pary Czechy – Szwecja. Wyniki losowania sprawiają zatem, że mogę mówić tylko o niedosycie, który związany jest ze stratą szansy gry pierwszego meczu w marcu przed własną publicznością. Wiadomo, że ewentualne drugie spotkanie odbędzie się w Warszawie, o ile na stadionie PGE Narodowym nie będzie w marcu funkcjonował szpital covidowy…

…a jeśli będzie?
Zagramy w jednej z trzech innych lokalizacji, w grę wchodzą Gdańsk, Wrocław i Chorzów. Tyle że nie ma sensu wybiegać tak daleko w przyszłość, bo żeby w ogóle myśleć o spotkaniu drugim, wpierw należy pokonać Rosjan w Moskwie. Jeżeli się nie uda, a to zespół o zbliżonym potencjale do naszego, oznaczać to będzie mniej więcej tyle, że nie jesteśmy godni występu na mundialu, iż jesteśmy zbyt słabi.

Operacja Moskwa rozpoczęła się już w PZPN?
W zeszłym tygodniu, między innymi w celu omówienia pierwszych szczegółów, spotkałem się z selekcjonerem. Musimy być przygotowani na każdą ewentualność, pamiętać, że stosunki pomiędzy Polską a Rosją są napięte. Dlatego już teraz warto rozpocząć rozmowy, aby po przylocie do Moskwy nie spotkała nas żadna przykra sytuacja, która mogłaby negatywnie odbić się na formie drużyny. Mam na myśli choćby zbyt długą odprawę paszportową, przez co zespół na lotnisku zostałby niepotrzebnie przetrzymany. Zresztą, tych sytuacji można wyobrazić sobie więcej.

Na przykład?
Kwestia odpowiedniego wyżywienia. Rozważamy, czy na miejscu na zawodników i sztab szkoleniowy nie powinny czekać produkty przywiezione z Polski. Pytanie, na ile pozwolą nam Rosjanie. Plan ewentualnego działania w każdej sytuacji należy opracować w najbliższych tygodniach, a nie w marcu. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Zwłaszcza że ciśnienie wokół tego meczu będzie bardzo wysokie. Nie tylko na boisku.

Ubiegłotygodniowe spotkanie z Paulo Sousą było pana pierwszym od czasu nieszczęsnej porażki z Węgrami?
Tak. Byliśmy umówieni na spotkanie dzień po meczu z Węgrami, jednak zdecydowałem się je przełożyć, aby nabrać dystansu, zaczekać aż trochę opadnie kurz. Bezpośrednio po meczu emocje były zbyt duże.

(…)

Dlaczego nie nastąpiła żadna reakcja z pana strony, skoro wiedział pan o pomyśle braku Lewandowskiego w wyjściowej jedenastce?
Panowie, ja jestem prezesem PZPN, a nie selekcjonerem reprezentacji Polski. Paulo Sousa pobiera wynagrodzenie za wykonywaną pracę, jego sztab szkoleniowy również, w trakcie zgrupowania widzą zawodników codziennie. Wiedzą, w jakiej są dyspozycji, więc ponoszą odpowiedzialność za zestawienie składu. I również ryzyko z tym związane. Federacja ma zapewnić drużynie odpowiednie warunki. Trener Sousa chciał przygotowywać się do meczu z Andorą w Hiszpanii, proszę bardzo, zorganizowaliśmy zgrupowanie w Hiszpanii. Zależało selekcjonerowi, żeby mieć do dyspozycji Matty’ego Casha już w listopadzie – przyspieszyliśmy sprawy formalne i zawodnik pojawił się na zgrupowaniu. Taka jest moja rola, selekcjoner zawsze może liczyć na moją pomoc. Natomiast nie mogę mówić trenerowi, kto powinien występować na boisku i na jakiej pozycji.

Zeszłotygodniowe spotkanie z Sousą dotyczyło tylko przyszłości, czy jednak wróciliście do tematu meczu z Węgrami?
Przeszliśmy raz jeszcze przez spotkanie z listopada, miałem kilka ważnych pytań, natomiast długie rozdrapywanie ran nie miało sensu. Przecież tego, co się wydarzyło, nie da się już cofnąć. Teraz liczy się to co przed nami – mecze barażowe w marcu. Spotkanie z Węgrami to już historia.

Co w ogóle porabiał selekcjoner, kiedy go nie było Polsce?
Trener cały czas ze swoim sztabem obserwują i analizują występy poszczególnych reprezentantów Polski. A grają oni obecnie w wielu ligach w Europie, także w Stanach Zjednoczonych.

Może przygotował też raport dotyczący fazy grupowej eliminacji mundialu?
Nie przygotował, ale też ja nie miałem oczekiwań, aby taki dokument powstał. Nie zależy mi na tym, żeby selekcjoner zajmował się papierkową robotą. Niech skupi się na jak najlepszym przygotowaniu kadry do występów w barażach.

Czyli kiedy, do ubiegłotygodniowego spotkania z Sousą, ostatni raz pan rozmawiał z selekcjonerem?
W trakcie zgrupowania kadry w Hiszpanii przed meczem z Andorą. Zjedliśmy wspólnie obiad, porozmawialiśmy również w trakcie lotu do Polski.

A czy to jest normalna sytuacja, gdy zajęcia w Szkole Trenerów dla kursantów UEFA Pro prowadzi były selekcjoner Jerzy Brzęczek, a obecny jeszcze czasu nie wygospodarował?
Paulo Sousa również miał spotkać się z naszymi trenerami, ale na przeszkodzie stanęły względy zdrowotne, gdyż zachorował na koronawirusa. Jeszcze przed listopadowym zgrupowaniem rozmawiałem z trenerem i ustaliliśmy, że do takiej wymiany poglądów dojdzie. Podobnie zresztą sprawa wyglądała w przypadku wizyt trenera na meczach Ekstraklasy – miał pojawić się na trzech.

Krótko mówiąc – Sousa zadeklarował, że spotka się z polskimi trenerami, ale nic z tego nie wyszło.
Poruszyłem ten temat w trakcie naszego spotkania w ubiegłym tygodniu. Ustaliliśmy, że warsztaty z trenerami odbędą się pod koniec stycznia.

