Przejdź do treści
Nie oddam Legii walkowerem

Polska Ekstraklasa

Nie oddam Legii walkowerem

Od 2000 roku jako Pablopavo znany jest miłośnikom ambitnej, nowoczesnej muzyki z mądrym tekstem. Od trzech jako Paweł Sołtys zachwyca wielbicieli literatury, gdyż w tym czasie wydał dwa tomy znakomitych opowiadań. A od 35 lat kibicuje warszawskiej Legii i reprezentacji Polski.



Jak zostałeś kibicem Legii?
Tak jak się kiedyś zostawało, co potem się zmieniło, bo świat się zmniejszył – mówi Paweł SołtysPablopavo. – Kiedyś było się kibicem lokalnej drużyny. Jak mieszkałeś w Warszawie, to zostawałeś kibicem Legii. Po prostu.

Kibicowanie Polonii wchodziło w grę? Była taka opcja?
W kilku dzielnicach miasta była, ale w mojej nie. Sadyba, Stegny, Ursynów, to były i są legijne dzielnice. A poza tym Polonia w tamtych czasach występowała na zmianę w drugiej i trzeciej lidze, a Legia – wiadomo, była najlepsza w kraju, nawet jeśli akurat nie zdobywała mistrzostwa Polski. 

A kiedy zacząłeś? 
W 1985 roku poprosiłem tatę, żeby mnie zabrał na mecz. Miałem siedem lat, grałem w piłkę po dziesięć godzin dziennie. Poszliśmy na Legię, na starą krytą. Pamiętam, że to był mecz z Widzewem przegrany 0:1, z tym że kiedy sprawdzałem to po latach, okazało się, że w tym roku takiego meczu akurat nie było. Więc to musiał być inny wynik, inny mecz albo inny rok. Na pewno przegraliśmy, ale i tak strasznie mi się spodobało. Atmosfera była wówczas inna niż w latach 90. czy obecnie. Na krytej funkcjonowała loża szyderców, starsi panowie naśmiewali się z zawodników były okrzyki zachwytu etc. 

Długo tata woził na stadion?
Gdy miałem 11 lat to już chodziłem sam, czyli z kolegami, na sektor obok Żylety, albo na zakolu. I tak z różnymi wahaniami jestem na tej Legii 35 lat. Bywały sezony, kiedy przychodziłem raptem na 3-4 mecze w sezonie, szczególnie od kiedy zostałem muzykiem, bo pracuję wtedy, kiedy gra liga, w soboty i niedziele. Zdarzyło mi się kupić karnet i prawie z niego skorzystać. 

Zostawała telewizja.
Telewizja, telefon… Koledzy się ze mnie śmieją, kiedy gramy koncert, a ja między numerami czy przed bisami wbiegam za kulisy i sprawdzam na telefonie, na którym jest odpalony mecz, czy udało nam się wyjść na prowadzenie ze Stalą Mielec. 

Wspomniałeś ostatnio na twitterze najzimniejszy mecz, na którym byłeś, ze Spartakiem Moskwa. A inne naj…?
Pamiętam finał Pucharu Polski z GKS Katowice w 1995 roku, kiedy to w pewnym momencie połowa trybun znalazła się na murawie. Wygrana z Celtikiem 4:1 w 2014 roku to było fantastyczne przeżycie dla kibica, moim zdaniem jeden z lepszych meczów w historii Legii. Świetnie pamiętam sezon 1991-92 i mecze z Aberdeen oraz Sampdorią w Pucharze Zdobywców Pucharów – swoją drogą co za piękna nazwa, szkoda, że impreza już nie istnieje. Niestety, takie sukcesy w Europie raczej już się nie powtórzą. Wspaniała była Liga Mistrzów, ta pierwsza, z sezonu 1995-96, gdy rywalami były Blackburn, Rosenborg i Spartak – wtedy jedna z najlepszych europejskich drużyn. A mecz z Panathinaikosem w Pucharze UEFA 1996-97 z golem Cezarego Kucharskiego w doliczonym czasie gry, który dał awans? Jak można to zapomnieć! Niestety, nie byłem na meczu z Realem – bardzo to dołujące, że taki mecz odbył się bez publiczności. Ze spotkań telewizyjnych najmocniej wryło mi się w pamięć to ze Spartakiem za trenera Macieja Skorży, w kwalifikacjach Ligi Europy w 2011, wygrane po golu Janusza Gola w 90. minucie. Legia jechała do Moskwy jak na ścięcie, obawiałem się blamażu. Oglądaliśmy to z przyjaciółmi, przy 1:2 otwieraliśmy smutne piwa, a potem Rybus strzelił gola życia i się zaczęło…

