Nowy trener Milanu. Przepraszam, czy tu biją?
Andrea Pirlo w biografii poświęcił mu cały rozdział. Konkretnie siódmy. Byle komu tyle miejsca by nie oddał. A w nim i o nim mnóstwo anegdot i ważna konkluzja, która daje nadzieję Milanowi na lepszą (gorsza już raczej być nie może) przyszłość z nowym trenerem. Niekoniecznie tymczasowym.
TOMASZ LIPIŃSKI
Zresztą dlaczego nie tymczasowym? Ten przymiotnik – jak żaden inny – dobrze wpisuje się w karierę każdego trenera. Nie ma co się go wstydzić. Vincenzo Montella też był tymczasowy, z tym że jego czas trwał 1,5 roku. Nie był to specjalnie udany okres dla niego i przede wszystkim dla klubu. Trwało mozolne wtaczanie pod stromą górę kuli, która latem tak przybrała na wadze, że na nic zdały się sztuczki i nawet ciekawe pomysły pchającego, skoro sił mu nie stawało. I został przygnieciony. Potrzebny był ktoś silniejszy i twardszy, kto nie oglądając się na nic, będzie pchał i parł.
BĘDZIE HARDCOROWO
Wróćmy do Pirlo. W jego oczach i w jego książce Gennaro Gattuso to trochę nieokrzesany, ale dla najbliższego otoczenia i kumpli niegroźny i pocieszny typ. Ulubiona ofiara ich żartów robionych z ciekawości na reakcję, która zazwyczaj była wybuchowa. Wyśmiewanego za to, że z prowincji, że nie potrafił się poprawnie wysłowić i w sumie nie wiadomo, w jakim języku mówił: po włosku czy portugalsku, stąd szatniowy przydomek Rino de Janeiro. Jednego razu schowali się pod łóżkiem i w szafie, by napaść na pogrążonego we śnie, innym razem – wystrzelili z gaśnicy. W żartach przodowali Pirlo i Daniele De Rossi, niewiele im ustępowali Massimo Ambrosini, Alessandro Nesta i Filippo Inzaghi. Prześladowców Gattuso często częstował widelcem.
A teraz rzeczona konkluzja, głos ma bohater książki „Myślę, więc gram”: – Wściekał się i rozwalał wszystko dookoła, ale nawet w takim stanie nadal był dobrym człowiekiem. Ktoś taki jak on jest w drużynie bardzo potrzebny. Przypomina filar, który ją podtrzymuje. W przeciwieństwie do sił fizycznych charyzmy nie traci się tak łatwo. Każde jego słowo było niczym rozkaz. Każdy, kto przychodził do Milanu i zachowywał się nie tak, jak powinien, wiedział, że na początku będzie musiał tłumaczyć się przed Rino. To z kolei wyraźnie zmniejszało prawdopodobieństwo popełnienia jakichś głupot.
Teraz Pirlo jako jeden z pierwszych pospieszył z gratulacjami, szczerymi, ale na pewno szyderstw też nie oszczędził. Wszyscy, którzy dobrze życzą Milanowi, tego samego muszą życzyć, a nawet jeszcze bardziej Gattuso, który wali prosto z mostu, dla którego świat jest czarno-biały, którego sam wzrok potrafi zgasić największą gwiazdę, którego wrzask zmobilizuje do pracy patentowanego lenia.
Nie wiadomo, czy z nim na ławce Milan zaraz zacznie grać na miarę letniego mercato i utrzyma ten pułap do końca sezonu. Jego gwarancja natomiast obejmuje, że będzie hardcorowo. U Montelli to był pop. Stan średni i poziom nijaki zarówno na boisku, jak i poza nim. Gattuso nie zawaha się przed niczym i nikim. W razie braku siły argumentów użyje argumentu siły. Jako piłkarz zwarł się jak bokser na oficjalnej prezentacji z Joe Jordanem, swego czasu drugim trenerem Tottenhamu, w przypływie euforii wytarmosił Carlo Ancelottiego i Marcello Lippiego albo strzelił z liścia swojego asystenta. Niby prosty chłop, kierujący się w życiu prostymi zasadami, ale jego historia do zwykłych nie należy. Pokrótce ją opowiemy, koncentrując się na ostatnich latach.