Tymczasem media informują o zainteresowaniu jego osobą klubów, ostatnio pada nazwa Flamengo Rio de Janeiro.
To nie pierwsze tego rodzaju medialne spekulacje. Mam do tego dystans. Wiedzą panowie, ile razy ja czytałem, będąc prezesem Jagiellonii Białystok, że za chwilę do klubu dołączy jakiś zawodnik albo trener, a w rzeczywistości nie miałem w tych tematach żadnej wiedzy? Nie można brać wszystkiego na poważnie. Po to zawodnicy i trenerzy mają menadżerów, żeby nakręcali nimi zainteresowanie. Wystarczą dwie, trzy porażki i zaczyna się ruch w interesie, agenci starają się wyczuć, czy aby nie trafili na dobry moment. W PZPN pod tym względem panuje jednak spokój, CV szkoleniowców nie trafiają na moje biurko.

Jest pan już gotowy złożyć oficjalną deklarację, że jeśli Portugalczyk nie awansuje na mundial, jego misja dobiegnie końca?
W ogóle nie myślę w ten sposób. Przeciwnie – wierzę, że pod koniec marca kontrakt selekcjonera zostanie automatycznie przedłużony do końca 2022 roku, bo to będzie oznaczać, że jedziemy na turniej w Katarze.

Pojawiły się informacje, że zwolnienie Sousy i jego sztabu w tym momencie, kosztowałoby federację około 10 milionów złotych – prawdziwe?
O szczegółach finansowych nie będę mówił, rzeczywistość jest jednak bardziej złożona. Gdyby reprezentacja Polski awansowała na mundial, koszty utrzymania obecnego sztabu by rosły, gdyż kontrakt Portugalczyka automatycznie zostałby przedłużony do zakończenia mistrzostw – nawet gdyby biało-czerwonych na mundial wprowadził inny trener.

W trakcie czterech miesięcy przeszło panu przez głowę, aby jednak zakończyć wcześniej współpracę z Sousą?
Dlaczego? Jesteśmy w grze o mundial. Trener zajął drugie miejsce w grupie eliminacyjnej, ustępując jedynie Anglii…

…wygrał jednak tylko z Albanią, San Marino i Andorą.
Nie można jednak powiedzieć, że nic przez ten rok nie zrobił. Rewanż z Albanią nie był łatwy. Mogliśmy stracić szanse na udział w mistrzostwach świata, a jednak rozegraliśmy spotkanie z chłodną głową, nie pozwoliliśmy rywalom na wiele. Do tego dochodzą remisy z Hiszpanią na Euro czy z Anglią w eliminacjach. To nie był rezultat uzyskany po rozpaczliwej obronie przez 90 minut. Graliśmy w tym meczu dobrze w piłkę.

(…)

TOP 77 – RANKING POLSKICH PIŁKARZY W 2021 ROKU. Kilka trudnych decyzji


Liczba nazwisk się zgadza w porównaniu ze stanem sprzed roku. Znów przyznaliśmy trzy klasy międzynarodowe, ale to nie znaczy, że tym samym zawodnikom co w poprzednim notowaniu.

PAWEŁ GOŁASZEWSKI, ZBIGNIEW MUCHA

To nie był dobry rok dla polskiego futbolu, a przynajmniej dla wielu jego filarów. Udział w mistrzostwach Europy przyniósł rozczarowanie, europejskie puchary miały słodko-gorzki smak. Natomiast piłkarze będący od lat tradycyjnymi twarzami reprezentacji, poza wyjątkowym jak zwykle Robertem Lewandowskim oraz rosnącym w siłę Piotrem Zielińskim, nie potrafili utrzymać równego, wysokiego poziomu na wszystkich frontach. Uwaga ta dotyczy postawy biało-czerwonych asów w zespołach klubowych (np. Kamil Glik), ewentualnie w reprezentacji Polski (choćby Grzegorz Krychowiak), albo – niestety – tu i tu (Wojciech Szczęsny).

Szczęśliwie mieliśmy kilka objawień. Ograniczając się do drużyny narodowej, która zawsze jest wyznacznikiem i punktem odniesienia, z satysfakcją można było obserwować postawę Pawła Dawidowicza, Adama Buksy czy Karola Świderskiego – jeszcze kilka miesięcy temu zawodników nieoczywistych w kontekście drużyny narodowej. Na listach pojawiło się kilka nowych nazwisk, natomiast zdecydowana większość to starzy znajomi, z tym że pozycję lidera swojej kategorii utrzymał tylko Lewandowski. Ewentualnie również Zieliński, który przed rokiem klasyfikowany był na co prawda drugiej pozycji, ale za Mateuszem Klichem, którego teraz przerzuciliśmy do pomocników środkowych.

Ostateczne wyniki rankingu są jak zwykle składową wielu czynników. Braliśmy pod uwagę statystyki występów, goli, asyst, ale liczyły się również odczucia subiektywne oraz tzw. środowisko naturalne. Sprowadzanie wszystkiego do statystyk okazać mogło się zgubne. Czym innym bowiem jest gra w angielskiej Premier League, a czym innym w rosyjskiej Priemjer Lidze. Poza tym, skoro przy tym jesteśmy, to gwiazdy wschodnich frontów nie miały w tym roku szczęścia do drużyny narodowej: Sebastian Szymański oczywiście bez własnej winy i w sposób niezrozumiały bywał pomijany przez selekcjonera, natomiast Krychowiak koszmarnie popsuł finały mistrzostw Europy, a i w eliminacjach MŚ zdarzały mu się słabsze momenty.

Po namyśle zdecydowaliśmy się na ustawienie polskiego All Star w systemie z trzema środkowymi obrońcami (tak jak czynił to Paulo Sousa), ale z zachowaniem naturalnych pozycji dla zawodników (czyli odwrotnie niż u selekcjonera), stąd obecność Bartosza Bereszyńskiego na prawym wahadle zamiast w centrum obrony. Podjęliśmy również decyzję o wyraźnym podziale na skrzydłowych i bocznych obrońców (wahadłowych), czego tłumaczyć nie trzeba, przy jednoczesnym braku linii podziału na lewych i prawych.

BRAMKARZE

Jeśli spojrzeć na listę sprzed roku, to nie zmieniło się wiele. Wypadł Paweł Kieszek, wciąż nie może do elity wskoczyć Radosław Majecki, pięć nazwisk pozostało tych samych. Co więcej, na pozycjach 3-5 kolejność pozostała niezmienna, co dość dobrze oddaje solidne zaplecze reprezentacyjnej bramki, choć jak wiadomo „dziadek” Gikiewicz nie cieszy się uznaniem selekcjonera. Naszym – niezmiennie. Cała trójka, czyli Giki, Bartłomiej Drągowski i Łukasz Skorupski miała klasę reprezentacyjną i ją zachowała.

