Przejdź do treści
Niczego nie muszę udowowadniać

Polska Ekstraklasa

Niczego nie muszę udowowadniać

Pokora, mądrość i spokój – na tych fundamentach ma opierać się Korona w nadchodzącym sezonie. Znający Ekstraklasę od podszewki Leszek Ojrzyński zdaje sobie sprawę ze skali trudności, lecz z optymizmem patrzy w przyszłość. – W pierwszej lidze musieliśmy, teraz będziemy mogli – podkreśla 50-letni szkoleniowiec.

{LINK 2}

W Kielcach może pan spokojnie wyjść na spacer czy skala popularności na to nie pozwala?
– Nie ma z tym problemu, to mi nie przeszkadza. Zresztą w innych miastach także coś tam się zrobiło, nie tylko w Kielcach.

Ten awans uważa pan za jedno z największych trenerskich osiągnięć?
– Oczekiwania wobec nas były duże, w niektórych momentach dało się zauważyć presję. Zrealizowaliśmy ambitny cel, a w takich momentach satysfakcja jest spora. To jedno z moich najważniejszych osiągnięć, obok Superpucharu i Pucharu Polski z Arką Gdynia. Nie mam jednak w tej kwestii żadnej osobistej hierarchii. Definicja sukcesu zależy od realiów, w jakich funkcjonuje klub: Podbeskidzie Bielsko-Biała przejmowałem w dramatycznej sytuacji, na dnie tabeli, a skończyliśmy sezon na dziesiątym miejscu i prezes stwierdził, że to dla niego jak mistrzostwo.

Pierwsza liga faktycznie jest tak trudna, jak się o niej mówi?
– Nawet trudniejsza. Nie wyobrażałem sobie, że są to tak wymagające rozgrywki. Można słuchać różnych opowieści, traktować je z przymrużeniem oka, ale kiedy samemu się tego dotknie, to okazują się prawdą. W tej lidze wszyscy mieli problemy, każdy na pewnym etapie zaliczał potknięcia, może poza Miedzią Legnica, która wypracowała sobie dużą przewagę. Presja w czołówce zaczęła robić się jeszcze większa, kiedy Arka bardzo dobrze weszła w rundę wiosenną. Na szczęście skończyło się po naszej myśli.

Przypomina pan sobie mecz równie stresujący, co barażowy finał z Chrobrym Głogów?
– Miałem kilka takich spotkań z gatunku „być albo nie być”. Na przykład gdy prowadziłem Arkę i w ostatniej kolejce sezonu 2016-17 graliśmy z Zagłębiem Lubin o utrzymanie. Mecze o trofea to co innego, bo w nich sprawiliśmy niespodzianki. Natomiast w niedawnych barażach mój zespół uchodził za faworyta, stawka była więc bardzo wysoka.

Okoliczności, w jakich wywalczyliście awans, z pewnością sprawiły, że smakował on lepiej, ale czy mogą mieć wpływ na drużynę w dłuższej perspektywie?
– Nie sądzę. Baraże i awans to już wspomnienia, historię trzeba znać, a nie nią żyć. Skończyliśmy pewien etap, rozpoczynamy kolejny. Czeka nas nowe rozdanie, Ekstraklasa to całkowicie inna rzeczywistość.

Skoro Korona nie jest już „bandą świrów” z pańskiej pierwszej kadencji, to jak określiłby pan obecny zespół?
– Różnic w stosunku do tamtej ekipy jest bardzo wiele. Korona z mojego drugiego podejścia to drużyna, która jak dotychczas zdała egzamin i wywalczyła awans. Na obszerniejszą charakterystykę trzeba poczekać. Odpowiedzieć na to pytanie będzie można po paru kolejkach, a najlepiej na koniec sezonu.

