Obszerna rozmowa ze Stefanem Żywotką
10 stycznia 1920 roku Traktat wersalski usankcjonował nowy ład w Europie po I wojnie światowej. Niespecjalnie to zainteresowało Stefcia Żywotkę, który dzień wcześniej urodził się we Lwowie. Sto lat później pan Stefan odebrał telefon, by umówić się z nami na rozmowę.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 2/2020)
Kim jest Żywotko? Stulatkiem niezwykłym niezwykłością przynależną każdemu stulatkowi – to też, lecz nie tylko. Jest bowiem najbardziej utytułowanym spośród wszystkich polskich trenerów pracujących kiedykolwiek za granicą. O wiele bardziej znanym w Algierii niż w Polsce. Tam jego nazwiskiem chciano nazywać ulice, wciąż chce się w ten sposób honorować akademie piłkarskie. Przez kilkanaście lat szkolił piłkarzy Jeunesse Sportive de Kabylie (wcześniejsza nazwa – JE Tizi Ouzou), siedmiokrotnie ciesząc się z mistrzostwa Algierii, dwa razy triumfując w afrykańskiej Lidze Mistrzów, zdobywając Puchar Algierii i Superpuchar Afryki. W Kabylii, w regionie, z którego wywodzą się familie Zidane’ów i Benzemów, otaczany niemalże czcią nabożną, cieszy się niesłabnącym szacunkiem.
***
Kierunkowy do Szczecina – 91. To ważne, dzwonić należy bowiem na numer stacjonarny. Stary aparat jakoś lepiej od komórki sprawdza się w przypadku stulatka, czasem już co prawda gorzej słyszącego, lecz wciąż o jasnym umyśle. Sam mówi, że to chyba kwestia genów i właściwego prowadzenia się, a może też lat spędzonych w słonecznym, północno-afrykańskim klimacie. Najpierw zadzwoniliśmy do syna, by rozeznać się w temacie, zasięgnąć wiedzy o zdrowiu, kondycji, planach i mobilności jubilata.
– Proszę dzwonić śmiało, tylko najlepiej wczesnym popołudniem, koło czternastej, wtedy tata jest już na chodzie, bo czasami do trzeciej w nocy ogląda jakiś boks w telewizji… Na pewno zgodzi się na spotkanie, przez telefon też porozmawia. Niedawno dzwonili do niego z Algierii, często zresztą dzwonią. W końcu nawet przyjechał stamtąd dziennikarz. Długo rozmawiał z tatą. Wyszło zabawnie, bo zadawał pytania ojcu po francusku, a ten odpowiadał po polsku, nim uświadomił sobie, że tamten niczego nie rozumie. Wtedy przeszedł na francuski, którym włada do tej pory – opowiada Mieczysław Żywotko.
9 stycznia pan Stefan był najbardziej rozchwytywanym mieszkańcem Szczecina i okolic. List gratulacyjny przysłał Premier RP Mateusz Morawiecki. Z życzeniami i gratulacjami spieszyły władze piłkarskie, klubowe – z Pogonią na czele, znajomi, byli i obecni podopieczni, urzędnicy ZUS-u i magistratu, po prostu wszyscy. Nawet ci, którzy przypomnieli sobie o jego istnieniu dopiero z okazji setnej rocznicy urodzin.
***
Jak na kilku stronach opisać niezwykły życiorys? Grał w piłkę już w rodzinnym Lwowie, w LKS Zniesieńczanka, klubie z jego dzielnicy. W czasie wojny, razem z o rok młodszym Kazimierzem Górskim, w założonym przez Rosjan Spartaku Lwów. Prócz kopania piłki pracował w fabryce konserw. W 1944 trafił do polskiej armii, z nią przymaszerował na Pomorze Zachodnie. W Szczecinie spotkał byłego prezesa Czarnych Lwów, który na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych otworzył przetwórnię mięsa i Stefana zatrudnił w magazynie, przy okazji uwalniając od munduru. Pracował więc i do 1950 roku kopał piłkę w Arkonii (ówczesnej Gwardii), a dwa lata później zapisał się na kurs trenerski w Krakowie, gdzie znów spotkał się z Górskim. To była znajomość, która miała mieć w przyszłości swoje konsekwencje…
Z Arkonią świętował awans do I ligi najpierw jako asystent Zygmunta Czyżewskiego, krajana ze Lwowa, potem samodzielnie. W 1965 roku objął Pogoń i po zaledwie jednym sezonie awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej. Portowców prowadził ponad cztery i pół roku, to do tej pory klubowy rekord. Miał w składzie Ksola, Krzystolika, Kielca, Folbrychta, Kasztelana i wielu innych… Awanse robił też później z Wartą Poznań (do 2 ligi) i Arką Gdynia (do pierwszej), aż w 1977 wyjechał do Algierii. To tak w telegraficznym skrócie.