Wciąż w TOP 77 znajduje się Bartosz Białkowski, solidny golkiper angielskiego zaplecza. Z kolei Kamil Grabara, prócz tego, że otrzymał powołanie na zgrupowanie reprezentacji Polski, to wywalczył sobie bardzo mocną pozycję w lidze duńskiej. Nawet jeśli nie pokazują go regularnie wszystkie telewizje świata, to lekceważyć formy Polaka w kopenhaskim klubie nie warto. Bardzo chcieliśmy umieścić na liście przedstawiciela polskiej Ekstraklasy. Kłopot z tym, że jej czołówkę tworzą obcokrajowcy. Wybór był zatem mocno ograniczony, co nie znaczy, że na siłę. Wybierając między Arturem Borucem a Rafałem Strączkiem, stawiamy na golkipera Stali Mielec. Bardzo dobry rok za nim, równa dyspozycja, sporo spektakularnych występów – by daleko nie sięgać wystarczy przypomnieć jesienne popisy przeciwko Lechowi i Termalice.

I wreszcie zmiana najważniejsza. To już niemal tradycja, że na pierwszych dwóch miejscach trwa rotacja, niczym latami w drużynie narodowej. Tam już sprawa została wyjaśniona – niestety, Łukasz Fabiański zdecydował się na zakończenie pewnego etapu swojej kariery i wypada tylko żałować. W tej chwili jest bowiem pewniakiem West Hamu, drużyny, która dobiła do czołówki Premier League. Młoty z Fabianem w bramce awansowały do rozgrywek Ligi Europy, w obecnym sezonie zaś walczą o przepustki do Champions League. Fabiański broni w klubie, który jesienią potrafił wygrywać z Chelsea, Liverpoolem i Manchester City. Czasy, gdy opowiadano o tym, jak wielką różnicę w ocenie obu naszych golkiperów stanowią występy jednego z nich w Juventusie w porównaniu z drugim, strzegącym bramki przeciętniaka Premier League minęły. Juventus mocno stracił ze swojej świetności. West Ham cały czas zyskuje. Poza wszystkim Szczęsny ma za sobą po prostu słaby rok. Krytykowany był za swoją postawę w Turynie, wręcz wypominano mu kuriozalne błędy, trudno też zaklinać rzeczywistość twierdzeniem, że w drużynie narodowej spisywał się bez zarzutu. Jakiekolwiek analizy by nie przeprowadzać, to Euro nie było popisowym turniejem w wykonaniu Szczęsnego. Dlatego spada na drugie miejsce, choć mamy nadzieję, że za 12 miesięcy znów będzie liderem, a pierwszeństwo zapewnią mu głównie występy w drużynie narodowej.

(…)

NAPASTNICY

W tej formacji wszystko jest teoretycznie najłatwiejsze, bo liczyć powinna się przede wszystkim skuteczność. To jednak byłoby… za łatwe, ponieważ gol golowi nie jest równy. Czasem błysk w jednym meczu znaczy więcej niż kilka bramek zdobytych w sezonie. Ów błysk to było co prawda jeszcze zbyt mało, by na listę wskoczył Adrian Benedyczak, ale poważnie się nad nim zastanawialiśmy.

Pierwsze miejsce nie może podlegać dyskusji – najlepszy napastnik świata musi być najlepszym napastnikiem w Polsce. Tym bardziej że indywidualnie Lewandowski zanotował najlepszy rok w karierze. Błyszczał na każdym froncie, także tym mistrzowsko-reprezentacyjnym, co wcześniej w takim stopniu mu się nie zdarzało. Udane Euro było jednak tylko wycinkiem osiągnięć w 2021 roku. Nie dość, że pobił rekord Gerda Muellera pod względem liczby bramek zdobytych w jednym sezonie (w tej chwili wynosi on 41), to jeszcze przebił osiągnięcie Bombera i w jednym roku kalendarzowym Bundesligi trafił 43 razy do siatki. Generalnie, na wszystkich frontach w całym roku strzelił 69 goli deklasując światową konkurencję.

A zatem Lewy i długo, długo nic. Przez pewien czas wydawało się, że do poziomu RL9 będą w stanie zbliżyć się Arkadiusz Milik i Krzysztof Piątek. Nic z tego. Pierwszego zastopowały kontuzje i perypetie w Neapolu, drugiego głównie dyspozycja sportowa. Obaj znaleźli się na liście, ale Piątek stracił pozycję wicelidera po poprzednim roku. W Berlinie to już nie jest ten sam zawodnik co był we Włoszech. Zaledwie 5 goli w Bundeslidze, trafienia w towarzyskich meczach reprezentacji, kontuzja wykluczająca z udziału w finałach ME, słaba jesień w Hercie – tak to wyglądało. Z Milikiem jest lepiej – cieszy się mimo wszystko większym uznaniem w klubie. Wiosnę miał udaną – zdobył 9 bramek w Ligue 1. W drugiej połowie roku tylko jedną, ale za to 4 w Lidze Europy.

Na piątym miejscu Jakub Świerczok, który obecnie ma problemy w Japonii w związku z podejrzeniem o stosowanie dopingu (piłkarz wydał oświadczenie, w którym zapewnił, że nie stosował żadnych substancji niedozwolonych). Natomiast pamiętajmy, że wiosną zdobył 9 ligowych bramek dla Piasta, pojechał na Euro, po transferze do Japonii szybko się zaaklimatyzował – w Azji zdobył kilkanaście bramek, w tym 7 ligowych i 3 w tamtejszej Lidze Mistrzów.

Prawdziwy szturm na naszą klasyfikację przypuścili „Amerykanie”. Najskuteczniejszy z nich Adam Buksa zdobył 17 bramek dla Revs, 5 dla reprezentacji Polski, z tym że aż cztery wbił amatorom z San Marino. Stał się ważną postacią w ekipie Sousy. Debiutu w biało-czerwonych barwach nie doczekał skuteczny od lat w MLS Kacper Przybyłko (w tym roku 12 trafień), podobnie jak Patryk Klimala. 23-letni napastnik po niezłym początku w Szkocji, w końcu stracił miejsce w Celtiku i w kwietniu zmienił barwy stając się piłkarzem New York Red Bulls. W MLS szybko doszedł do siebie – zanotował 8 trafień i 6 asyst.

