Nie jesteśmy dla nikogo anonimowi
Na ekstraklasowej scenie postać znana, lecz do niedawna zapomniana. Specjalista od awansów. Zawodnik, który po latach odnalazł idealne dla siebie miejsce na murawie. Wreszcie: kapitan rewelacji sezonu.
Jak często pana oraz Mariusza Stępińskiego uznawano za braci?
Sporo osób musieliśmy wyprowadzać z błędu, nadal zdarza się, że jesteśmy postrzegani jako rodzeństwo – przyznaje Stępiński. – Kiedy zaprzeczamy, ludzie często są zaskoczeni, nie dowierzają, myślą, że robimy sobie żarty. Nie ma między nami żadnego pokrewieństwa, choć wiele mogłoby na to wskazywać: ten sam rocznik, wspólne występy w młodzieżowej reprezentacji, przez pewien czas także w klubie.
Braćmi nie jesteście, natomiast dobrymi kolegami jak najbardziej.
Ciągle pozostajemy na łączach. Jakiś czas temu Mariusz przechodził rehabilitację w Łodzi, więc widywaliśmy się dość często. Kiedy potrzebował jakiejś pomocy, mógł na mnie liczyć. Zdarzało się też wspólnie zjeść obiad czy po prostu posiedzieć i pogadać o starych czasach. W trakcie styczniowego zgrupowania Widzewa w Turcji udało nam się spotkać na parę godzin. Super, że przez tyle lat utrzymujemy dobry kontakt.
Liczycie, że jeszcze zagracie w jednej drużynie?
Kilka czynników musiałoby się na to złożyć, ale jakieś szanse są. Albo ja zaliczyłbym sportowy awans i trafił do zagranicznego klubu, albo on wróciłby do Widzewa. Z mojego punktu widzenia pewnie korzystniejszą opcją byłoby dorównanie do jego poziomu. Natomiast Mariusz – o czym zresztą mówił publicznie – chciałby jeszcze kiedyś zagrać w łódzkim klubie.
Jak z perspektywy przeszło dekady postrzega pan sukces kadry rocznika 1995? Osiągając półfinał mistrzostw Europy do lat 17, czuliście, że macie świat u stóp?
W tamtej drużynie nie było gwiazd. Mariusz był tym graczem, który wyróżniał się i strzelał najwięcej, a reszta zespołu pracowała na jego gole. Jednak podstawę stanowił kolektyw, każdy z nas dobrze wywiązywał się ze swoich zadań. Wykrystalizowała się grupa 15-16 zawodników, którzy jeździli na każde zgrupowanie, byli wiodącymi postaciami. Zmieniało się czterech, może pięciu ludzi, rzadko zdarzało się, by ktoś nowy wskakiwał do jedenastki. Byliśmy bardzo zgraną drużyną. Niektóre drogi nie przebiegły tak, jak można było sobie wyobrażać – część chłopaków gra obecnie w niższych ligach, niektórzy dość szybko zakończyli przygodę ze sportem. To charakterystyczne dla młodszych reprezentacji: w danym momencie ktoś przewyższa rówieśników warunkami fizycznymi, szybkościowymi czy wydolnością, jednak gdy w wieku 18-19 lat te parametry zbliżają się do siebie, zaczynają decydować inne aspekty – techniczne, taktyczne, cechy wolicjonalne. Jeżeli idą one w parze z mentalnością i umiejętnością pokazania walorów na boisku, wtedy otwiera się droga do osiągnięcia sukcesu. Potrzebna jest też odrobina szczęścia: ktoś musi cię zauważyć, ktoś dać szansę. Są piłkarze, jak Przemysław Frankowski czy Paweł Dawidowicz, którzy dziś znajdują się na poziomie reprezentacji, a wtedy nie byli nawet blisko kadry naszego rocznika.
Gdyby z obecnym doświadczeniem mógł pan udzielić jednej rady samemu sobie z roku 2012, na co zwróciłby pan uwagę?
Moja przygoda mogła potoczyć się zdecydowanie lepiej, gdybym od początku miał sprecyzowaną jedną pozycję. W juniorskich kadrach oraz podczas pierwszego pobytu w Widzewie występowałem głównie jako prawy obrońca. W Wiśle trener Marcin Kaczmarek przestawił mnie na przeciwną stronę. Do tej pory najwięcej rozegranych spotkań mam na lewej obronie. Występy na tej pozycji były cenną lekcją, kolejni trenerzy korzystali z tego, że mam już pewne doświadczenie. Jednak kiedy spoglądam z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że to w jakimś stopniu ograniczyło mój rozwój. Kluby bardzo rzadko interesują się prawonożnym zawodnikiem grającym na lewej obronie. A jeśli już obserwuje się takiego piłkarza, to nie pod kątem przestawienia go na prawą stronę. Uważam, że obecna pozycja najlepiej pasuje do mojego profilu, predyspozycji oraz umiejętności. Problem w tym, że system z trzema środkowymi obrońcami kiedyś nie był w Polsce stosowany.