Żałujesz, że nie załapałeś się na Kazimierza Deynę grającego przy Łazienkowskiej? 
Tak, oczywiście. To jest dla warszawiaków postać wykraczająca poza piłkę. W czasach gdy grał, byli nim zafascynowani ludzie niekoniecznie chodzący na mecze, później ci, którzy nie widzieli go nigdy na boisku. No i po nim nie mieliśmy takich zawodników, ze ścisłej czołówki światowej. Chociaż Darkowi Dziekanowskiemu niczego nie brakowało. Dla wszystkich kibiców Legii urodzonych w połowie lat 70. to on jest numerem jeden, jak dla poznaniaków Mirosław Okoński. Na podwórkach rozmawiało się o wywiadzie Dziekana dla Jerzego Chromika, o hat-tricku w 4 minuty. Dokoła było szaro i nudno, a tu pojawił się bardzo kolorowy facet, który w dodatku strzelił 20 goli w sezonie i był najlepszy na boisku w meczu z Interem. Dziś mając siedem lat możesz zostać kibicem Bayernu albo Realu i tam znaleźć sobie idoli. Wtedy było to trudne, bo meczów w telewizji było niewiele. Miało się jakieś ulubione zespoły za granicą, ale to raczej na podstawie tego, co napisano w „Przeglądzie Sportowym”, „Piłce Nożnej”, czy jakiegoś jednego meczu pucharowego.

A kto po Dziekanowskim?
Potem miałem jeszcze wielu ulubieńców, ale do czasu Daniela Ljuboji nie było w Legii kogoś takiego, o kim mógłbym powiedzieć, że idę na stadion dla niego. Może Romek Kosecki, ale tylko przez chwilę, bo on bardzo młodo wyjechał. Niemniej jego debiut w marcu 1989 roku z Olimpią Poznań pamiętam – zrobił na mnie wrażenie: walnął dwie bramki i biegał po skrzydle jak sprinter. Ale brakowało artysty. A Ljuboja artystą był bez wątpienia. 

Kilka lat temu powiedziałeś w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że do idoli się nie dzwoni. Ale to Dziekanowski zadzwonił do ciebie. 
W 2010 roku byłem na wakacjach z narzeczoną w Chorwacji. Zadzwoniła z Polski pani, która powiedziała, że chce mnie zaprosić na otwarcie nowego stadionu Legii i mecz z Arsenalem. Zacząłem się dopytywać, kto za tym stoi, ale usłyszałem, że to ma być niespodzianka. Podejrzewałem, że może klub, byłem już wtedy w miarę znanym muzykiem. Przyszedłem, siadłem oszołomiony w loży honorowej na pierwszym krześle z brzegu, kolejno przychodzili i witali się ze mną Leszek Pisz, Paweł Janas, Zbyszek Robakiewicz, kilku innych legijnych bohaterów. A na koniec przyszedł Darek Dziekanowski. Powiedział, że to on i bardzo się cieszy, że przyszedłem. Okazało się, że niedawno leżał w szpitalu i ktoś mu przyniósł moją pierwszą płytę, na której zaśpiewałem o nim w utworze „Telehon”, że w moim śnie Darek zrobił karierę w Realu Madryt. On powiedział, że to go podniosło na duchu i chciał mi się zrewanżować. Musiałem mocno zaciskać zęby, żeby się nie rozpłakać. No, jedna z piękniejszych chwil w życiu. Dostałem jeszcze od Darka koszulkę, pogadaliśmy sobie, okazał się miłym człowiekiem. Teraz spotykamy się od czasu do czasu, przy dużych okazjach. Ja byłem na promocji jego książki, on pojawił się na premierze mojego drugiego tomiku, zrobił mi taką niespodziankę. Ale nie dzwonimy do siebie, nie umawiamy się na colę. 