Mimo że już rok temu był trzeci (wówczas była to nagroda za skuteczność w PAOK), to Karol Świderski zasługuje na miano jednego z odkryć 2021 roku. Umiarkowanie skuteczny na greckim podwórku – 7 goli i 7 asyst – imponował w drużynie narodowej. Zadebiutował 28 marca, rozegrał już w sumie 14 spotkań, zdobył 6 bramek – w tym pięć w eliminacjach MŚ, w tym być może kluczową, w Tiranie, dającą trzy punkty. Niezależnie jednak od skuteczności trzeba docenić piłkarską jakość 24-latka. Okazał się cennym uzupełnieniem Lewandowskiego, kimś, kim z różnych powodów być nie mogli Milik i Piątek. Ma niezwykłą łatwość znajdywania się w sytuacjach podbramkowych i cenną umiejętność gry głową. Turniej Euro 2020 również może zapisać sobie na mały plus. Z pewnością jest jednym z największych wygranych selekcjonerskiej kadencji Sousy.

SPECJALNIE DLA NAS: ZENON MARTYNIUK. Boniek to mój idol


Co wspólnego ma Zenon Martyniuk z piłką nożną? Kibice Jagiellonii Białystok wskażą na dżingiel puszczany po zdobywanych bramkach „Przez twe bramki, brameczki strzelone, oszalałem!”. Inni będą doszukiwać się relacji z piłkarzami reprezentacji Polski, szczególnie Kamilem Grosickim, który jest zadeklarowanym fanem disco polo. A okazuje się, że lider zespołu Akcent ma znacznie ciekawszą historię z futbolem.

PAWEŁ GOŁASZEWSKI

Który klub jest dzisiaj bliższy pańskiemu sercu: Widzew Łódź czy Jagiellonia Białystok?
Oba są tak samo bliskie – odpowiada zdecydowanie Martyniuk. – W latach osiemdziesiątych, kiedy Jagiellonia grała w drugiej lidze, zakochałem się w łódzkim klubie. W składzie Widzewa byli między innymi Zbigniew Boniek, Krzysztof Surlit, Wiesław Wraga czy Józef Młynarczyk, którzy byli moimi idolami. Miałem ich zdjęcia, zbierałem autografy i prowadziłem prywatne archiwum prasy sportowej. Wycinałem artykuły i zdjęcia z „Piłki Nożnej”, „Przeglądu Sportowego” czy „Sportowca”. Prowadziłem zeszyty, w których zapisywałem wyniki meczów, wklejałem właśnie te wycinki, podpisywałem je, uzupełniałem składy. Szukałem ich nawet ostatnio, ale nie mogłem znaleźć… Trochę się tego zebrało.

Kiedy więc Jaga zaczęła podbijać pana serce?
Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy weszła do pierwszej ligi. Poznałem kilku piłkarzy, którzy tworzyli tamten zespół, między innymi Czarka Kuleszę czy Jarka Michalewicza. Jagiellonia wtedy po raz pierwszy w historii awansowała do najwyższej ligi. Frekwencja na meczach była znakomita. Sam jeździłem z Bielska Podlaskiego autokarem na spotkania ligowe. Tych autobusów były dziesiątki, a może i setki z całego Podlasia!

A na meczach Widzewa pan bywał?
Pierwszy raz byłem na prawdziwym stadionie w 1983 roku. Widzew z powodu kary nie mógł swojego meczu pucharowego zagrać w Łodzi. Klub zdecydował się na przeniesienie spotkania do Białegostoku. Miałem wtedy czternaście lat i pojechałem na mecz ze starszym kolegą, który jakimś cudem załatwił bilety. Byłem przeszczęśliwy, bo wcześniej bywałem tylko na meczach ligi okręgowej Tura Bielsk Podlaski… Widzew grał wtedy ze szwedzką drużyną w Pucharze UEFA i padł remis. Generalnie nie mam żadnego problemu z tym, aby sympatyzować z kilkoma klubami na raz. Ceniłem Wisłę Kraków, Górnika Zabrze, Stal Mielec, Widzewa, Jagiellonię…

Kiedy zadebiutował pan na trybunach stadionu Jagiellonii?
Byłem już w liceum, ale szczegółów dokładnych nie pamiętam.

To w liceum poznał pan piłkarza Jagi.
Do tej samej szkoły chodził Darek Czykier, który wtedy grał w juniorach Jagiellonii, a później występował także w pierwszej lidze. Spotykaliśmy się razem na lekcjach wychowania fizycznego. Wiadomo, on jako piłkarz pojawiał się w szkole raz na dwa tygodnie, aby zaliczyć jakieś przedmioty i tyle. Ja z kolei w tamtych latach uprawiałem lekkoatletykę – biegałem na 100 i 200 metrów, skakałem w dal. Mieliśmy betonowe boisko i rywalizowaliśmy ze sobą. Darek miał w sobie coś wyjątkowego, był bardzo zwinny. W latach dziewięćdziesiątych, miałem z przyjaciółmi tradycję, że w każdy poniedziałek wynajmowaliśmy halę przy Jagiellonii i graliśmy w piłkę. Poniedziałek to był dla mnie idealny dzień na piłkę, ponieważ w weekendy grałem koncerty, a później w ramach odpoczynku można było iść i wyszaleć się w hali.

(…)

Mistrzostwa świata w 1982 roku to pierwszy wielki turniej, który pan pamięta?
W trakcie mundialu ’82 były też specjalne wydania jednego czasopisma, ale nie pamiętam którego, w którym codziennie trzeba było zbierać naklejki. Przez czas trwania turnieju każdego poranka wsiadałem na rower i jechałem kilkanaście kilometrów do kiosku, aby zdobyć te naklejki i je umieścić w zeszycie. Z 1974 nie pamiętam nic, ale z tym turniejem mam fajną historię. Jako młody chłopak jeździłem do fryzjera, do Bielska Podlaskiego, który prowadzili ojciec z synem. Obaj byli miłośnikami sportu i w zakładzie było mnóstwo zdjęć piłkarzy, właśnie z reprezentacji Polski 1974 – jedno duże całej drużyny i kilkanaście małych, pojedynczych piłkarzy. Nie wiem, skąd oni zdobyli te fotografie, ale robiły na mnie niesamowite wrażenie. Namawiałem mamę, abyśmy nawet raz w tygodniu pojechali do zakładu, ponieważ uwielbiałem siedzieć i patrzeć na tych piłkarzy. Mama często mówiła, że przecież nie mam jeszcze długich włosów, więc nasza wizyta u fryzjera jest bezsensowna, ale ja po prostu mogłem tam siedzieć i całymi godzinami oglądać tych zawodników. Kilka lat później zdobyłem też podobne zdjęcia, ale w mniejszym formacie, oprawiłem w ramki i mam do dzisiaj. W 1978 miałem już dziewięć lat, mam zatem przebłyski z tych mistrzostw. Takim obrazkiem, który najbardziej zapadł mi w pamięć po mundialu w Argentynie, był niewykorzystany rzut karny przez Kazimierza Deynę.