Zatem jaki zespół chciałby pan zaprezentować w Ekstraklasie?
– Wciąż jesteśmy w trakcie przygotowań, pracujemy nad różnymi elementami. Zobaczymy, jak drużyna będzie wyglądać pod względem personalnym tuż przed startem ligi. Czasami można stracić ważnego zawodnika w ostatniej chwili, przekonaliśmy się o tym pół roku temu, kiedy w trakcie ostatniego sparingu urazów doznało dwóch znaczących piłkarzy.

Dokonane transfery wskazują, iż doszliście do wniosku, że drużynie potrzeba przede wszystkim doświadczenia.
– Zależy, jak na to spojrzymy. Sasa Balić dobrze zna najwyższą klasę rozgrywkową, ale już Adam Deja dość dawno w niej nie występował. Bartosz Śpiączka pokazał się z bardzo korzystnej strony, a spadek Górnika Łęczna otworzył furtkę do pozyskania go. Chciał zostać w Ekstraklasie i trafił do nas. Dysponujemy w szatni sporym doświadczeniem, są przecież także Jacek Kiełb i Adam Frączczak. Z tego względu nie jesteśmy takim typowym beniaminkiem. Nie bawiłem się w to, ale gdyby zsumować występy wszystkich naszych piłkarzy w Ekstraklasie, mogłoby ich być około tysiąca. To może być atutem Korony, dla tych zawodników presja nie powinna mieć znaczenia. Od doświadczonych naturalnie wymaga się najwięcej. Przy czym nikt nie zagwarantuje im miejsca w składzie, muszą o nie walczyć jak wszyscy inni.

Którą formację chciałby pan jeszcze wzmocnić przed inauguracją ligi?
– Podstawowe ruchy już zostały wykonane. Mamy w miarę kompletną kadrę. Być może dołączy do nas bramkarz, ale o tym się przekonamy. Okno transferowe będzie otwarte do końca sierpnia, zawsze coś jeszcze może się wydarzyć.

Jak sytuacja z kielecką młodzieżą? Nie musi się pan przejmować wymogiem gry młodzieżowca?
– Mamy w drużynie potencjał młodzieżowy, wierzę w tych chłopaków. A czy podołają, to pokaże boisko. Teraz można opowiadać różne historyjki, ale wszystko zweryfikuje liga.


Martwi pana fakt, że z uwagi na udział w barażach mieliście o tydzień krótsze urlopy niż ligowi rywale?
– Nie ma co płakać z tego powodu jeszcze przed startem zmagań. Będziemy analizować sytuację po każdym meczu i w razie potrzeby dokonywać stosownych korekt.

Uwzględniając ostatnie cztery sezony, sześciu na dziesięciu beniaminków pożegnało się z Ekstraklasą już po roku. Ta statystyka daje do myślenia?
– Coś w tym jest, beniaminki łatwo nie mają. Można brać ją pod uwagę, ale to żaden pewnik. Wychodzę z założenia, że sezon sezonowi nierówny, każda drużyna jest inna, a co za tym idzie, każda sytuacja może ułożyć się inaczej. Istotną rolę odegra sfera mentalna. Sądzę, że nikt nie będzie porywać się z motyką na słońce i wymagać, byśmy od razu wygrywali z zespołami walczącymi o mistrzostwo. Utrzymanie to priorytet, w ubiegłym sezonie o pozostanie w lidze drżały kluby z dwa lub trzy razy większym budżetem niż Korona.

Miał pan obawy, wracając do Kielc pod koniec ubiegłego roku? Drugie podejście do pracy w tym samym miejscu nierzadko bywa trudniejsze.
– Pewien niepokój był: o pierwszą ligę, o to, czy sprostamy powierzonemu zadaniu. Trener musi być gotowy na podejmowanie ryzyka. Mój powrót okazał się udany, bo wywalczyliśmy awans. Wcześniej dwukrotnie pracowałem w Wiśle, wszyscy w Płocku – i ja również – byli z tego drugiego podejścia zadowoleni.