Ułóż „11″ swoich ulubionych legionistów, z tych, których oglądałeś na własne oczy.
W bramce postawiłbym na Artura Boruca. Był świetny, choć w Legii akurat znakomitych golkiperów było zawsze wielu. Choćby Jacek Kazimierski, mój sąsiad z Saskiej Kępy. Często go widuję. Jeździ na rowerze, jest w świetnej formie. Gdy zaczynałem grać w piłkę na podwórku, to każdy bramkarz chciał być Kazimierskim. Fantastyczny był Zbyszek Robakiewicz. Maciej Szczęsny powinien zrobić karierę na Zachodzie, ale były inne czasy. Boruc jednak to także symbol Legii. Jego stosunek do kibiców, do drużyny był wspaniały. 

Obrona.
Na bokach na pewno dwóch Dariuszów: Kubicki i Wdowczyk. Konkurencja na tej pozycji też jest mocna, teraz mamy na przykład bardzo dobrych zawodników: Juranović i Mladenović mogą za kilka lat być wspominani tak, jak Kubicki z Wdowczykiem są dziś. Przed laty obaj grali nowocześnie, czyli tak, jak się gra dzisiaj wszędzie. Wdowczyk miał kapitalny strzał, pamiętam jak z Bałtykiem walnął z 40 metrów do bramki. Moja mama pracowała w szkole z teściową pana Darka i tą drogą dostałem w latach 80. kalendarz ze zdjęciami zespołu i podpisem „ze sportowym pozdrowieniem Dariusz Wdowczyk”. Ze stoperami mam większy kłopot. Na pewno jednym z nich musi być Dickson Choto, który był tu długo i grał fantastycznie. Obok niego pewnie Paweł Janas, chociaż pamiętam go jak przez mgłę. 

Pomoc.
Na środku na pewno Leszek Pisz. Wielki w klubie, ligowy geniusz, który w reprezentacji prawie nie zaistniał. Ma kilkanaście w niej występów, ale żadnego z nich nie pamiętam. W Legii był generałem, każdą piłkę poprawiał, było sto procent pewności, że jej nie straci, ale popchnie akcję do przodu. I ten jego przegląd pola, inteligencja piłkarska – która zupełnie nie musi iść w parze z tą życiową; można nie umieć czytać, ale genialnie podawać. Nie sugeruję, że Pisz nie potrafił czytać, choć pamiętam wywiad, w którym wyznał, że jego ulubioną książką jest książeczka czekowa. Obok niego Darek Czykier. Bardzo go lubiłem. Technicznie był niesamowity, szkoła białostocka. Na jednym boku Roman Kosecki. Szkoda, że w czasach, gdy grał w Atletico nie było w Polsce transmisji z ligi hiszpańskiej, której był gwiazdą. Na drugim – po głębszym zastanowieniu – Miro Radović. Miałem do niego przez długie lata stosunek dwubiegunowy, bo potrafił zachwycić, zwłaszcza gdy dostał do towarzystwa Ljuboję – przy nim wyszedł ponad swój poziom, ale też miał strasznie dużo strat, które mnie bardzo irytowały, kląłem na niego. Jednak potem na ten swój dziwny zwód – zamach za nogę postawną, kiwał zawodników Realu i znów trzeba go było kochać. 

Atak mamy już omówiony: Dziekanowski i Ljuboja. 
Gdyby było jeszcze miejsce to dałbym Marcina Mięciela. To taki piłkarz, jakich lubię: świetnie wyszkolony, efektowny, a piłka to ma być rozrywka. Doceniam ciężko pracujących defensywnych pomocników, ale na stadion przychodzi się, żeby zobaczyć odrobinę artyzmu. A Mięciel go miał. 