W tamtych czasach telewizor był chyba trudno dostępny, więc jak pan sobie radził?
Akurat moja rodzina miała odbiornik, co prawda czarno-biały, ale dało się oglądać mecze. Do dzisiaj w moim domku w Białowieży stoi telewizor marki „Lazuryt”, który jest już zabytkiem. Mundialu w 1974 roku nie oglądałem, ale gdyby mnie ktoś obudził w środku nocy i zapytał o wyniki reprezentacji Polski oraz strzelców, to wymieniłbym bez zająknięcia. Cztery lata później byłem już w pełni świadomy. Porażkę z Argentyną mocno przeżywałem, ale największą radość z gry reprezentacji Polski miałem w trakcie mistrzostw świata 1982. Mieliśmy dwa remisy na początku, później piękne zwycięstwo nad Peru 5:1, hat-trick Bońka z Belgią, sprytne kradnięcie czasu przez Smolarka w starciu ze Związkiem Radzieckim i wspaniały występ z Francuzami w meczu o brązowy medal. Takich spotkań nie zapomina się, tym bardziej, że to ostatni udany mundial w wykonaniu reprezentacji Polski. W 1986 wygraliśmy zaledwie jeden mecz…

(…)

A dzisiaj pan ogląda mecze?
Lubię oglądać ligę polską i to nie tylko mecze Jagiellonii, ale również innych drużyn. Reprezentację Polski oczywiście zawsze muszę obejrzeć. Generalnie wolę oglądać mecze z udziałem polskich drużyn niż zagranicznych, choć czasami dla odskoczni obejrzę jakiś hit z Anglii czy Hiszpanii. Kiedy jest puszczane jakieś spotkanie z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, to również siadam przed telewizorem. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych byłem w Belgii, mieszkałem u Ireneusza Różyckiego, który w juniorach był kolarzem. Irek pochodzi z Warszawy, przyjaźnił się z Waldkiem Tumińskim oraz Krzyśkiem Lasoniem, którzy grali w Legii wspólnie z Kazimierzem Deyną. Lasoń występował pod koniec kariery w Belgii, a po treningach dorabiał w jednej z kawiarni, do której lubiłem chodzić na kawę i ciastko. Dlatego dzisiaj inaczej patrzę na te mecze, ponieważ znam kilku piłkarzy, którzy w tamtych czasach w nich występowali.

Pojawia się pan jeszcze na trybunach?
Kiedy nie mam w weekend koncertów albo Jagiellonia gra w poniedziałek czy w środku tygodnia, to lubię pójść na mecz. Mam swoje stałe miejsce, ponieważ wykupuję zawsze karnet na każdy sezon. Należę jednak do tych kibiców, którzy spokojnie oglądają mecze ze swojego miejsca. Do dopingu włączam się tylko wtedy, kiedy z głośników leci „Przez twe bramki, brameczki strzelone, oszalałem”.

(…)

A z jakimś innym reprezentantem ma pan prywatną relację? W mediach przy okazji pana przebojów zawsze przewija się postać Kamila Grosickiego.
Z Grosickim się nie znamy. Z żadnym reprezentantem nie mam prywatnej relacji. No, można podciągnąć Karola Świderskiego czy Przemka Frankowskiego, którzy grali w Jadze przez kilka lat, ale rozmawiamy tylko wtedy, kiedy przypadkiem się spotkamy. Poza tym rozmawiałem dwukrotnie z Wojtkiem Szczęsnym. Raz zadzwonił do mnie z prośbą, abym nagrał krótkie wideo dla jego przyjaciela z piosenką „Życie to są chwile” jako życzenia na urodziny. Nagrałem krótki fragment i przesłałem Wojtkowi. Za drugim razem byłem w drodze na koncert i Wojtek znów zadzwonił. Był z kolegami, którzy nie wierzyli mu, że ma do mnie numer. Zadzwonił i zaproponował, żebyśmy coś wspólnie zaśpiewali. Wybrał „Przekorny los”, chwilę pośpiewaliśmy, porozmawialiśmy i tyle.

Nie pomyślał pan, że ktoś sobie żartuje i przedstawia się jako Wojciech Szczęsny?
Nie, głos Wojtka jest na tyle charakterystyczny, że bez problemu go rozpoznałem. Mam talent do tego.

Ktoś jeszcze dzwonił z ciekawych osób polskiej piłki?
Kilka lat temu zatelefonował Cezary Kulesza, który powiedział tylko, że daje do telefonu prezesa Zbigniewa. Nie wiedziałem o co chodzi. „Dobry wieczór panie Zenonie, Zbyszek Boniek z tej strony” – usłyszałem w słuchawce i zdałem sobie sprawę, kto jest po drugiej stronie telefonu. Porozmawialiśmy chwilę, dla mnie to było coś wyjątkowego. Po raz pierwszy rozmawiałem z człowiekiem, którego podziwiałem wiele lat temu. Powiedziałem mu, że dla mnie zawsze był idolem. W mojej hierarchii to piłkarz z tej samej półki co Diego Maradona czy Pele.

(…)

HISZPAŃSKIE OPOWIEŚCI DZIWNEJ TREŚCI. Bolesne skutki nieudanego sikania


Filmy nowelowe, czyli składające się z kilku w ogóle albo lekko ze sobą powiązanych opowieści na wspólną nutę, to coraz popularniejszy gatunek X muzy. Zwłaszcza dobrze znają go polscy kinomani. A że wielu z nich jest także kibicami, proponujemy na święta taki właśnie tekst dotyczący interesujących rzeczy, które wydarzyły się jesienią w Primera Division.

LESZEK ORŁOWSKI

Zaczęło się od „Eroiki” Andrzeja Munka, a w ostatnich latach widzieliśmy „Atak paniki” Pawła Maślony, „Zabawę, zabawę” Kingi Dębskiej oraz „Kraj” Macieja Ślesickiego i jego uczniów. Jednak tym trzem ostatnim obrazom daleko do arcydzieł gatunku takich jak argentyńsko-hiszpańskie „Dzikie historie” Damiana Szifrona, o „Pulp Fiction” Quentina Tarantino nawet nie wspominając. Zatem zapraszamy na nasz misz-masz z nadzieją, że rozbawi i zaciekawi jak wymienione filmy zagraniczne.