Chociaż jest pan łodzianinem, długo był pan utożsamiany bardziej z Wisłą Płock niż z Widzewem.
Spędziłem w Płocku aż pięć i pół roku. Przyszedłem jeszcze do pierwszoligowego klubu, w moich premierowych rozgrywkach byliśmy blisko promocji, ostatecznie dokonaliśmy tego rok później. Występowałem regularnie. Pierwszy sezon po awansie do Ekstraklasy także był udany: uznawano mnie za jednego z wyróżniających się lewych obrońców, po jesieni zdarzały się nawet nominacje do tytułu zawodnika rundy na tej pozycji. Później w Wiśle zaczęły się częste zmiany szkoleniowców, a moja sytuacja z roku na rok stawała się gorsza.
Dlaczego piłkarzem Warty Poznań był pan zaledwie przez kilka miesięcy?
Za czasów trenera Radosława Sobolewskiego praktycznie wcale nie grałem w Wiśle. Zimą 2020 za wszelką cenę chciałem zmienić klub, aby nie stracić kolejnych miesięcy na siedzenie na ławce i czekanie, aż wygaśnie mi umowa. Warta zgłosiła się pod koniec okna transferowego. Dwa tygodnie po tym, jak przeniosłem się do Poznania, wybuchła pandemia. Dostaliśmy rozpiskę treningową i na około miesiąc rozjechaliśmy się do rodzinnych domów. Dopiero poznawałem otoczenie oraz pomysł na grę, a nagle byłem z drużyną na odległość. Miałem utrudnione wejście do zespołu, zwłaszcza że mówimy o zgranej szatni, niektórzy zawodnicy występowali ze sobą od trzeciej ligi. Po powrocie do treningów wciąż nie było normalnie, na początku przebieraliśmy się w osobnych pomieszczeniach, aby zminimalizować ryzyko zakażenia koronawirusem. Na dobrą sprawę spędziłem w Warcie jedynie trzy miesiące. Pod względem piłkarskim to był dla mnie najgorszy okres. Trener Piotr Tworek miał zaufanie do zawodników, którzy osiągnęli bardzo dobry rezultat w pierwszej rundzie. Mimo że przychodziłem jako gracz z Ekstraklasy, szybko zrozumiałem, że muszę być dwa razy lepszy od tych, którzy są już w drużynie. Początkowo grałem w podstawowym składzie, skończyło się na siedmiu występach. Na finiszu mojego pobytu w Warcie poszedłem do szkoleniowca, mówiąc, że nie satysfakcjonuje mnie liczba rozgrywanych minut i będzie lepiej dla wszystkich, jeżeli podamy sobie ręce i zakończymy ten etap.
Powrót do Widzewa był długo wyczekiwanym ruchem?
Kiedy klub się odbudowywał, był na poziomie drugiej ligi, od osób związanych z Widzewem dostawałem sygnały, że sprowadzenie mnie jest poważnie rozważane. Odbierałem telefony z pytaniem, czy chciałbym wrócić. Jednak w tamtym okresie byłem w Ekstraklasie i nic nie wskazywało na to, że Wisła mogłaby mnie łatwo puścić do innego klubu. Napłynęło jedno konkretne pytanie z Łodzi, ale temat szybko został zamknięty. Dopiero kiedy odszedłem z Warty, usiedliśmy do rozmów. Zależało mi na co najmniej dwuletniej umowie, żeby dać sobie czas na wprowadzenie Widzewa do elity.
Planuje pan przygotowanie poradnika dla chcących awansować do Ekstraklasy?
Chyba trzeba byłoby sprawdzić, który piłkarz ma w dorobku najwięcej promocji do Ekstraklasy. Śmiejemy się z kolegami z zespołu, że gdyby jeszcze kiedyś przyszło mi grać w pierwszoligowym klubie, to może uda się dołożyć do dorobku czwarty awans. Na ten moment jednak sobie tego nie wyobrażam, celuję znacznie wyżej.
Opaska kapitańska w Widzewie waży dużo?