***
Zwłaszcza w pierwszych latach pracy starał się być nie tylko trenerem, ale i wychowawcą. Nie było to łatwe. Po wojnie panowała bieda, trzeba było się troszczyć o sto różnych rzeczy. Piłka jednak się rozwijała, a piłkarze, choć oficjalnie nie byli zawodowcami, nieźle zarabiali. Żywotko dbał, by im w głowach nie zaszumiało. Zakładał książeczki oszczędnościowe, na które wpłacane były ich miesięczne pobory, „do ręki” futboliści otrzymywali tylko część kasy, raczej niewielką. Dzięki takiej reglamentacji byli zabezpieczeni na przyszłość. Jego konikiem była też praca z młodzieżą. Odważnie zapraszał ją w szeregi seniorów.
– Z młodymi piłkarzami jest najprzyjemniejsza robota – mówi dziś z przekonaniem. – Patrzysz jak dojrzewają, rozwijają się, a przy tym nie błądzą. Bo trzeba było ich pilnować, choćby gonić do nauki i o to akurat zawsze dbałem. A na młodych stawiałem, bo to ekonomiczniejsze. Transferowanie piłkarza wiąże się z wydatkami. Po wojnie było ciężko, należało zatroszczyć się o wikt i opierunek, znaleźć takiemu mieszkanie. Szkolenie własnego zawodnika opłacało się zdecydowanie bardziej.
– Miał rękę do charakternych, zdolnych zawodników. To przecież on wprowadzał na dobrą sprawę w dużą piłkę Mańkę, Szaryńskiego, Kasztelana, Boguszewicza, Justka, młodszego z Kupcewiczów i wielu innych – wymienia Czesław Giergiel, pasjonat futbolu i jego baczny dokumentalista. – Przy okazji sporo z nich zostało trenerami. Ogółem z moich wyliczeń wynika, że jako szkoleniowiec zaliczył na najwyższym poziomie 597 meczów – o 13 więcej od Oresta Lenczyka. To polski rekord!
{zajawka2}
Nie tolerował balangowiczów, zwalczał alkohol. Kiedy zdarzała się mocno zanieczyszczona stajnia, brał się za porządki. Na taką natknął się w Arce, gdzie zebrała się niezła grupa bankietowa. Taksówkarze donosili mu, gdzie konkretnego dnia trwa impreza. Po weekendzie organizował specjalny trening – serię przewrotów w przód wzdłuż linii autowej. Żeby zwrócili to, co przyjęli przez weekend – tak ponoć mówił. Z Arką wiąże się jeszcze jedna historia. Przez kilka dni w Gdyni przebywał Zbigniew Boniek, którego Żywotko starał się namówić na występy w jego drużynie. Widzew okazał się bardziej przekonujący.
Jako trener ma na koncie kilka awansów, miał również dołki, choć niekoniecznie wynikające z jego błędów.
– Z Arkonią spadł z ligi – przypomina syn. – Nic na to nie wskazywało, bo wiodło im się nieźle w feralnym sezonie. W przerwie między rundami klub miał zorganizować obóz przygotowawczy w Bułgarii. Działacze wpadli jednak na pomysł, by zamiast obozu było tournee. Drużyna jeździła więc po Bułgarii, grając mecze, a kasa z tychże szła do działaczowskich kieszeni. Upał, jazda pociągami bez klimatyzacji i sypialnych wagonów, czasami brak wody, notorycznie zaś możliwości wypoczynku. W efekcie runda rewanżowa była katastrofą.
Z Pogonią też pożegnał się w nieszczególnych okolicznościach. Jesienią zespół grał dobrze, wiosną słabo. To była reguła, która zaintrygowała w końcu jakiegoś „towarzysza” w Urzędzie Wojewódzkim, a ten wezwał trenera na dywanik, pytając o przyczyny takiego stanu rzeczy. No to usłyszał, że świnie hodowane nieopodal stadionu mają lepsze warunki niż piłkarze, którzy zimą nie mają jak trenować. Że brakuje boiska, że trzeba szukać kawałka trawnika albo ćwiczyć przy krawężniku. A na boisko niby treningowe nawieziono bezmyślnie tony mułu z pogłębiania Odry, w związku z czym latem zamieniało się w beton, a zimą – w bagno.