Król strzelców i internetu

Lato oczywiście upłynęło pod znakiem koronawirusa. Klubem, który od wybuchu pandemii robił największą tajemnicę z przypadków zakażenia covidem u siebie, a także migał się z testami i szczepieniami, była w Hiszpanii Celta Vigo. I zapłaciła za to. Gdy bowiem pojawiły się pogłoski o kolejnych przypadkach wykrytych w lipcu w zespole, choć władze klubu je oficjalnie zdementowały, nie uwierzył im nikt, włącznie z szefami Bayeru Leverkusen, z którym Celta miała rozegrać w Niemczech sparing. Pod pretekstem restrykcji sanitarnych zaplanowany na 31 lipca nietypowy mecz (trzy tercje po 45 minut!) został odwołany, a był to jeden z zaledwie trzech zaplanowanych przez Celtę test-meczów. W Vigo wszyscy zawrzeli z oburzenia, wystosowano do Niemców protest, ale oczywiście mleko się już rozlało. Może tamta historia do dziś odbija się czkawką ekipie z Galicji? Może jej mierne wyniki w jakiś sposób związane są z tym, że Eduardo Coudet nie miał czasu sprawdzić pomysłów na grę w obecnym sezonie?

W ostatnim dniu okna transferowego Rayo Vallecano zatrudniło Radamela Falcao. Przybył, jak się potem okazało, wciąż bardzo dobry piłkarz, ale przede wszystkim zawodnik niezwykle popularny na całym świecie, gdyż bardzo aktywny w mediach społecznościowych. Szybko sprawdzono, że jeśli chodzi o zasięg na twitterze, lepszy jest tylko Gerard Pique, który ma 20,1 miliona followersów przy 17,3 milionach u Radamela. Profil La Liga obserwowało wtedy 7 milionów, z profilów klubowych tylko Real i Barcelona budziły większe zainteresowanie niż wpisy Kolumbijczyka. Na facebooku (13 milionów) i Instagramie (14) Falcao nie miał już sobie równych wśród zawodników w całej La Liga, wśród których nie było już przecież Leo Messiego! Dzięki napastnikowi Rayo wiele osób na całym świecie zaczęło się interesować rozgrywkami Primera Division. Można powiedzieć, że prezydent klubu, Raul Presa, sprowadzając go zrobił prezent całej La Liga.

Właściciel na boisku

We wrześniu federacja CONMEBOL zorganizowała ostatnie w sesji mecze swych reprezentacji w eliminacjach MŚ w piątkowy ranek, tak że piłkarze mieli bardzo mało czasu na powrót do swych klubów i wypoczęcie przed weekendowymi spotkaniami ligowymi. La Liga, nie chcąc przekładać zbyt wielu meczów, postanowiła w sensie ścisłym wyjść problemowi naprzeciw, czyli wysłać na swój koszt do Ameryki trzy czarterowe samoloty by bez kłopotów dowieźć zawodników do Madrytu. Lot z Buenos Aires odbył się planowo, podobnie ten z Rio, natomiast maszyna z Montevideo i Asuncion przybyła ze znacznym opóźnieniem. Wszystko przez to, że reprezentant Urugwaju Ronald Araujo, na co dzień grający w Barcelonie, został po swoim spotkaniu wylosowany do kontroli dopingowej i nie mógł oddać moczu. Zrobił to po kilku godzinach, a tymczasem minął czas przewidziany na start samolotu, potem trzeba było z tego samego powodu kołować nad Asuncion. Zawodnicy dwóch reprezentacji szybciej byliby w Madrycie lecąc lotami rejsowymi (oczywiście za wyjątkiem Araujo), a przecież z Madrytu trzeba było jeszcze rozwieźć ich po kraju. Zaś samoloty lokalne też nie mogły czekać bez końca na Barajas na przylot aeroplanu z Asuncion. Chaos na kilku lotniskach, stracone połączenie, spóźnieni i zmęczeni piłkarze – czy kiedykolwiek jedno nieudane siusianie miało takie następstwa?

W tymże miesiącu bomba wybuchała w Elche. Oto okazało się, że jest ono być może pierwszym hiszpańskim klubem, którego współwłaściciel biega po boisku w jego koszulce. Latem sprowadzono bowiem do ataku Argentyńczyka Dario Benedetto. A ten od wielu lat jest klientem, i partnerem większościowego udziałowca Elche, argentyńskiego króla agentów Christiana Bragarnika. Gdy ten kupił dwa lata wcześniej akcje Ilicitanos, część z nich odsprzedał swoim znajomym, wśród nich Benedetto. Ciekawe, czy już wtedy obaj zakładali, że Dario trafi kiedyś do Elche jako zawodnik? Pewne jest jedno: z takim kimś jak on, trener musi się mocno liczyć.

Z żoną kolegi

W październiku okazało się, że nie wszyscy zawodnicy Primera Division mają za darmo obuwie od renomowanych producentów. Zdradził to niezły obrońca Cadizu Fali, który w 2019 roku wsławił się tym, że odmówił treningów i gry z powodu lęku przed covidem. Otóż został on przyuważony, jak gra w butach z damskim imieniem na języczku, nie będącym imieniem ani jego żony, ani matki, ani siostry czy córki. Ochoczo wyjaśnił: – Moim sponsorem nie jest bowiem ani Nike, ani Aidadas czy inna firma. Jest nim Alvaro Negredo. Po powrocie z Dubaju do Hiszpanii przywiózł mnóstwo otrzymanych tam par znakomitych butów zrobionych specjalnie dla niego, z wyszytymi imionami jego najbliższych. Gdy zobaczył w czym gram, podarował mi kilka par. Są niezwykle wygodne, znakomicie mi służą, a imiona żony czy dzieci kolegi zupełnie mi nie przeszkadzają.