PRAWIE JAK CONTE
On nie był piłkarzem. Był wojownikiem. Jednoosobowym oddziałem specjalnym, który każdemu wrogowi z wściekłością patrzył prosto w oczy i gotów był podjąć się każdej misji. Palił go wewnętrzny ogień, który przez 13 sezonów podsycał sukcesy Milanu. A później wyjechał wygaszać się do Sionu. I tam otworzył nowy rozdział. W karierze piłkarskiej szło mu jak po sznurku, w trenerskiej napotykał supeł za supłem. Żadnego jeszcze nie udało mu się rozwiązać.
W lutym 2013 roku dostał propozycję przejęcia drużyny. On, lider na boisku, mocny w nogach i w gębie, z doświadczeniem nie na jedną, ale dwie kariery wydawał się idealnym następcą zdymisjonowanego trenera. Że nie miał papierów, to nic nie szkodziło. Dostał warunkowe pozwolenie, a po miesiącu dołączył do niego rodak, niejaki Arno Rossini, który spełniał wszystkie formalności. Skombinowany naprędce duecik nie dobiegł do mety. Zostali zdjęci z trasy w maju po porażce 0:5. Ten fakt nie przeszkodził Gattuso wypełnić piłkarskiego kontraktu. Był przecież grającym trenerem. Jako piłkarz wystąpił w 27 meczach, w roli trenera nie spełnił się w 10 spotkaniach. Z bilansem 2 zwycięstw, 4 remisów i 4 porażek wrócił do ojczyzny.
A tam czekała na niego propozycja z Palermo: gorący teren dla gorącej głowy, jaką nosił na karku Rino. Wiadomo jednak, że to przeciwności się przyciągają, a podobieństwa wprost przeciwnie. Rekordzista świata w zwalnianiu trenerów prezydent Maurizio Zamparini wymyślił sobie, że rozpierany energią i kipiący zapałem Gattuso będzie sycylijskim Antonio Conte, który równocześnie święcił triumfy z Juventusem. Cel był jasny: awans do Serie A.
Trenerożerca Zamparini, jak to ma w zwyczaju, na śniadanie rozgrzał podwładnego komplementami i obietnicami, a na kolację pogryzł i wypluł. Między jednym a drugim zmieściło się raptem sześć kolejek, w których alter ego Conte ugrał jedno zwycięstwo i w sumie pięć punktów. Jego następca Giuseppe Iachini w tym samym sezonie wprowadził Palermo do Serie A.
Był jednak jeden człowiek na Sycylii, który wspominał młodego trenera z dużą sympatią. Paulo Dybala mówił, że na treningach Gattuso ustawiał go na pozycji ofensywnego pomocnika, a sam w drużynie przeciwnej zajmował dobrze sobie znaną pozycję, czyli defensywnego pomocnika. Krótko mówiąc, grali na siebie. Trener nie miał litości dla przyszłej gwiazdy. Szarpał, gryzł i warczał. – To on pierwszy nauczył mnie, co znaczy twarda walka – chwalił Dybala. W rewanżu Gattuso już parę lat temu wystawił Argentyńczykowi świetne rekomendacje: – Paulo jest o trzy strony do przodu w podręczniku do nauki futbolu.
KRZYWO W PISIE
Z włoskiej wyspy wyemigrował na grecką. Był czerwiec 2014 roku, kiedy na Krecie wsiadł na rollercoaster. Klub OFI, jak cała gospodarka Grecji, znajdował się w kryzysie. Pytanie „ile płacą” zastąpiło „kiedy zapłacą i czy w ogóle”. Gattuso ciągnął wózek załadowany sfrustrowanymi piłkarzami przez siedem kolejek. We wrześniu na konferencji prasowej wyrzucił z siebie to, co leżało mu na żołądku. Całą żółć. Poziom emocji taki, jak swego czasu u Giovanniego Trapattoniego w Bayernie Monachium lub Alberto Malesaniego w Panathinaikosie. Po włosku, angielsku i grecku zarzucił dziennikarzom, że piszą bzdury (oczywiście użył grubszych słów) i nie szanują go. W październiku podał się do dymisji, ale kibice stanęli za nim murem i uprosili pozostanie. Gattuso więc brnął w tę ślepą uliczkę. Po grudniowych świętach zastrajkowali piłkarze, czekający na pensje od paru miesięcy. I miarka się przebrała. Góra nierozwiązywalnych problemów kazała mu odejść po 4 zwycięstwach w 15 meczach.