– Po takiej tyradzie nie miał już czego szukać w Pogoni, papiery też miał zaśmiecone – nie ma wątpliwości syn. – Z Warty również odszedł w nerwowych okolicznościach po tym, jak przed jednym z meczów członek zarządu i jednocześnie dyrektor kuźni w Cegielskim przysiadł się na ławkę z wypisaną na kartce propozycją składu. „OK., usłyszał, to ja idę na trybuny, a pan sobie prowadź dziś drużynę” – ojciec zakomunikował działaczowi i wyszedł z klubu w ogóle.
Znakiem rozpoznawczym jego zespołów było znakomite przygotowanie fizyczne, a o obozach Żywotki krążyły legendy.
– Przygotowanie fizyczne jest podstawą sukcesów w sporcie – podkreśla jubilat. – Moje drużyny ciężko trenowały, a do tego dochodziła ogólnorozwojówka. U mnie wzięło się to chyba z czasów szkolnych. W gimnazjum we Lwowie mieliśmy profesora Wojnarowskiego, uczył WF. Bardzo wymagający. Nawet w niedzielę, przed nabożeństwem, organizował nam lekcje wychowania fizycznego – biegi, marszobiegi, różnie. Także przed każdą lekcją w szkole obowiązywała dziesięciominutowa gimnastyka.
– Stanowczy, wymagający, ale też serdeczny – opisuje swojego trenera były reprezentant Polski, Henryk Wawrowski. – Asceta, który nie tolerował wyskoków. Trzymał zawodników krótko, z jego treningów na plaży to dziś może z dziesięciu wróciłoby do szatni o własnych siłach.
***
Pewnego dnia, w 1976 roku, zadzwonił Górski (tak – kumpel ze Lwowa) z propozycją wyjazdu do pracy – do Kuwejtu. Mieli jechać po igrzyskach w Montrealu. Tyle że władze PRL uznały, że drugie miejsce na olimpiadzie było porażką. Nagrody być więc nie mogło, a decyzję zezwalającą na wyjazd obu trenerów cofnięto. Górski miał silniejszą pozycję i wyrobiony paszport, więc ostatecznie udało mu się wyjechać do Panathinaikosu Ateny. Żywotko został na lodzie, bo w Arce złożył wcześniej wymówienie. Po roku pojawiła się propozycja z Algierii, dwuletni kontrakt, zarobki w obcej walucie, w ramach wymiany doświadczeń między dwoma krajami. Nie było w tym przypadku. W Algierii monopartyjne rządy sprawował Front Wyzwolenia Narodowego i w specjalnym dokumencie nakreślono socjalistyczny rozwój państwa. Żywotko przyjął propozycję wyjazdu. To było tuż przed świętami Bożego Narodzenia, w grudniu 1977. W Polsce panowała zima i mróz, w północnej Afryce – pełne słońce i suchy wiatr znad pustyni. W tej części Maghrebu pojawiło się wówczas mocne parcie na trenerów-obcokrajowców. Władze budując socjalizm, były zachłanne na sukcesy, w rodzimych nauczycieli futbolu nie wierzono. Szukano Europejczyków, najlepiej ze wschodu, oni mieli być przewodnikami miejscowych. Tworzono więc duety, ale z wiodącą rolą przybyszów.
– Czy bałem się jechać? A czego? Języka nie znałem, to prawda, obyczajów też, klimat również obcy, lecz podpisałem kontrakt na dwa lata, a to niedużo – tak wtedy myślałem. Kto by przypuszczał, że zrobi się z tego 14 lat. Na początku pomógł mi język rosyjski, który znałem ze szkoły. W klubie pracowało dwóch czy trzech oficerów tamtejszej milicji, mówili po rosyjsku, wiadomo, gdzie się kształcili – śmieje się trener. – Niezależnie od tego kupiłem sobie samouczek i od ósmej rano strona po stronie wkuwałem słówka. Przychodził też do mnie jeden kibic, tłumaczył mi programy informacyjne lecące w telewizji. W ten sposób opanowałem francuski.
