Przejdź do treści
Oto najnowsze wydanie tygodnika „PN”

Polska Ekstraklasa

Oto najnowsze wydanie tygodnika „PN”

Wtorek, 23 listopada, to dzień ukazania się kolejnego, 47. w tym roku, wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Jak zawsze przygotowaliśmy dla Was mnóstwo znakomitych tekstów.



TEMAT TYGODNIA: REPREZENTACJA POLSKI ZAMYKA ROK W BARDZO ZŁYM STYLU. Na końcu był chaos


Cel minimum osiągnięty, jesteśmy w barażach o mundial. Tam będzie trudniej niż mogło być, bo zrobiliśmy wiele, by mecz z Węgrami przegrać. Rok został zakończony. W 15 meczach w roli selekcjonera Paulo Sousa wygrał sześciokrotnie – po dwa razy z Albanią, Andorą i San Marino… Miał sprawić, byśmy potrafili walczyć skutecznie z mocniejszymi od siebie. Miał zrobić to, czego ponoć nie potrafił Jerzy Brzęczek. Do niczego takiego nie doszło.

ZBIGNIEW MUCHA

Zamykamy pewien etap. Nie zamykamy go jednak spokojnie, bo atmosfera zgęstniała, krytyka na portugalskiego selekcjonera spłynęła mocniej, niż po zawalonym Euro. W ogromnej mierze – słusznie. Mistrzostwa Europy okazały się imprezą nieco ponad nasze siły, choć porażka ze Słowacją zostanie zapamiętana na długo, także w kontekście tych z gatunku „na własne życzenie”. Co innego kwalifikacje mundialu. Tu tylko Anglia była poza naszym zasięgiem. Mając teoretycznie zawodników ogranych w dużych europejskich klubach i najlepszego napastnika świata, drugie miejsce od początku jawiło się jako oczywistość. Chodziło o więcej – o drugą lokatę, styl (a jakże!) i mocne punktowanie. Mecze z Anglią w Warszawie i Albanią w Tiranie rozbudziły apetyty. Niestety, zaledwie punkt ugrany w dwumeczu z Madziarami pogrzebał szanse na rozstawienie.

O ostatnim meczu przeciwko poważnie osłabionym Węgrom nie ma sensu się rozpisywać. Decyzją selekcjonera nie wzięli w nim udziału Kamil Glik (był zagrożony żółtą kartką i absencją w barażu) oraz Robert Lewandowski. Piotr Zieliński i Arkadiusz Milik zaczęli mecz na ławce, Grzegorz Krychowiak, wykartkowany zawczasu z Andorą, mentalnie myślami był już przy marcowej dogrywce.

CZY LECI Z NAMI KAPITAN?

Dublerzy mieli wziąć odpowiedzialność za wynik na swoje barki, ale okazali się zbyt słabi. Drużyna nie kreowała sytuacji strzeleckich, była mniej konkretna od przeciwnika. Fatalne występy zaliczyli Tymoteusz Puchacz i Krzysztof Piątek, reszta – prócz Karola Świderskiego – także poniżej oczekiwań, łącznie z debiutującym w podstawowym składzie Matty’m Cashem. Osieroceni przez swojego kapitana byli bezradni. Zaskoczeni przeciwnicy, niespodziewający się zdobyczy w Warszawie, po pewnym czasie otrząsnęli się z szoku i wypunktowali niedojrzały zespół biało-czerwonych. Koniec całej historii.

Pytanie jak do tego doszło pewnie nie doczeka się odpowiedzi. Sousa odpowiedzialność za wszystko wziął na siebie. Bronił decyzji personalnych, próbował niezdarnie tłumaczyć skąd narodził się pomysł gry bez liderów. – To był odpowiedni moment na dokonanie tych zmian. To był idealny moment na danie szansy dublerom, żeby mogli dojrzeć – brzmiał równie przekonująco jak wyglądała gra jego drużyny. Jego tłumaczenie jest oczywistym nonsensem – wygłaszanym z premedytacją czy nie, to już kwestia drugorzędna.