Ze względu na to, że pochodzę z tego miasta, od dziecka kibicowałem Widzewowi, dla mnie funkcja kapitana jest szczególnym wyróżnieniem. Czuję odpowiedzialność. Znajomi, ludzie, z którymi się wychowywałem, czy przypadkowo spotykane osoby reagują na wyniki: klepią po plecach, gdy wygrywamy, a po porażkach pytają, dlaczego nam nie poszło. W klubie jestem łącznikiem pomiędzy zespołem a sztabem, prowadzę rozmowy, które bywają niełatwe. Kiedy trzeba wynegocjować załatwienie jakichś potrzeb szatni, jako rada drużyny udajemy się do prezesów oraz dyrektora sportowego.
Rolę kapitana powierzył panu trener czy drużyna?
U trenera Janusza Niedźwiedzia obowiązuje system demokratyczny. Przed sezonem odbywa się głosowanie w szatni.
Byliście zaskoczeni pomysłem taktycznym zaproponowanym przez szkoleniowca?
Trener Niedźwiedź początkowo miał inną koncepcję, zamierzał grać czwórką w obronie. Zmienił jednak pomysł ze względu na stan kadry; sztab doszedł do wniosku, że w zespole są piłkarze idealnie pasujący do systemu z wahadłowymi. Zaskoczyło, więc nadal podążamy w tym kierunku. Nie miałem trudności z przestawieniem się, gdyż nie była to dla mnie nowość. Do 15. czy 16. roku życia występowałem w SMS Łódź na pozycji środkowego obrońcy bądź pomocnika. Dobrze czułem się w tym sektorze boiska, ponieważ mogłem uwypuklić swoje atuty w rozegraniu piłki. Już kiedyś myślałem, że pozycja stopera w trójce byłaby dla mnie odpowiednia, jednak nie spotkałem trenera, który grałby takim ustawieniem. Poprzedni szkoleniowcy stosowali taktykę z czwórką obrońców, więc nie dziwię się, że żaden z nich nie zdecydował się na wystawienie jako jednego z dwóch stoperów zawodnika z moimi warunkami fizycznymi.
Trener wiedział o pańskiej juniorskiej przeszłości na środku obrony?
Trudno powiedzieć, nigdy go o to nie pytałem. Szkoleniowiec ma bardzo dużą wiedzę na temat zawodników oraz piłki ogólnie, lecz z tego mógł nie zdawać sobie sprawy. Możliwe, że podjął decyzję wyłącznie na podstawie własnych obserwacji. W jednym z pierwszych sparingów pod wodzą trenera Niedźwiedzia zagrałem jako pół prawy stoper i najwidoczniej sprostałem oczekiwaniom. W tej roli zbudowałem sobie miejsce w hierarchii.
Trzy remisy na starcie rundy wskazują, że wiosna będzie trudniejsza, gdyż reszta ligi nauczyła się Widzewa?
Podczas zimowej przerwy zdawaliśmy sobie sprawę, że już dla nikogo nie jesteśmy anonimowi. Mimo że spodziewaliśmy się wymagającej rundy, tego, że rywale będą wiedzieć, w jaki sposób gramy, to start wiosny jest dla nas sporym rozczarowaniem. Mecz z Pogonią był takim badaniem, testem dyspozycji po okresie przygotowawczym. Wynik 3:3 – z uwagi na nasze proste błędy w defensywie oraz rzut karny wykorzystany w ostatniej akcji – traktowaliśmy jako zdobycie punktu. Natomiast przeciwko Jagiellonii oraz Lechii mieliśmy wyraźną przewagę, stworzyliśmy dużo sytuacji bramkowych. Z tych potyczek powinniśmy wyciągnąć zdecydowanie więcej.
Myśli pan jeszcze o zagranicznym transferze?
Zawsze byłem jednym z młodszych w drużynie, aktualnie jestem już gdzieś pośrodku albo nawet w górnej połówce wiekowej. Gdy wkraczałem do seniorskiego futbolu, zawodnicy z rocznika 1990 uchodzili za młodzieżowców, tymczasem dzisiaj to już 33-latkowie. Zegar tyka. Do topowych lig poszukiwani są młodsi piłkarze, z potencjałem rozwojowym. W moim przypadku musiałaby nadejść propozycja bardzo korzystna pod względem finansowym, żebym mógł jeszcze wycisnąć coś więcej z grania. Na nic się nie zamykam, ale też nic na siłę. Kontrakt z Widzewem obowiązuje mnie jeszcze przez półtora roku. Jeżeli nie pojawi się oferta życia z zagranicy a klub zaproponuje mi nową umowę, to będę chciał zostać w Łodzi.
KONRAD WITKOWSKI