Nauka polskiego. Kurs błyskawiczny
Właściwie trzyminutowy. Po dwóch akcjach
rywali było po wszystkim. I to nie był jeden czy dwa czeskie błędy. Ten
mecz stanowił długie pasmo omyłek i błędnych decyzji – głównie zawodników, ale pewnie
też trochę i selekcjonera, choć jego usprawiedliwić akurat najprościej.
Santos ujrzał nagle
wszystko wyraźnie niczym pod mikroskopem sił atomowych, a zawodnicy niczego nie
zamierzali zatajać. Przeciwnie – jakby z ufnością obnażyli swoje niedostatki
wierząc, że 68-letni były mistrz Europy najpierw wybaczy, a potem rozpocznie żmudną
ich naprawę.
To było jedno z najgorszych przedstawień, jakie
drużyna narodowa zafundowała kibicom w XXI wieku. Szczęśliwie praski blamaż nie
miał wielkiego ciężaru gatunkowego. Koniec końców, kiedy gotowi do gry będą w
komplecie najlepsi zawodnicy, a trener poukłada należycie wszystkie klocki, jakoś
damy radę w tych dość groteskowych eliminacjach. Niech to będzie zatem czas
budowy i nauki.
Na razie Fernando Santos w trybie
przyspieszonym zaczął uczyć się polskiego futbolu i już wie, że łatwo nie
będzie. Najpierw przecież dowiedział się o jakiejś aferze
premiowej, którą otrzymał w niechcianym spadku. Potem naocznie przekonał się,
że wspaniałe pokolenie piłkarskie, którego potencjał ponoć skutecznie marnował
jego poprzednik, niekoniecznie jest takie wspaniałe, jak niektórzy twierdzą. Przy
czym twierdząc tak zapominają, że nieustannie – poza nielicznymi wyjątkami – weryfikują
nas poważne kluby i poważne rozgrywki w stylu Premier League czy zwłaszcza
Champions League, gdzie wiosną mamy tylko jednego przedstawiciela. Popraw –
jednego zawodnika.
Porażkę w Pradze można było zakładać, niemniej takiej
katastrofy mało kto się spodziewał. Tym bardziej, że atmosfera zdawała się być
dobra. Dzień przed meczem doszło przecież do słynnych przeprosin kibiców, a
głosem drużyny był jej kapitan. Nawet jeśli został w trybie pilnym wywołany do
tablicy, to jego słowa padły w odpowiednim i ważnym momencie, bo pozwoliły reszcie
zrzucić z pleców balast. Atmosfera została choć częściowo oczyszczona, a drużyna
przystąpiła do eliminacji z czystym kontem i głowami. Santos mówił zaś
jasno: trzeba cieszyć się grą. A tu niespodzianka: w Pradze nie było z czego
się cieszyć – ani z gry, ani z wyniku. Dostaliśmy dwa gongi tak szybko, jak
chyba nigdy w historii. Co gorsza, nie potrafiliśmy się bardzo długo pozbierać,
nawiązać walki. Przy fighterze pokroju Tomasa Soucka nasi nawet nie stali.
Sprawialiśmy wrażenie drużyny
przypadkowej, która zabłąkała się tego wieczora na stadion Slavii. 20.
minuta – piękne zagranie Lewandowskiego i pierwsza niebezpieczna sytuacja. Strzał
Frankowskiego trafił jednak prosto w Pavlenkę. 40. minuta – długo rozgrywamy piłkę i
akcję kończymy uderzeniem zza pola karnego Linettego.
I to właściwie koniec pozytywów przed przerwą. Dobra wiadomość
po pierwszej połowie była następująca: wciąż w niemalże mundialowej dyspozycji jest
Szczęsny, więc do szatni nie schodziliśmy z trójką w plecy. Bo poza tym nie
zgadzało się nic. Byliśmy słabsi fizycznie, mniej zdecydowani, mniej dokładni,
gorsi w każdym elemencie. I nie potrafiliśmy zareagować po dwóch ciosach. Kontuzje,
absencje, nowe rozdanie? Zgadza się. Tyle że Czesi do kadry powołali bodaj
sześciu debiutantów, a grać musieli bez „swojego Lewandowskiego”, czyli Patricka Schicka.