Pomysł oszczędzania Glika nie był najgłupszy, pod warunkiem, że pozostały skład desygnowany przeciw Węgrom byłby najsilniejszym z możliwych. Widok jednak siedzącego przez 90 minut na ławce, bez możliwości wejścia na boisko, Roberta Lewandowskiego, był kompletnie niezrozumiały. Trzeba zadać sobie pytanie co legło u podstaw takiej roszady? Można podejrzewać, że potrzebujący być może chwili wytchnienia (mówiąc precyzyjne – tygodnia) kapitan drużyny sam zaproponował, że weźmie udział tylko w meczu z Andorą, a po definitywnym zapewnieniu sobie udziału w barażach, odpocznie właśnie w Warszawie. Tezę taką uprawdopodobnia komunikat Polskiego Związku Piłki Nożnej sformułowany przez rzecznika prasowego i jednocześnie team managera reprezentacji, Jakuba Kwiatkowskiego, po meczu z Andorą:

„Robert od 9 października rozegrał aż 849 minut, a w całym sezonie już 1438. Intensywność jest więc bardzo duża. wspólnie z zawodnikiem postanowili, że to dobry moment, aby Lewandowski odpoczął. Cel został zrealizowany, reprezentacja Polski zagra w barażach o mistrzostwa świata 2022″.

Pomijając fakt, że cel został zrealizowany połowicznie, to może odpoczynek kapitana należało zaplanować inaczej – może wystarczyłoby 45 minut znakomicie układającego się meczu z Andorą i pełna gotowość na Węgry? Wydaje się, że Sousa wraz z Lewandowskim przeszacowali możliwości drużyny, którą dowodzą z ławki oraz boiska. Choć selekcjoner szuka dziwacznych usprawiedliwień dla faktu, że zgodził się na podobne rozwiązanie, to chyba nie przypadkiem w szatni, tuż po grze z Węgrami, padły słowa, że wszyscy (podkreślał: wszyscy) podjęli tego dnia złe decyzje.

Sam Lewandowski wydał oświadczenie w tej sprawie. To jego fragment: „O moich występach z trenerem Paulo Sousą rozmawialiśmy jeszcze przed zgrupowaniem. Sygnalizowałem, że grając tak dużo spotkań i znając swój organizm, mogę nie być w optymalnej dyspozycji w obu meczach. Trener słusznie nie chciał zlekceważyć meczu z Andorą. Wspólnie ustaliliśmy, że zagram w tym spotkaniu i w przypadku wygranej, w meczu z Węgrami szansę dostaną inni zawodnicy. Decyzja na końcu zawsze należy do trenera, ale potwierdzam, że była ona ze mną uzgodniona. Po wygranej z Andorą wiedziałem już, że nie zagram z Węgrami”.

(…)

BYŁO, MINĘŁO Z MACIEJEM JANIAKIEM. Udar nie boli, udar zostawia ślad


Niewielu byłych zawodników może powiedzieć o sobie, że po zakończeniu kariery wiedzie im się lepiej niż w jej trakcie. To kwestia skali – tym, którzy na grze w piłkę zarobili mniej pieniędzy, łatwiej ścigać się z karierą, ale z drugiej strony trudniej do tego rajdu wystartować. Inna sprawa, że lepiej, nie znaczy wyłącznie dobrze.

PRZEMYSŁAW PAWLAK

Debiutował pan w Ekstraklasie w barwach Sokoła Pniewy. To nie był zwykły klub.
Stała za nim firma Elektromis, bardzo poważne pieniądze. Mieliśmy wszystko. W Miliarderze Pniewy, bo taką wówczas nazwę nosił klub, piłkarze mieli możliwość zjeść śniadanie, obiad i kolację. W żadnym innym klubie tego nie było. Mieszkałeś w Poznaniu i nie zostawałeś na kolacji, jedzenie pakowali na wynos. W tamtych czasach podróżowaliśmy samolotami na mecze wyjazdowe. Wojskowymi, bo lądowaliśmy na lotnisku choćby pod Mielcem – mówi Maciej Janiak. – Pod względem organizacyjnym pełny profesjonalizm. Kasa zawsze była na czas.