Na początku listopada Xavi został nowym trenerem Barcelony. Do dnia popisania umowy wszystkie zaangażowane w deal strony ściemniały, udając, że nic nie jest przesądzone. Xavi mówił o tym, że jest niewolnikiem tego, co ustalą kluby: Al-Sadd oraz Barca. Jednak sam doskonale wiedział co się święci i odpowiednio do tego działał. Oto już miesiąc wcześniej, a więc za kadencji Ronalda Koemana, wysłał do Barcelony jednego ze swych asystentów w katarskiej ekipie Sergio Alegre. Ten niby miał pobierać nauki od trenerów z La Masii i oglądać mecze rezerw Barcy, by ewentualnie wyszukać w nich kogoś do Al-Sadd, jednak jeździł też wszędzie za pierwszą drużyną, by zbierać informacje dla szefa na pewny przecież wypadek przejęcia pierwszego zespołu. Misja szpiegowska ostatecznie okazała się bardzo potrzebna. A Xaviego w taki oto sposób przywitał dawny partner z zespołu Pepa Guardioli i Luisa Enrique – Gerad Pique. – Chcę do końca kariery grać w Barcelonie, ale nigdy nie zaakceptuję statusu rezerwowego na jakiś dłuższy okres. Albo mam miejsce w jedenastce, albo odchodzę – powiedział. Ładne ultimatum, nie ma co, dla trenera, który siłą rzeczy musi wprowadzać do zespołu młodzież.

(…)

ROK W BOK JUVENTUSU. Nieład korporacyjny


Ten rok nie był zły dla Juventusu. Był katastrofalny. Po paśmie dziewięciu lat sukcesów, mógł się zdarzyć jeden słabszy i jak najbardziej usprawiedliwiony, gdyby chodziło tylko o wyniki. Niestety, chodziło o więcej. O brak stylu i klasy oraz o mnóstwo hipokryzji.

TOMASZ LIPIŃSKI

Juventus chlubi się tym, że jak nikt zdołał połączyć wodę z ogniem. To znaczy rodzinne ciepło i przywiązanie do tradycji z chłodnym i korporacyjnym zarządzaniem. Był staroświecki i awangardowy zarazem. Pokażcie drugi klub z liczących się w Europie, który od blisko stu lat kojarzyłby się z tą samą rodziną. Mówisz Juventus, myślisz Agnelli – słyszysz Agnelli, odpowiadasz Juventus. W 2010 roku Andrea zabrał się za kontynuowanie dzieła dziadka Edoardo, stryja Gianniego i ojca Umberto. Odbudował pozycję turyńskiego klubu w Serie A, ba – zaprowadził w niej piłkarską dyktaturę, jakiej nigdy wcześniej nie było, ale obcych ziem już nie udało mu się podbić. W momencie, w którym stało się to jego obsesją i sięgnął po jedną z dwóch największych gwiazd, rodzinna korporacja pod biało-czarną flagą zaczęła się chwiać. Pokiwała się trochę i w końcu runęła. Odpowiedzialni za krach stali się wszyscy, sami bardziej lub mniej winni.

Zarząd

Zarząd się skompromitował – i co najgorsze nie raz – a najbardziej stojący na jego czele Agnelli. Przynajmniej dwie z jego decyzji poprowadziły w przepaść. Po pierwsze – awans na dyrektorski fotel Fabio Paraticiego, który zastąpił Giuseppe Marottę. On przeforsował pomysł zatrudnienia super luksusowego w utrzymaniu Cristiano Ronaldo, który z powodu pandemii nie zamortyzował się finansowo i zostawił sportowy niedosyt. On nadzorował akcję fikcyjnego egzaminu dla Luisa Suareza. On maczał palce w aferze z plusvalenzami. Po drugie – przeniesienie z rezerw do pierwszego zespołu trenerskiego żółtodzioba Andrei Pirlo.

Niewywabialną plamę na honorze Agnellego zostawiła Superliga. Zdrada Europejskiego Zrzeszenia Klubów (ECA), któremu przewodniczył, zdrada szefa UEFA Aleksandra Ceferina, z którym pozostawał niemal w rodzinnych relacjach, wprawiła wszystkich najpierw w konsternację, później wzbudziła powszechne zgorszenie i potępienie. Mimo to do ostatniej kropli krwi bronił przegranej medialnie sprawy, posługując się w tym celu fałszywymi argumentami. Głosił bowiem, że zależało mu na reformie futbolu i uczynieniu go atrakcyjnym dla Generacji Z, dla której mecze są zbyt długie i nudne, dlatego na starcie przegrywają z grami komputerowymi Fortnite lub Call of Duty. W rzeczywistości zwietrzył szansę na uratowanie własnej skórę. Superliga była ucieczką do przodu i możliwością szybkiego wyjścia z długów, wynoszących w kwietniu 458 milionów euro. To tylko według oficjalnych danych. Prawda mogła wyglądać znacznie gorzej.

Wiadomo, że włoskie kluby roczne podsumowania finansowe opierają na trzech kolumnach: wypracowanych zyskach, poniesionych stratach i plusvalenzach, czyli de facto fikcyjnych pieniądzach, ale dzięki którym udaje się na agrafki pospinać budżety, by dostać licencję na grę w krajowych i europejskich rozgrywkach.

Od zawsze ta kategoria budziła wątpliwości, prowokowała do nadużyć działających wewnątrz klubu, dla patrzących z zewnątrz była jak śmierdzące jajo, którego lepiej nie dotykać. Aż do listopada, kiedy za plusvalenze Juventusu wzięła się prokuratura. Języczkiem u wagi była wymiana Miralema Pjanicia za Arthura. Bośniak wyceniony został na 60 milionów, Brazylijczyk z Barcelony na 72. Prosta logika podpowiadała, że Juventus stracił na tej transakcji 12 milionów, tymczasem w dokumentach zapisał zysk wielkości 42. Właśnie dzięki mechanizmowi plusvalenezy, który działa następująco: Pjanić trafił z Romy za 35 milionów w 2016 roku i miał ważny kontrakt do 2023 roku. Zapłaconą sumę należało więc podzielić przez 7 (liczba lat kontraktu), co dało równy 5 milionom koszt amortyzacji i tyle wpisywano po stronie strat do budżetu w każdym roku gry Pjanicia w Juve. Do 2020 roku w sumie 15 milionów. A plusvalenza to nic innego jak koszt transferu minus koszt amortyzacji. 60-15=45, minus podatki i wyszło mniej więcej tyle, ile widniało w dokumentach. Tyle że nikt tych pieniędzy nie widział, nikt nimi nie obracał. Wymian na mniejszą finansowo skalę Juventus wykonywał na pęczki, powstało podejrzenie, że tylko po to stworzył zespół rezerw. Według doraźnych potrzeb określał wartość zawodnika, często wyssaną z palca. Ale że klub był również spółką giełdową, to podlegał drobiazgowej kontroli. Stąd prokuratura, podsłuchy, śledztwo, przesłuchania ludzi z zarządu, drobiazgowy raport z ostatniej trzylatki. A w tym czasie stracił miliard euro – tą działającą na wyobraźnię informacją media najchętniej karmiły opinię publiczną.