Jakie ma pan relacje z Pawłem Golańskim – kiedyś pańskim piłkarzem, a dziś przełożonym?
– Koleżeńskie. Cieszę się, że nasze drogi ponownie się spotkały. Rozumiemy się i co bardzo ważne, darzymy wzajemnym szacunkiem. Współpracujemy, razem szukamy najlepszych rozwiązań na miarę możliwości klubu. To nie Paris Saint-Germain, tu nie ma środków na każdą zachciankę.

Wraca pan do Ekstraklasy z chęcią udowodnienia czegoś?
– A komu mam coś udowadniać? Nie muszę tego robić. Na poziomie Ekstraklasy prowadziłem sześć klubów, w czterech z nich po odejściu trybuny skandowały moje nazwisko. W dwóch pozostałych, Górniku Zabrze i Stali, nie pozwolono mi dokończyć pracy. Były duże szanse na zrealizowanie celu, ale podjęto inną decyzję.

Miałem na myśli okoliczności pańskiego zwolnienia w Mielcu.
– Temat Stali wciąż nie jest zamknięty. Sądzę się z klubem. Minęło już kilkanaście miesięcy, parę dni temu odbyło się posiedzenie online, sprawa została jeszcze przeciągnięta. Ubolewam nad tym, że PZPN i sądy polubowne tak działają. Nie może to tak wyglądać, zawodnicy oraz trenerzy powinni być chronieni. To są jasne sytuacje: podpisujesz kontrakt i on obowiązuje albo nie. Nad czym tu debatować? Oczekuję na werdykt, termin rozprawy wyznaczono na 2 sierpnia. Zapewniono mnie, że wtedy zapadnie ostateczne rozstrzygnięcie.

Czy na potyczkę z Radomiakiem czeka pan szczególnie?
– Teraz czekam na mecz z Legią, potem jest Cracovia, następnie Śląsk, a przyjdzie czas i na Radomiaka. Nie ma co wybiegać zbyt daleko w przyszłość, idziemy krok za krokiem.

Skoro syn zdecydował się na powrót do Polski, nie było pomysłu wypożyczenia go do swojej drużyny?
– Pojawiały się takie głosy, jednak nie brałem tego rozwiązania pod uwagę. Nie chciałem mu tego robić. Tutaj – przynajmniej teoretycznie – miałby znacznie gorzej, towarzyszyłaby mu większa presja. I pewnie ze mną miałby problemy, a po co sobie psuć relacje. Myślę, że Kuba sam by tego nie chciał. Mam świadomość, że prowadzenie swojego syna to dla trenera trudna sprawa. Zwłaszcza że mówimy o młodym zawodniku, w dodatku występującym na tak odpowiedzialnej pozycji jak bramkarz.

Dużo czasu spędził pan na Wyspach Brytyjskich w związku z pobytem syna w Liverpoolu?
– Towarzyszyłem mu, kiedy dwukrotnie był w Liverpoolu na tydzień, jeszcze przed podpisaniem kontraktu. Już wtedy trenował z pierwszym zespołem. Później, gdy został zawodnikiem The Reds, spędziliśmy razem w Anglii półtora roku. W trakcie pandemii ćwiczyliśmy wspólnie, według rozpiski z klubu. Jako piłkarz szerokiej kadry drużyny seniorów musiał przygotowywać się do wznowienia rozgrywek. Z tego powodu nie przystąpił do matury, Liverpool nie puścił go w tamtym momencie. Kiedy wróciłem do kraju, aby pracować w Mielcu, musiał już radzić sobie sam.

Jakie wrażenie zrobił na panu Juergen Klopp?
– Dwa razy, podczas tych tygodniowych pobytów, miałem okazję spotkać się z nim i zamienić parę zdań. Przesympatyczny człowiek, dusza towarzystwa. Obecnie Liverpool ma nową, większą bazę, a ja gościłem jeszcze w Melwood, gdzie było łatwiej o rodzinną atmosferę, niemniej Klopp roztacza wokół siebie wyjątkową aurę, która jest odczuwalna już po przekroczeniu progu centrum treningowego.

Konrad Witkowski  

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024