Duża?
Podstawowe wynagrodzenie było niskie, 5 milionów starych złotych w moim przypadku. Za wygrany mecz jednak dostawałem premię 20 milionów. Był miesiąc, gdy zwyciężyliśmy trzy razy, więc za 110 milionów kupiłem 5-letniego Opla Kadetta GSI. Miałem dwadzieścia lat, a w miesiąc zarobiłem na pół zagranicznego samochodu. Szef wszystkich szefów, Krzysztof Sieja, prowadził klub twardą ręką, zaj….. ś coś na boisku, to nie było powrotu do składu, bo prezes z założenia przyjmował, że sprzedałeś mecz. Że tak powiem, zdaje się klub miał pewne doświadczenia w tym temacie. Gdy Warta ścigała się z Pniewami o awans do Ekstraklasy, byłem wówczas zawodnikiem drużyny z Poznania, podobno Miliarder obstawiał też nasze mecze. Krążyły opowieści, że dzień przed spotkaniem w mieście naszego rywala lądował helikopter z Pniew przypilnować, że wszystko jest w porządku. Jakkolwiek to brzmi, dla Miliardera to była sprawa honoru, klub nie mógł dopuścić do przegrania wyścigu z biedną jak mysz kościelna Wartą. Elektromis to była potężna firma, pierwszy sponsor „Koła Fortuny”, za jej sprawą w kraju emitowano serial „Dynastia”. Czuliśmy te wielkie pieniądze najpierw w Warcie, później w Pniewach.

(…)

Po transferze do Legii tak kolorowo nie było, a to pobyt w Warszawie zdefiniował pana postać.
Zapłacono za mnie 400 tysięcy marek, można powiedzieć, że Legia nieźle się wpier… Kilka miesięcy temu w „Piłce Nożnej” czytałem wywiad z Mirko Votavą, który prowadził mnie w Oldenburgu, wspomniał moje nazwisko. Przed przeprowadzką do Warszawy pytałem go o zdanie: – Pod względem pracy i umiejętności poradzisz sobie – powiedział. Ale ja w Legii nie poradziłem sobie pod względem psychicznym, nie byłem na tyle dobrym zawodnikiem, aby od pierwszego meczu zdominować ligę. Potrzebowałem pomocy, od nikogo jej jednak nie otrzymałem. Na początku nikt nie był mi w Legii przychylny. Zanim zdążyłem wejść do szatni, prasa pisała, że nie wiadomo, kto do Legii przychodzi, pytano, co może wnieść do gry piłkarz, który spadł z 2. Bundesligi.

(…)

Dziś występuje pan w drużynie weteranów Legii, ale dlaczego między słupkami, nie był pan bramkarzem?
Przeszedłem udar. Nigdy nie paliłem papierosów, cztery miesiące przed chorobą przestałem pić piwo, odstawiłem cukier, przestawiłem się na tryb fit. W niedzielę 7 marca wstałem z łóżka, podłączałem telefon do ładowarki i straciłem czucie w nogach – jakbym ich w ogóle nie miał. Żona wezwała pogotowie, przyjechało szybko, w międzyczasie czucie w nogach wróciło. Nie zostałem jednak potraktowany przyjemnie, pierwsze pytanie ratowników brzmiało: ile pan wypił? A ja nie wypiłem od czterech miesięcy kropli alkoholu. Zaczynał mi uciekać język, czułem, że dzieje się coś złego. A ratownicy swoje: ile pan wypił? Nie wytrzymałem: panowie, k…a, nic nie piłem, macie mnie zabrać do szpitala! Żona pomogła mi się ubrać, gdy wychodziłem oparty o ratownika, bo nogi miałem jak z waty, odwróciłem się, popatrzyłem na rodzinę: czy ja do was jeszcze wrócę?