Agnelli zawsze jednak wychodził z założenia, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mógł zwrócić się po pomoc do Johna Elkanna, który zarządza rodzinnym skarbcem Agnellich i jeszcze nie zdarzyło się, żeby odmówił.

Human research

Gdyby chcieć zmniejszyć Juventus do naszego rozmiaru, to można by napisać, że wiele jest w Dariuszu Mioduskim z Agnellego i w Legii z Juventusu. Obaj prezesi nie chcieli podzielić się władzą, mimo totalnej krytyki ani myśleli o usunięciu się w cień, a przy tym słuchali kiepskich doradców. Co do drugiego podobieństwa – to obie drużyny po prostu zostały źle skonstruowane i zbilansowane. W nich nie ma chemii, silnych charakterów i liderów. Niby każdy zawodnik w pojedynkę swoje znaczy i swoje umie, ale wkomponowany do tej konkretnej grupy nie pokazuje pełni potencjału.

Cristiano Ronaldo strzelanymi ponad miarę golami przysłaniał tę wadę, ale generował inny problem. Trzech trenerów: Massimiliano Allegri, Maurizio Sarri i Pirlo połamało zęby na dopasowaniu taktyki zespołu do strefy komfortu Portugalczyka. Czego by nie wymyślili, to taktyczna kołdra okazywała się za krótka. Po odejściu CR7 zniknęły gole, w zamian nie pojawił się bardziej urozmaicony i zwyczajnie lepszy styl, bo wykonawcy po prostu okazali się za słabi. Jak jeden mąż wszyscy sprzeciętnieli. W spokoju należy zostawić tylko trzymających poziom senatorów Leonardo Bonucciego i Giorgio Chielliniego, ale przecież oni postępów już nie zrobią. Cofnęli się w rozwoju Matthijs De Ligt i Dejan Kulusevski. Oklapły skrzydła Alexowi Sandro. Nawet Federico Chiesa najwięcej zyskał dzięki Euro 2020. W Juventusie Pirlo jeszcze wybijał się ponad przeciętność i zwłaszcza w niesławnym dwumeczu z Porto zaprezentował się wybornie, ale Allegri cały czas nie znalazł na niego pomysłu i dla niego pozycji. Jednak nic tak nie denerwuje kibica Juventusu, jak linia pomocy, której nie zbawił letni transfer Manuela Locatellego. Jeden to stanowczo za mało.

Krew zalewa każdego na myśl o sprawiającym wrażenie wiecznie zadowolonego z siebie Adrienie Rabiocie. W całym 2021 roku urodził w bólach 3 gole. Rodrigo Bentancur zaliczył całkiem pusty przebieg. Aaron Ramsey zdobył się na 2, dla przeciwwagi w reprezentacji Walii wyszło mu dwa razy więcej. W tym sezonie więcej też minut rozegrał dla drużyny narodowej niż klubowej. Według wyliczeń wykonanych w październiku jedna minuta spędzona przez niego na boisku kosztowała Juventus 18 tysięcy euro. Przy już wymienionych Weston McKennie z dorobkiem 6 wyrósł na bohatera w turyńskim domu. Jednak gdzie im wszystkim do pomocy złożonej z Paula Pogby, Claudio Marchisio, Arturo Vidala, Samiego Khediry i Pjanicia, którzy zostali w życzliwej pamięci fanów. W sezonie 2013-14 z tej formacji wykiełkowało 25, goli, w kolejnym – 26. Na półmetku trwających rozgrywek są 4.

(…)

WSZYSTKIE TEKSTY ZNAJDUJĄ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (nr 51-52/2021)

SPIS TREŚCI:

4. TEMAT TYGODNIA: ROK PAULO SOUSY
8. SPECJALNIE DLA NAS: PREZES PZPN – CEZARY KULESZA
12. LIGOWE NAJ, NAJ, NAJ…
15. ROMAN KOŁTOŃ W „PN”
16. 90 MINUT Z JANEM URBANEM
18. TOP 77 – NAJLEPSI POLSCY PIŁKARZE 2021 ROKU
22. DOGRYWKA Z RADOSŁAWEM MURAWSKIM
24. TWARZE LECHII: TOMASZ KACZMAREK ORAZ ILKAY DURMUS
28. SŁYNNE BOJE POLSKO-ROSYJSKIE
32. BYŁO, MINĘŁO Z PIOTREM SKROBOWSKIM
36. LETNIOWSCY, DJURDJEVIĆ, WIDZEW – OPOWIEŚCI SPOZA EKSTRAKLASY
42. BRAMECZKI STRZELONE, A WIĘC SPECIALNIE DLA NAS: ZENON MARTYNIUK
46. TWO ANGRY MEN, CZYLI FILIP KAPICA I MATEUSZ ŚWIĘCICKI
48. TAKTYCZNE ZAWIŁOŚCI 2021 ROKU
50. POSTERY MISTRZÓW EUROPY I MISTRZÓW AMERYKI POŁUDNIOWEJ
52. PREMIER LEAGUE KONTRA COVID
54. PRAWDZIWA CORNETOMANIA
56. JAK NIEMCY UCZĄ ANGLIKÓW
58. TOP MŁODYCH WILKÓW
62. FATALNY ROK JUVENTUSU
65. ZAGLĄDAMY NA BIAŁORUŚ
66. VINICIUS NA TROPACH RONALDO
69. AFERA PO NIEMIECKU
72. HISTORIA: CUD W BERNIE
75. CO SIĘ DZIEJE W BREMIE?
76. KORESPONDENCJA Z USA: FINAŁ MLS DLA NOWEGO JORKU
78. BARTŁOMIEJ RABIJ ODKRYWA AMERYKĘ. KONKRETNIE URUGWAJ
80. ERIK TEN HAG OD A DO Z
82. LA LIGA W ANEGDOCIE
91. PODSUMOWANIE JESIENI W III LIDZE
98. PIŁKA W TV
99. NA ZDROWY ROZUM LESZKA ORŁOWSKIEGO
100. DRUŻYNA NA ŻYCZENIE: REAL MADRYT 1974-75



Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024