Z obecnego składu kto jest twoim ulubionym zawodnikiem?
Luquinhas. Na twitterze narzekają, że ma za mało liczb, że jest zbyt mikry. Ale ja kocham piłkarzy posiadających zapomnianą umiejętność dryblingu, którego w Polsce się chyba już nie trenuje. Sam grałem w pomocy, zawsze imponowali mi więc ci piłkarze, którzy umieją kiwnąć, podać między trzech rywali. Luquinhas ma swoje słabe strony, wszyscy je znamy, gdyby ich nie miał, byłby w silniejszej lidze. Zresztą jeszcze będzie. Cenię też Martinsa, który układa całą grę defensywną, Antolicia, wspomnianych bocznych obrońców. Mladenović zalicza chyba sezon życia. Juranović to taka bałkańska zadziora, która nie odpuszcza. A jego asysta do Mladenovicia w meczu z Piastem była wyjątkowa. Zamiast, jak każdy w takiej sytuacji, zagrać na obieg do Wszołka, dziubnął piłkę tam, gdzie Mladenovicia jeszcze nie było, ale za chwilę się pojawił. 

Berg, Czerczesow, Magiera, Sa Pinto, Jozak, Klafurić, Vuković – któryś z nich do dziś powinien prowadzić Legię?
Bycie trenerem Legii to trudna rzecz. Jest bardzo krótki lont, u kibiców i u właścicieli. Niepokój tych pierwszych udziela się szefom, którzy reagują na vox populi. Ale tak jest na całym świecie. Uważam, że wybitnym trenerem był Berg, co udowodnił przyjeżdżając tu z Omonią, która ograła Legię pomysłem trenera, a nie klasą leciwych piłkarzy. Legia za Berga czasami grała nudno, przy 1:0 zabijała mecze. Ale wszyscy piłkarze powtarzali, że nigdy wcześniej z nikim tak nie trenowali taktyki, przesuwania formacji itp. Pospieszono się więc ze zwolnieniem Norwega, a może też i z Magierą. Ale sam pamiętam, że końcówka jego drużyny była fatalna. Co do Vukovicia… Mam wrażenie, że wcześniej w Legii paru trenerów zostało zwolnionych przez zawodników. A Vuko przyszedł i zrobił z tym porządek. To było to, co trzeba było zrobić kilka lat wcześniej, nawet za cenę jakiegoś nieudanego sezonu. Jestem zwolennikiem szkoły niemieckiej, w której trener jest szefem firmy zatrudniającej piłkarzy. Żeby było jasne: nie chcę trenerów zamordystów. Chodzi o to, żeby każdy trener wiedział, że jest szefem i ma poparcie właścicieli. Ruch z Vuko piłkarsko się nie obronił, ale jeśli chodzi o zmianę zwyczajów panujących w zespole, był słuszny i Czesław Michniewicz dzięki temu ma dziś łatwiejsze zadanie. 

Michniewicz – kciuk w górę, czy kciuk w dół?
Legia od dawna eksperymentowała z trenerami. Zatrudniała byłych piłkarzy zaczynających pracę w zawodzie jak Magiera czy Vuko, dotychczasowych dyrektorów sportowych jak Jozak. Największy klub w Polsce brał nie trenerów, lecz ludzi, którzy kiedyś nimi mogą zostać. A Czesław Michniewicz bez wątpienia jest trenerem z bardzo dużym jak na naszą ligę doświadczeniem. Czy dobrym? Różnie mówią ludzie. Ale jak się prześledzi, gdzie pracował i jakie osiągał tam rezultaty, to wygląda na to, że tak. Wszędzie robił wyniki ponad stan. Zarzucano też mu, że gra defensywnie. Ale jak miał grać? Pracował z takimi zespołami, że chyba tylko szalony Zdenek Zeman kazałby im atakować. A Legia gra do przodu. Pobrzmiewa w jego wywiadach, jaki jest szczęśliwy z tego, co ma tutaj: świetna baza treningowa, duży wybór piłkarzy. Legia to będzie ostateczna weryfikacja jego klasy. Na razie wygląda, że pan Czesław sobie radzi. Ale to jest Legia. Przegra cztery spotkania i będzie po nim. 