Ma pan łzy w oczach nawet teraz.
Bałem się, że już nie zobaczę żony, syna, córki. I były to obawy uzasadnione. Zabrali mnie do szpitala na Kasprzaka w Warszawie, szczęśliwie nie do Piaseczna, tam bym najpewniej wykorkował. Posadzili mnie w poczekalni, przykryłem się kurtką, czekałem na konsultację. Po badaniach podeszła do mnie pani doktor: pan ma udar, pana stan jest bardzo ciężki. Prosto z mostu, nawet mi się to spodobało. Nie przestraszyłem się, nie przejąłem, pędziły mi jednak w głowie myśli: dlaczego mam udar, jak udar, co to w ogóle jest udar? W żyle z tyłu głowy pojawił się skrzep, obieg krwi w organizmie został zakłócony, lekarze musieli mi to wyczyścić. Drugiego dnia pojawiły się problemy ze wzrokiem. Nie z oczami, oczy mam sprawne, ale z ośrodkiem mózgu odpowiedzialnym za wzrok. Nie jestem w stanie przeczytać długiego wyrazu od razu, muszę przesuwać wzrok, żeby złożyć słowo. Zostanie to ze mną do końca życia.

(…)

JAK SKONSTRUOWANE SĄ SZTABY W KLUBACH EKSTRAKLASY? Porządek na tylnym siedzeniu


Trener zbiera gratulacje po zwycięstwach i tłumaczy się z porażek, jednak postawa drużyny jest wypadkową pracy całej grupy ludzi. W większości ludzi z cienia, działających na drugim planie, często anonimowych dla kibica. To, ile mówi się o sztabach, jest zupełnie nieadekwatne do roli, jaką odgrywają.

KONRAD WITKOWSKI

W klubach PKO Bank Polski Ekstraklasy sztab szkoleniowy składa się średnio z 11 osób. Rozbieżność jest w tej kwestii spora, bowiem w niektórych przypadkach nad zespołem czuwa zaledwie pięciu-sześciu ludzi, a gdzie indziej główny trener ma do dyspozycji aż kilkunastu współpracowników. Zależy to naturalnie od możliwości finansowych: nie przez przypadek najbardziej rozbudowanymi sztabami dysponują kluby z największymi budżetami, zaś na drugim biegunie znajdują się beniaminki.

WIĘCEJ ZNACZY LEPIEJ?

Wielkość kadry szkoleniowej zazwyczaj świadczy o aspiracjach, jednak nie musi iść w parze z wynikami sportowymi. Najlepiej obrazuje to aktualna sytuacja Legii. Stołeczny klub jako jedyny w Ekstraklasie dysponuje sztabem złożonym z ponad 20 osób (nie uwzględniając lekarzy oraz masażystów – to ważne, lecz specyficzne role, działają niejako obok sztabu szkoleniowego; do teamu medycznego należą również fizjoterapeuci, lecz ich praca ma mimo wszystko większe przełożenie na codzienne funkcjonowanie drużyny). Wojskowi mają najwięcej w lidze trenerów bramkarzy (aż trzech, czyli niemal tylu, ilu golkiperów w kadrze) i trenerów przygotowania fizycznego (również trzech), a także najliczniejszy zespół ekspertów od fizjoterapii (pięciu). Żaden inny klub nie ma w sztabie wyodrębnionego z grona analityków speca od analizy wideo. To bardziej ciekawostka i nazewnicza fanaberia, jednak wyłącznie w Legii nie istnieje funkcja kierownika – jest dyrektor drużyny.