Po przerwie miało być tak: zmiany personalne, mocny,
ofensywny futbol, zepchnięcie gospodarzy i szukanie bramki – najpierw
kontaktowej. Na zamiarach się skończyło. Czesi się uspokoili, bo mogli sobie na
to pozwolić. Kiedy jednak chcieli, konkretnie szli do przodu kreując kolejne
sytuacje. Przeciwstawiliśmy im anemiczne, bezwartościowe ataki, nieumiejętność
wygrywania pojedynków, słabą grę na skrzydłach (choć i tak lepszą niż przed
przerwą), mało ruchu bez piłki, jeszcze mniej wiary.
Nikt nie zagrał dobrego meczu, ani choćby
przyzwoitego. No może poza Szczęsnym, który dwa-trzy razy znów uratował nam
skórę. Niektórzy spisali się wręcz fatalnie – Kiwior, Cash, Gumny,
Linetty. Zresztą ta wyliczanka jest bez sensu, bo jest niesprawiedliwa. Należało
by ją rozciągnąć do dziesięciu nazwisk.
– Wiedza zawsze się obroni – komplementował
selekcjonera Santosa przed meczem Lewandowski, podkreślając jak duże wrażenie
zrobiły na nim uwagi trenera i wnioski, które potrafił wyciągnąć po obserwacji
samych choćby tylko treningów. Pozostaje mieć w takim razie nadzieję, że po tym,
co FS zobaczył w trakcie meczu, na tyle wydatnie wzbogacił swoją wiedzę o
polskim futbolu, i to w trybie przyspieszonym, że z tej wiedzy będzie potrafił
zrobić użytek. Powiedział przecież rzecz nader istotną: – Zawodnikom nie
zabrakło zaangażowania, ale trzeba popracować nad kwestiami mentalnymi. Nie
możemy grać tak, jakby nic się nie wydarzyło.
No właśnie. Tyle że ostatnio reprezentanci chyba polubili
sprawiać wrażenie, jakby nic się nie wydarzyło. I nie dotyczy to tylko boiska…
– Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Wszystko
wynikało z tego. To moja odpowiedzialność. To były moje wybory – zaznaczył
selekcjoner odnosząc się do początku meczu i dodając, że mimo przeprowadzonego
rozpoznania rywali, zaskoczyły go pierwsze minuty. Nonsensem byłoby jednak tak
po prostu przerzucić na selekcjonera, który dopiero zaczyna swoją misję, całą odpowiedzialność
za ten mecz.
To już zresztą przerabialiśmy wielokrotnie, zapominając, że w
teatrze na scenę wychodzą aktorzy. Santos miał tylko trzy jednostki treningowe,
nie mógł też przewidzieć, że nasi rośli stoperzy dopuszczą do takiej główki do
jakiej dopuścili, albo że Cash zostanie objechany przez Juraska tak jak został
objechany. Wyglądało to tak, że albo w niewytłumaczalny sposób zabrakło biało-czerwonym
koncentracji (chyba, że rozkojarzyła ich obecność na trybunach premiera…) albo
jesteśmy po prostu słabsi piłkarsko niż niektórym się wydaje. Innego wyjścia
nie ma.
Natomiast fakt, że selekcjoner zaufał mimo wszystko piłkarzom grającym
niewiele lub w ogóle w klubach, że chyba nie do końca trafił z wyjściowym
składem, że kadra którą powołał tak naprawdę nie była specjalnie rewolucyjna
ani odkrywcza, to już kamyczki do jego ogródka.
– Bardzo zły mecz. Wypada przeprosić
kibiców – powiedział Bednarek przed kamerą TVP Sport. I to były drugie
przeprosiny w ciągu dwóch dni, jakie wyszły z obozu kadry.
O jedne za dużo. Na boisku oczekiwaliśmy bowiem nowej twarzy polskiego futbolu.
Odmienionej, radosnej, nawet jeśli nie do końca jeszcze – z oczywistych powodów
– spójnej i skutecznej. Zobaczymy jak zespół zareaguje na piątkową klęskę
pojutrze na Stadionie Narodowym.
Natomiast niezależnie od wszystkiego nie
próbujmy nawet oceniać zasadności wyboru nowego selekcjonera po dziewięćdziesięciu,
albo zgoła trzech, minutach gry. To dopiero początek czegoś nowego, a trener na
tym etapie ma prawo do pomyłek. Budowa zespołu to proces, którego zwieńczeniem
powinny być finały Euro 2024. I o tym pamiętajmy. Także o tym, że debiutując
jako selekcjoner reprezentacji Portugalii, Fernando Santos również przegrał, a
co stało się potem – wiadomo. I to jest druga, już ostatnia, optymistyczna informacja
piątkowego wieczora.
Zbigniew
Mucha