Opanować musiał też mentalność podopiecznych, nienawykłych do tak ciężkiej pracy na boisku. Musiał poradzić sobie z Ramadanem i wieloma innymi sprawami. Siłownię na przykład urządził sam. Nie rozdzielając pracę między innych, ale z młotem i śrubokrętem w ręku, kiedy wszyscy byli na urlopach. Niejako przy okazji zbudował drużynę, na którą w Algierii nie było mocnych i która w ciągu dekady, między 1980 a 1990 rokiem zdobyła siedem tytułów mistrza kraju. Imponujący był już sam początek tego okresu; 1980 – mistrzostwo Algierii, 1981 – triumf w Afrykańskiej Lidze Mistrzów (pierwszy z dwóch), 1982 – kolejne mistrzostwo Algierii. Wtedy już był wielki, a Kabylowie gotowi byli stawiać mu pomniki.
W Afryce miał pracować dwa lata, został dłużej, lecz niewiele brakowało, by ta przygoda szybciej się skończyła. Po ogłoszeniu stanu wojennego władze PRL chciały ściągnąć trenera do kraju, oczywiście wbrew jego woli. Grożono odebraniem pozostawionego w kraju mieszkania. Szczęśliwie kibicem JS Kabylie był algierski minister spotu, więc sprawa oparła się o najwyższe czynniki państwowe. Algierczycy zagrozili odesłaniem do Polski wraz z trenerem także rzeszy naszych specjalistów, w tym lekarzy, zatrudnionych w Afryce na kontraktach. W konsekwencji został Żywotko, zostali specjaliści.
To mniej więcej wtedy, po pierwszych wielkich sukcesach, padła propozycja, by poprowadził reprezentację Lisów Pustyni. Nie chciał. Nie pasowała mu atmosfera kłótni, gdzie każdy wiedział lepiej, a zewsząd pojawiały się naciski na selekcjonera, sugestie powołań i tak dalej. Pokusa jednak była, Algierczycy zakwalifikowali się na hiszpański mundial, tam zresztą sprawili sensację, pokonując mistrzów Europy z RFN. O mały włos nie wyszli z grupy, zostali „wykolegowani” układem niemiecko-austriackim. W kadrze było trzech zawodników Żywotki, w tym kapitan Ali Fergani. Drużynę prowadził zaś Mahhiedine Khalef, który był współpracownikiem Żywotki w klubie i którego Polak przyuczał do zawodu trenera. Byli w stałym kontakcie, pan Stefan pomagał w przygotowaniach zespołu do turnieju, jeździł na zgrupowania.
– To prawda, mogłem być selekcjonerem, pewnie zaliczyłbym hiszpański mundial – mówi. – Tam były jednak niesamowite tarcia, miejscowi żarli się nawzajem, walczyli o posady, a mnie to nie interesowało. Powiedziałem ministrowi sportu, że ja jestem trener klubowy, o selekcjonerskim stołku może kiedyś pomyślę. Miał żal, że odmówiłem.
W końcu jednak dobiegła kresu przygoda Żywotki z Czarnym Lądem. Miał już ponad 70 lat. Mógłby oczywiście zostać dłużej, ale w Algierii wybuchła krwawa rewolucja, do głosu zaczął dochodzić Islamski Front Ocalenia. Nagle z telewizji zaczęły znikać programy informacyjne w języku francuskim, pojawiały się wyłącznie po arabsku. Filmy leciały również tylko rodzimej produkcji. Niewiernych, którzy nie sławili Allaha, nie mogło czekać nic dobrego. Żywotko miał boski status, ale rychło zrozumiał, że może go to nie uratować przed rewolucjonistami z kałasznikowami. Postanowił wrócić do Polski.
***
– Ostatni raz byłem w Afryce w 2003 roku. Poleciałem z synem, żona nie przepadała za takimi podróżami – twierdzi. – Zaproszono nas z okazji jakiegoś jubileuszu. Byliśmy dziesięć dni. Głównym punktem obchodów był mecz towarzyski JS Kabylie z reprezentacją ligi algierskiej. Mecz się skończył, zawodnicy zeszli do szatni, na stadionie zostało 30 tysięcy ludzi, którzy skandowali „Stefan, wróć!”. Nie powiem, było przyjemnie, wręcz wzruszająco. A jak tam jechaliśmy, spotkałem się z ambasadorem Algierii w Warszawie. Załatwialiśmy jakieś formalności. On mówi: „Ja pana znam”. Okazało się, że to były piłkarz ligowy, grał przeciwko mnie. Przyznał, że kiedy przyjeżdżała na mecz moja drużyna, rywale modlili się o najniższy wymiar kary. Tak, chyba pamiętają mnie dobrze w Afryce… Kiedy tam pracowałem, małe dzieci, ledwo co nauczyły się biegać, to krzyczały „Dziadzia Stefan”. Nawet w Paryżu, w dzielnicy zamieszkałej przez algierskich emigrantów były białym wapnem wymalowane napisy na murach „Viva Kabylie, Viva Stefan”. No tak, to faktycznie miła sprawa…
– Monsieur Stefan – tak dokładnie tatę nazywali, oficjalnie nikt właściwie się inaczej do niego nie zwracał. On sam lubił natomiast wymyślać przydomki swoim zawodnikom. Na Aliego Ferhata zaczął wołać Ferhatowski. Po pewnym czasie cała drużyna to podłapała i inaczej jak Ferhatowski koledzy się do niego nie zwracali – mówi Mieczysław. – Natomiast wówczas faktycznie chcieli, by został. I to na świetnych warunkach, ale ojciec nigdy nie zabiegał o finanse. Dla niego liczyła się atmosfera pracy, pewnego rodzaju misyjność, lojalność. Gdy pracował w Algierii, przyjeżdżali do niego z bogatszych klubów Afryki, przyjeżdżali także z Emiratów. Pytali o pensję i z miejsca oferowali pięć, sześć razy więcej. Nie z nim taka rozmowa.