Jako że następcą Czesława Michniewicza nie został nikt z zewnątrz, po październikowym zwolnieniu szkoleniowca nie doszło do rewolucji w sztabie. Do grona asystentów trenera dołączył Inaki Astiz, zmieniła się część zespołu odpowiedzialnego za przygotowanie fizyczne. Teoretycznie do dyspozycji klubu pozostał Zbigniew Jastrzębski, jednak w tej chwili nie figuruje on w sztabie. Pomimo tego, że to człowiek sprowadzony przez Michniewicza, Legia chce nadal współpracować z Alessio De Petrillo, który zajmuje się przygotowaniem taktycznym oraz analizą przeciwników. Interesujący jest przypadek Przemysława Małeckiego. Były trener ściągnął go na Łazienkowską z Lecha Poznań, ale z czasem nabrał podejrzeń co do jego lojalności i nie tyle usunął ze sztabu, co odstawił na boczny tor. Po dymisji Michniewicza 38-latek wciąż jest w Legii, jako jeden z asystentów Marka Gołębiewskiego.

Wyjątkowo dużo czasu na skompletowanie sztabu miał Maciej Skorża. Zaczynając pracę w stolicy Wielkopolski w połowie kwietnia, szkoleniowiec postanowił przyjrzeć się ludziom, którzy działali u boku jego poprzednika. Po kilku tygodniach obserwacji Skorża podjął decyzje i… wymienił prawie wszystkich najbliższych współpracowników. Z tej grupy z poprzedniego sztabu został jedynie Dariusz Dudka. Skorżę wspiera czterech asystentów, przy czym każdy ma jasno sprecyzowane obowiązki: Rafał Janas to prawa ręka trenera, jego najbardziej zaufany człowiek, Maciej Kędziorek odpowiada za stałe fragmenty gry, Wojciech Makowski zajmuje się przede wszystkim rozpracowywaniem rywali, a Dudka głównie pracuje indywidualnie z młodymi zawodnikami. Budując kadrę szkoleniową, Skorża poszedł zupełnie inną drogą niż w 2014 roku, gdy po raz pierwszy przejmował Lecha.

– Chcę dwóch równoległych asystentów. Odwiedziłem ostatnio kilka europejskich klubów, aby jak najlepiej przygotować się do powrotu na ławkę trenerską. Właśnie podczas tych wyjazdów pojawił się taki pomysł – mówił przed siedmioma laty. Postawił wówczas na byłych piłkarzy: Dariusza Żurawia oraz Tomasza Rząsę. Tym razem wybrał specjalistów w konkretnych obszarach szkoleniowych. Kędziorka i Makowskiego łączy parę lat wspólnej pracy w Częstochowie, zatem Skorża musi cenić wybory personalne Marka Papszuna.

Przy Bułgarskiej sztab składa się z 16 osób. W całej lidze tylko Kolejorz dysponuje specjalistą do spraw suplementacji. Ta osoba ma nieco inny zakres obowiązków niż dietetycy, których zatrudniają Pogoń, Śląsk oraz Legia. Pozostając w tematyce odżywiania – pięć klubów ma swoich nadwornych kucharzy. Do Lecha, Legii, Rakowa i Śląska niedawno dołączyła Pogoń, angażując szefa kuchni.

Podium, jeśli chodzi o najbardziej rozbudowane sztaby, uzupełnia Raków. Papszun – jako jedyny obok Tomasza Kaczmarka – dorównuje Skorży pod względem liczby asystentów. Przy czym pomocnicy trenera wicemistrzów Polski mają zdecydowanie większe doświadczenie w prowadzeniu drużyn na własny rachunek: Dariusz Skrzypczak kierował Stalą Mielec i kilkoma zagranicznymi zespołami, z kolei Łukasz Włodarek był w ubiegłym sezonie szkoleniowcem GKS Jastrzębie. Jednym z najmłodszych asystentów w lidze jest 31-letni Dawid Szwarga, który przez kilka sezonów z bliska przyglądał się pracy trenerów w Katowicach. To nowe twarze w sztabie, który Papszun znacząco przebudował przed sezonem. Z grona jego bliskich współpracowników tylko Goncalo Feio jest w Częstochowie od dłuższego czasu. Szkoleniowiec niezwykle ceni Portugalczyka, którego kilkanaście miesięcy temu określił mianem „największego tegorocznego transferu”.