Jak odnajdujesz się w sytuacji, kiedy dzielisz miłość do klubu z ludźmi, którzy wywieszają na stadionie hasła wzywające do wieszania osób, które mają inne poglądy?
Przeprowadziłem na ten temat wiele rozmów z ludźmi spoza środowiska piłkarskiego. Musiałem odpierać ich ataki. Robię to mówiąc, że na stadionie jest 20 tysięcy osób, część z nich ma takie poglądy, część takie. Czasami spaja ich jedna myśl, dotycząca gry zespołu, czasami nie. Z niektórymi rzeczami, które dzieją się na trybunach, jak na przykład ze świętowaniem rocznicy wybuchu powstania, się zgadzam, z innymi nie. Tak w ogóle to lubię tę atmosferą kibicowską, kartoniady, race… 

Nie o tym mówię. 
Z politycznymi sprawami czasem się nie zgadzam. Ale jakie ja mam znaleźć wyjście z tej sytuacji? Jeśli mówimy o działaniach przestępczych, to od tego jest policja. Ludzie pytają mnie: a dlaczego wy, normalni kibice, niczego nie zrobicie? To znaczy: czego? Mamy się bić z kolegami po szalu? Nawet nie o to chodzi, że w moim przypadku potrwałoby to krótko: dostałbym w cymbał i tyle. Chodzi o to, że my nie będziemy wyręczać policji. Wolałbym, żeby stadiony były wolne od polityki, ale nigdzie na świecie nie są. Akurat w Hiszpanii na przykład są kluby prawicowe i lewicowe, a u nas nie, co wynika z powodów historycznych. W latach 80. kibice Legii byli totalnie przeciwko władzy, jakby nie było – lewicowej i wszystko potem poszło tym torem. W latach 90. na trybunach pojawili się skinheadzi, ale ja chodziłem w długich włosach, dredach i nigdy nie usłyszałem żadnego złego słowa. Na Legię chodzę ze znajomymi. Niektórych pieśni po prostu nie śpiewamy. I tyle. Nie czuję się zobowiązany, by zmieniać poglądy innych ludzi, ani nie mam zamiaru zrezygnować z przychodzenia na stadion. W większości przypadków to ja jestem na nim dwadzieścia lat dłużej niż oni. Często słyszę: powinieneś nie chodzić. Ale dla mnie by to było oddaniem im Legii walkowerem. Skończę tak: jestem kibicem Legii, a nie kibicem każdego kibica na stadionie.

Ale…
Kropka.

Reprezentacja Polski – jak przeżywasz jej mecze?
W dzieciństwie nie było niczego ważniejszego niż mecze reprezentacji. Moja młodość przypadła na okres wielkiej smuty, kiedy w reprezentacji grali świetni piłkarze nie potrafiący stworzyć drużyny. W latach 80. i 90. byli w kadrze o wiele lepsi zawodnicy niż za czasów Engela, ale co z tego… 

A teraz jacy są?
Od dłuższego czasu uważam, że marnujemy potencjał futbolistów, których mamy obecnie. Kolejni trenerzy: Smuda, Nawałka, Fornalik, Brzęczek, to są za słabi fachowcy na trenowanie tej grupy piłkarzy, a zwłaszcza jednego piłkarza. Mieliśmy szansę, bo chyba ona już przeleciała, mieć drużynę, która zdobędzie medal. Chodzi mi o moment, kiedy na topie, oprócz Lewandowskiego, byli też Błaszczykowski i Piszczek. 

Nawałka się nie nadawał?
Nie uważam go za trenera wysokiej klasy. Mistrzostwa Europy w 2016 były tylko niezłe, na pewno nie wybitne. Ostatni trener reprezentacji, który zrobił coś ponad stan, to był Leo Beenhakker. Teraz mamy bardzo dobrych zawodników, godnych wybitnego trenera. Selekcjonerem musi być ktoś, dla kogo nie będzie onieśmielający Lewandowski, którego nie speszy San Siro czy inny wielki stadion. 