W sierpniu 2015 roku był już w trzecioligowej Pisie. Odpowiednim i naturalnym miejscu dla młodego trenera. Trzecia, druga i dopiero później pierwsza liga, czyli gavetta – to najlepsza ścieżka edukacyjna, twierdzą ci bardziej doświadczeni. I wreszcie coś zaczęło się zazębiać. Przez trzecioligowe rafy przeprowadził drużynę do play-offów, gdzie czekała Foggia. W dwumeczu udało się ją pokonać, ale zwłaszcza wyjazdowy rewanż miał wysoką temperaturę. Obaj trenerzy zostali wyrzuceni na trybuny, dodatkowo Gattuso został trafiony butelką w głowę. To nie były jego pierwsze rany poniesione na boisku, ale pierwszy sukces na nowej drodze życia. Po hucznym weselu przyszedł szybki rozwód.
W lipcu zeszłego roku złożył odpowiedni wniosek, a powody podał w oficjalnym piśmie. Wyjaśniał, że znalazł się w takim samym bagnie jak na Krecie. Szefowie klubu nie rządzili, tylko swoimi decyzjami pogrążali Pisę w chaosie i długach, piłkarze nie otrzymywali nic poza obietnicami i prośbami o cierpliwość. Nie miał warunków, żeby przygotować zespół do rywalizacji w Serie B. Gattuso udał się na urlop, a przez klub przechodziły burze z piorunami. Wydawało się, że się rozpadnie i nie przystąpi do rozgrywek. Gdyby skala problemów miała wpływ na stopień nachylenia słynnej wieży, to ta runęłaby na ziemię. Ostatecznie udało się jakoś wszystko pozbierać do kupy i na dodatek namówić trenera do powrotu, co stało się 1 września. Z 2 milionami euro długów, rozgrzebanym stadionem, bo na dokończenie przebudowy nie starczyło pieniędzy, z planami poszukiwania nowego właściciela i tygodniowym opóźnieniem beniaminek stanął w drugoligowe szranki. I na początku suche liczby starannie ukrywały nagą prawdę, bo sześć odbytych kolejek wyniosło Pisę na czwarte miejsce.
Działało to na nielogicznej zasadzie, że im gorzej, tym lepiej. Jak w Polonii Warszawa za czasów niechlubnych rządów Ireneusza Króla. Analogia nieprzypadkowa także ze względu na osobę Edgara Caniego. Jeśli napastnik z Albanii w polonijnych czasach myślał, że w większe g… wdepnąć już nie powinien, to się pomylił. W Pisie było gorzej. Za opóźnienie w wypłatach klubowi odjęto cztery punkty. Drużyna na własnym stadionie grała przy pustych trybunach, ponieważ ze względu na rozpoczęte i niedokończone prace budowlane obiekt nie nadawał się do użytku publicznego. Doping jednak było słychać. Kibice zbierali się pod bramami lub na sąsiadującym placu miejskim i stamtąd zagrzewali piłkarzy do boju. W końcu lawina rosnących długów i wewnętrznych sporów zasypała Pisę i jej młodego trenera. Co jednak warto zauważyć, spadkowicz wyróżnił się bardzo małą liczbą straconych goli – 36 w 42 meczach, tylko jeden zespół miał szczelniejszą defensywę.
SZÓSTY PO ALLEGRIM
Odszedł do Milanu. W Primaverze wpadł w poważne turbulencje po porażkach z Sassuolo 1:5 i Interem 0:3, ale dość szybko zapanował nad sterami, co zwierzchnicy zauważyli i docenili. Tymczasem Montella cały czas leciał w dół. Po 14 kolejkach tracił do lidera 18 punktów, do miejsca dającego grę w Lidze Mistrzów – 11. W porównaniu do analogicznego okresu w poprzednim sezonie uciułał o dziewięć punktów mniej. W czterech ostatnich meczach na San Siro jego pomysły nie zaowocowały choćby jednym golem. I jak postawić znak równości między tymi faktami a ponad 200 milionami euro wydanymi latem na wzmocnienia?
Od stycznia 2014 roku, kiedy wymówienie dostał Massimiliano Allegri, w Milanie pracowali Clarence Seedorf, Filippo Inzaghi, Sinisa Mihajlović, Cristian Brocchi i Montella. Pięciu przez niespełna cztery lata. To dużo mówi o całym klubie, który trochę po omacku szuka starej tożsamości i w geście desperacji raz za razem udaje się po pomoc do symboli dawnych sukcesów. Gattuso wie, że na samym nazwisku daleko nie zajedzie, a chciałby nie tylko 40 urodziny, przypadające w styczniu, obchodzić w roli trenera klubu, któremu poświęcił najpiękniejsze lata dorosłego życia.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (49/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”