W 16-osobowym sztabie Rakowa znajduje się trener mentalny. Także Legia ma w kadrze szkoleniowej psychologa. Pozostałe kluby nie korzystają na stałe ze specjalistów w tej dziedzinie.

(…)

GUILLEM BALAGUE SPECJALNIE DLA „PN”. Messi dyrektorem, Cristiano Ronaldo właścicielem


Guillem Balague napisał osiem książek o wielkim futbolu, z czego sześć jest dostępnych w języku polskim. W związku z wydaniem przez SQN Publishing jego ostatniej pozycji „Diego Maradona. Chłopiec, buntownik, Bóg”, kataloński dziennikarz i pisarz gościł w Warszawie i mieliśmy okazję zapytać go o cztery wielkie postaci futbolu, które poznał doskonale pracując nad ich biografiami.

LESZEK ORŁOWSKI

Są to, w kolejności powstawania książek: Pep Guardiola, Leo Messi, Cristiano Ronaldo i Diego Maradona. Dlaczego właśnie te postaci wybrał pan jako protagonistów swoich biograficznych opowieści?
Najpierw napisałem dobrze przyjętą książkę o sukcesach Liverpoolu w sezonie 2004-05 – mówi Balague. – Potem wróciłem do Barcelony i zająłem się tym zespołem. Byłem blisko z Pepem Guardiolą, zwłaszcza w ostatnim roku jego pracy na Camp Nou. Książka o nim narodziła się siłą rzeczy. A skoro napisałem o Guardioli, to logika kazała zająć się Leo Messim. A gdy już powstała biografia Messiego, wszyscy pytali mnie o Cristiano Ronaldo. No więc napisałem i o nim. Potem pochyliłem się nad Mauricio Pochettino i jego pracą w Tottenhamie, jak skończyłem, pojawiła się kwestia: co teraz? Ponieważ Maradona interesował mnie i fascynował od dawna, wziąłem się ostro do roboty.

Który z nich trzech – Guardiolę, choć wiele zdziałał także jako futbolista, tu z oczywistych względów pomijamy – był najlepszym piłkarzem?
Uważam, że Maradona, jednak tylko przez dwa lata: 1985 i 1986. W tym okresie wzniósł się na poziom, jakiego nikt wcześniej ani później w futbolu nie osiągnął i chyba nie osiągnie. To był krótki czas, ale kosmiczny. Messi i Cristiano to natomiast historia długiego trwania, tak więc jeśli ktoś bardziej ceni stabilizację na najwyższym poziomie niż eksplozję, ma pełne prawo ich uważać za najwybitniejszych. A tych dwóch z kolei trudno porównywać. Cristiano Ronaldo całą karierę był i jest skoncentrowany na wykańczaniu akcji, chciał i chce by cała drużyna grała na niego. On robi tylko: bum! Natomiast Messi z biegiem czasu coraz głębiej się cofa, chce ogarniać coraz większy obszar boiska, mieć wpływ na coraz więcej spraw w grze zespołu. I znów: co kto woli.