Brzęczek powinien zostać, czy powinien odejść?
Dawno powinien odejść. W ogóle nie powinien był zostać selekcjonerem. Może jak na polską ligę jest trenerem niezłym. Ale i tu jego sukces polega na tym, że piąte miejsce zdobył z piłkarzami Wisły Płock nie wyglądającymi na takich, którzy mogą zająć piąte miejsce. Dlaczego taki facet zostaje trenerem reprezentacji Polski? Bo dlaczego został nim Smuda, wiadomo. Było to błędem, ale dało się obronić. Moim zdaniem zresztą został za późno, co, notabene, było częstym przypadkiem w naszym futbolu. W 1997 roku Smuda byłby OK, potem futbol mu odjechał. 

Nawałkę i Brzęczka wybrał Zbigniew Boniek. Z czego to jest człowiek?
Życie Bońka w całości to materiał na powieść. Udało mu się, jako szefowi PZPN, zmienić myślenie o polskiej piłce po prezesurze Grzegorza Laty, która była paździerzowa. Lato mógłby być prezesem w 1986 roku, a nie dwadzieścia lat później. Boniek po nim wydawał się Europejczykiem, człowiekiem, który nie ma problemu by do kogokolwiek podejść i się przywitać. Szkoda tylko, że prezes Boniek słucha wyłącznie jednej osoby, którą jest prezes Boniek. Nie znam się na szkoleniu młodzieży jak pewien dziennikarz z Otwocka, ale widać gołym okiem, że nam to odjechało, że nie umiemy szkolić jak na Zachodzie. Niby stało się to już dawno, ale weźmy Czechów, którzy są trochę jednak przed nami, co dowodzi, że można. Gdy takie zarzuty się stawia PZPN, to okazuje się, że on za to nie jest odpowiedzialny. Nie wiadomo zatem, za co jest odpowiedzialny, poza tym, że Lewandowski strzela gole, co jest niewątpliwą zasługą prezesa Bońka. Dziwi mnie to, że przy całej swojej europejskości Boniek upiera się, że selekcjonerem powinien być Polak. Ma swoje argumenty, ale gdy nie wyszło raz i drugi, to po co pchać się w to po raz trzeci? Czemu światowiec Boniek nie zadzwonił do swojego kolegi Manciniego i dajmy na to nie powiedział: słuchaj, potrzebujemy trenera z doświadczeniem europejskim, może byś chciał? Mancini by nie chciał, ale drugi, trzeci powiedziałby: tak, chcę pracować z Lewandowskim. Dlaczego tego nie zrobiliśmy? Ktoś uznał, że praca trenera Nawałki była sukcesem? Moim zdaniem – nie była. A w obecnej Polsce po prostu nie ma trenera, który nadaje się na selekcjonera. 

Jaki jest twój stosunek do sportu czynnego? Gdy masz 20 złotych to wolisz wypić cztery piwa czy zagrać w squasha, żeby przypomnieć dylemat bohatera jednego z twoich opowiadań?
I to i to lubię, wszystko jest dla ludzi. Jestem chory od dwóch lat i musiałem niestety mocno ograniczyć aktywność fizyczną. To mnie doprowadza do szewskiej pasji. Zrozumiałem, że człowiek psychicznie się o wiele lepiej czuje kiedy uprawia sport, jakikolwiek, chociaż raz, dwa razy w tygodniu. Łeb się resetuje. Półtorej godziny futbolu z przyjaciółmi, a potem dwa piwa to najlepsza psychoterapia. Teraz nie mogę tego robić. Straszne. Jeszcze dwa lata temu grałem w piłkę i squasha. Ten drugi uchodzi za elitarną grę dla bogaczy, a naprawdę za 20 złotych można się przy nim totalnie wypompować, pod tym względem nie ma nic lepszego niż squash. 

Chyba że badminton…
No może. Grałem też dużo w ping ponga w młodości. Lubiłem pływać. Teraz ze względu na chorobę zostały mi spacery. Więc chodzę, ile się da. Ale to nie załatwia sprawy wyprucia się i rywalizacji. Nigdy nie lubiłem biegać, bo to dla mnie było bez sensu. Mogę biegać, jak biegam za piłką, do nogi czy kosza. Właśnie, w kosza też dużo grywałem, mimo mojego wzrostu. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będę już zdrowy i wrócę do wszystkich aktywności. 