Rok temu do Szczecina przyjechał algierski dziennikarz pracujący w Finlandii. Poinformował, że powstał pomysł, by akademię klubu JS Kabylie, Centre de Formation ulokowaną w Tizi Ouzou, nazwać jego imieniem.
– Czemu nie, niech nazywają, myślałem. A przyjedziesz, lubisz latać samolotem? – pytają. – Lubię nie lubię, jakie to ma znaczenie, jak trzeba to wsiądę, a potem wyląduję – odparłem. W każdym razie mamy być w kontakcie, zobaczymy co z tego wyjdzie – zastanawia się stulatek.
– To jeszcze nic – mówi Mieczysław. – Jego klub popadł w kłopoty organizacyjne. Po wyjeździe ojca prezesem został jego były zawodnik, zawsze miał smykałkę do interesów, już jako piłkarz uchodził za najzamożniejszego w drużynie. Potem poświęcił się biznesowi i na doglądanie spraw klubowych widocznie zabrakło czasu. No więc trzy lata temu, kiedy tata miał już 97 lat, Algierczycy oficjalnie zwrócili się do niego o pomoc. Chcieli zatrudnić w charakterze doradcy – kogoś, kto pomoże na nowo poukładać sprawy szkoleniowe, przy okazji wychowa porządnego trenera…
***
Żywotko senior wciąż mieszka w tym samym mieszkaniu, od ponad pół wieku, z przerwą na Afrykę. To poniemieckie bloki w dzielnicy Pogodno, nieopodal stadionu Pogoni. Mieszka sam, żona zmarła kilkanaście miesięcy temu. Codziennie ktoś wpada, by pomóc, lecz generalnie radzi sobie. Ale z oczami jest coraz gorzej. Zaćma praktycznie wykluczyła jedno oko. – Skierowanie na zabieg okulistyczny czeka od dawna, ale ojciec twierdzi, że z lekarzami nie chce mieć nic wspólnego, więc od ponad roku trwają przekomarzania – melduje syn.
Stulatek wciąż aktywnie działa w Klubie Seniora przy Zachodniopomorskim ZPN. Pogoń także cały czas jest mu droga. Niedawno na spotkaniu wigilijnym klubowych oldbojów spędził kilka godzin. Słuchał, rozmawiał, żył wspomnieniami i teraźniejszością. Krąży po internecie filmik sprzed kilku lat. Żywotko, mężczyzna już wówczas grubo po dziewięćdziesiątce, przybył na trening Pogoni. Spotkał się z piłkarzami, przywitał z trenerem. Prowadzący Portowców Czesław Michniewicz zaprosił na mecz. Odpowiedź cytujemy z pamięci: – Będę, tylko postarajcie się zagrać dobrze, żeby nie skończyło się u mnie chorobą serca – żartował. Albo i nie…
– Gdy jest ładna pogoda, to lubię na mecz Pogoni pojechać – kończy swoją opowieść. – Mam dwa miejsca na stadionie, jedno dla siebie, drugie dla syna, bo sam to już raczej w podróż się nie wybiorę. Akademie, spotkania, wigilie, wówczas również staram się pojawiać. Natomiast w sprawy klubu się nie wtrącam. Błędy w szkoleniu tam są, ale pouczać nikogo nie będę. Żeby nie mówili, że przyszedł stary i się mądrzy…
ZBIGNIEW MUCHA
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 2/2020)