Jakim człowiekiem był Boski Diego?
Nie było jednego Diego, tylko kilku. Sugeruję to już w tytule mojej książki o nim. Kluczową sprawą w myśleniu o nim jest to, że szybko musiał dojrzeć. Miał charyzmatycznego choć milkliwego ojca i zaradną matkę, ale w wieku piętnastu lat został głową rodziny, gdyż przynosił do domu najwięcej pieniędzy, a jako osiemnastolatek już utrzymywał siebie, rodziców, swe liczne rodzeństwo i nie tylko. Niebawem założył własną rodzinę. To oczywiście musiało zmienić sposób jego myślenia o sobie. Mając tak wielu bliskich zależnych od niego, chciał im wszystkim nieba przychylić. Był człowiekiem naprawdę kochanym i wspaniałym dla tych, którzy go otaczali i którym ufał. Natomiast postrzegał świat dwubiegunowo: albo ktoś był z nim i wtedy go kochał, albo przeciwko niemu i wtedy sytuacja wyglądała całkowicie inaczej. Maradona nie znał koloru szarego.

Czy jego życie po karierze mogło potoczyć się inaczej niż się potoczyło?
Trudno to sobie wyobrazić. Przy jego talencie, zasługach dla drużyn, w których grał, w czasach, na jakie przypadła jego świetność, trudno było uniknąć tego, iż zrobiono z niego Boga. A on uwierzył w to, że jest Bogiem. I jako takiego się traktował. Nie potrafił zrozumieć, że jego ciało jest ludzkie i można je zniszczyć. Nie słuchał tych, którzy mu o tym mówili. Maradonę zniszczyły nałogi.

Maradonę z Cristiano i Messim łączy to, że żaden z nich nie ma elementarnego szkolnego wykształcenia. To na pewno jakoś upośledza zdolność postrzegania siebie i świata. Czy dwóm herosom zbliżającym się dziś do końca swych karier też grozi, iż się stoczą?
Myślę, że boisko jest dobrą szkołą. Uczy życia, funkcjonowania w kolektywie. Nie lekceważyłbym inteligencji piłkarskiej, niezbędnej by odnosić sukcesy w sporcie; ona przydaje się także w życiu. Żaden z trzech wymienionych nie posiadł szkolnej wiedzy i umiejętności rozwiązywania akademickich zagadnień, co nie znaczy, że brakowało im bądź brakuje subtelności w rozumieniu problemów. Co do Maradony jestem niestety pewien jednego: patrząc w lustro widział swoją postać, swoje ciało, natomiast nie potrafił zajrzeć we własną duszę. Ale czy to wynik tego, że nie skończył szkoły?

A Cristiano potrafi? Jaki to jest w ogóle człowiek? Poradzi sobie po zakończeniu kariery?
Cristiano stworzył świat, w którego centrum znajduje się on sam. Wszystko w tym świecie jest podporządkowane jego dobru. Całe jego życie poza boiskiem jest zorientowane na to, by odnosić sukcesy sportowe. Na boisku zaś, podczas meczów, też zawsze postrzega się jako głównego bohatera wydarzeń, od którego najwięcej zależy. Bliscy oraz partnerzy z boiska to akceptują, ze względu na to, że Cristiano rzeczywiście jest najlepszy. Zapewne dziś nie całkiem zdaje sobie sprawę z tego, że gdy zawiesi buty na kołku wszystko ulegnie radykalnej zmianie, bo w żadnej innej dziedzinie poza graniem w piłkę najlepszy nie będzie. To może być dla niego szok. Jednak nie spodziewam się, by poszedł w alkohol czy narkotyki. Jako piłkarz – inaczej niż ongiś Maradona – prowadzi przecież tak rygorystyczny tryb życia, że stał się on jego nie drugą, ale pierwsza naturą. Poza tym ma wokół siebie naprawdę łebskich ludzi.

Widzi pan CR7 jako trenera?
Nie. Ronaldo nie rozumie dostatecznie futbolu. Messi tak, on nie. Z Messim można porozmawiać o grze jako takiej, z Cristiano raczej tylko o nim samym. CR już teraz zaangażowany jest poprzez swoich ludzi w rozmaite przedsięwzięcia. Nie wykluczam, że po zakończeniu kariery piłkarskiej postanowi zostać gwiazdą biznesu.

(…)

CAŁE TEKSTY ZNAJDUJĄ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024