A twoja piłkarska przygoda jak wyglądała?
Najpierw mieliśmy dziką drużynę, która się nazywała Victoria Stegny i normalnie trenowaliśmy, graliśmy w turnieju o Złotą Piłkę. Nie było wtedy dla mnie ważniejszej rzeczy niż zwycięstwo, zresztą mieliśmy sukcesy. Kręciłem się wokół drugiej drużyny Polkoloru Piaseczno, który miał na Stegnach przez kilka lat swoją filię, potem przechrzczoną na Energetyk Warszawa. Mam taką tezę, że ktoś, kto nigdy nie grał w piłkę, nie będzie jej wielkim kibicem. Masz 9 lat i uczysz się tych zagrań, które wykonują potem zawodowcy, tyle że perfekcyjnie. Umiesz docenić podanie podcinką na 30 metrów, strzał z woleja, jak ten Van Bastena z 1988. Dla mnie jest to jak zagranie dobrego akordu, albo całego taktu z kolegami z zespołu. 

„Ballada pijaka z Baru Astoria” to jedyne z twoich 48 opowiadań, w których pojawia się wątek sportu czynnego – właśnie gry w squasha. Nie masz pomysłu na opowiadanie legijne?
W opowiadaniu „Kot Rysio” z tomu Nieradość jest fragment, kiedy narrator z dziadkiem oglądają finał MŚ w 1986 roku. Pojawiają się Bilardo, Maradona, Rummenigge… O piłce się pisze trudno. Łatwo popaść w egzaltację, która nie musi być zła, z tymże ona jest przez ścianę z grafomanią. Trzeba uważać. Miałem jakieś pomysły. Chodzi mi od dawna po głowie dłuższa forma o podwórkach z lat 80., o graniu w piłkę. Może udałoby się opisać emocje towarzyszące mi wtedy jako młodemu piłkarzowi? Może też za pomocą tęsknoty za zagranicznym futbolem udałoby się uchwycić nastrój tamtych lat? Dziś, jak wiadomo, można na okrągło oglądać mecze najwybitniejszych piłkarzy na świecie. A w latach 80. i 90. czekało się cały tydzień, bo w środę będzie transmisja meczu Realu, dajmy na to z PSV, w ćwierćfinale. To było niesamowite święto. Skład Realu znałem, ale przez cały tydzień przed tym meczem uczyłem się składu PSV. Oni zresztą zdobyli kiedyś puchar. 

W 1988 roku. Dlaczego tak mało prozy jest poświęconej sportowi? Kiedyś rozmawiałem z Jerzym Pilchem, który powiedział, że nie da się opisać słowami emocji strzelca rzutu karnego ani bramkarza, który za chwilę będzie spróbował go obronić. Zgadzasz się, że to niewyrażalne?
Trudno jest oddać bardzo silną emocję sportową, a to dlatego, że jest ona natychmiastowa. Piłka po sekundzie od uderzenia albo wpada do siatki albo nie. Podziwiam wszystkich, którzy potrafią to okiełznać. Bardzo mi się podoba książka Michała Okońskiego „Futbol jest okrutny”. To nie jest proza, ale to już blisko prozy. Raczej esej wokół piłki niż reportaż. Opisać rzut karny… W meczu o mistrzostwo szkoły kiedy byłem w II klasie pokonaliśmy klasę IV. Ja strzeliłem pięć goli. Do narodzin córki to było najwspanialsze, najintensywniejsze moje przeżycie. Ale właśnie o to chodzi, że trzeba umieć wycofać się ze swoich emocji, żeby coś takiego opisać. Nie wykluczam, że kiedyś spróbuję, bo sport to świetny temat. Każdy mecz to mała wojna. A nie ma lepszych tematów niż wojny. 

A może nie jest to temat dostatecznie elitarny, glamour?
To możliwe. W Polsce przez wiele lat obowiązywała taka narracja, że sport to jest rzecz dla półgłówków. Do dziś to funkcjonuje. Często będąc na jakimś spotkaniu literackim siadam gdzieś z Krzyśkiem Vargą albo Michałem Cichym i rozmawiamy o piłce. O Barcelonie, bo oni jej kibicują. I widzę spojrzenia innych literatów, nazwijmy je: podejrzliwe. A moim zdaniem to właśnie człowiek, który nie rozumie emocji związanych ze sportem jest trochę podejrzany. Może nawet ich nie podzielać, ale jeśli odrzuca… To są podstawowe emocje ludzkie. W Bizancjum cztery stronnictwa polityczne powstały z czterech ekip kibicowskich w wyścigach rydwanów. Bohaterowie starożytnych igrzysk przechodzili do legendy jak rzeźbiarze, wodzowie, retorzy. Sprowadzenie tego do jakiejś głupotki jest bezsensowne. 

A jednak jest to popularna postawa. 
Gdy spotykam kogoś, kto mówi, że sport go w ogóle nie interesuje, to zaczynam być ostrożny. Rozumiem, że tak można, ale to dziwne. Oczywiście każdy ma swoje preferencje, może nie lubić jakichś dyscyplin. Ja na przykład nie lubię siatkówki. Cała Polska ją kocha, a mnie ona nudzi. Ty też tak masz?

Siatkówkę lubię. Obrzydza mnie boks.
A ja poważam boks. Za to nienawidzę MMA, do którego idą talenty z boksu. Wychowałem się w różnych dzielnicach, jako dziecko widziałem MMA wiele razy na żywo, nie muszę tego oglądać na ekranie. Lubię za to skoki. Wszyscy około 10. roku życia śnimy o lataniu, stąd ich popularność, którą można wytłumaczyć od strony jungowskiej. Ja byłem fanem skoków przed Małyszem. Bawiłem się w nie przy pomocy kapsli i linijki. Pavel Ploc, Jens Weissflog, Piotr Fijas, Primoż Ulaga, Jiri Parma, Jan Boeklev, który zmienił skakanie, to byli moi bohaterowie. A Adam Małysz to fantastyczny gość. Dawno nie trafił nam się wybitny sportowiec, który nigdy nie znalazł się w klasie odętych herosów. Pozostał do końca Adamem Małyszem z sąsiedniej wioski, z którym byś się chętnie piwa napił. Kamil Stoch to też świetny facet, ale już co innego. 

Oglądasz zagraniczną piłkę?
Czasem czas znajduję. Rzadziej ochotę. Kiedyś było inaczej. Gdybyś pokazał mi zdjęcie, no nie wiem, Betisu z lat 90., to siedmiu graczy bym rozpoznał. A z dzisiejszego Betisu – żadnego. Coraz trudniej mi oglądać piłkę nie kibicując, dla przyjemności. Już jestem w takim wieku, że muszę mieć jakiś stosunek emocjonalny do niej, o co najłatwiej, gdy gra Legia. Ale do dziś mam w każdej lidze swój ulubiony klub: Tottenham w Anglii, Real w Hiszpanii, Juventus we Włoszech, bo grał tam Boniek, a potem Zidane. Ale oglądam, gdy siedzę w domu, ligę hiszpańską albo angielską i Bayern z Lewym oraz Borussię z Piszczkiem. Kiedyś oglądałem Bayern z nadzieją, że może Sławek Wojciechowski wejdzie na dwie minuty. A teraz Lewy jest tam gwiazdą. 

Przyznaj się na koniec, w ilu swoich piosenkach poruszyłeś temat sportu, oprócz tej z Dziekanowskim. Sprawdzenie całej twojej twórczości tekściarskiej okazało się zadaniem ponad moje możliwości.
Fakt, sporo tych płyt nagrałem i sam w tej chwili nie pamiętam, czy jeszcze w którymś utworze sport się pojawia. Być może nie. To bowiem dwa różne rodzaje sztuki. Bo, może od tego powinienem zacząć, zamiast tym kończyć, futbol jest dla mnie właśnie sztuką. 

LESZEK ORŁOWSKI

WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (51-52/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024