Na świętowaniu remisu można się łatwo przejechać
Wielka szkoda doprawdy, że już w październiku kolejne mecze reprezentacji Polski! Jakże przyjemnie się bowiem żyje ze świadomością, że właśnie zremisowaliśmy z Anglią. Chciałoby się pożyć z nią dłużej, na przykład przezimować.
„Właśnie” to przecież termin silnie rozciągliwy. Na pewno za odwołaniem kolejnych tegorocznych serii mundialowych kwalifikacji byłby Cezary Kulesza, bo taki świeży remis z Anglią ociepla wizerunek całej dyscypliny, szefowi PZPN od razu łatwiej się dostać do premiera, a jego uśmiech w towarzystwie szefa rządu wygląda na naturalny oraz szczery i jakiś taki jest miły, przyjazny, od razu widać, że uśmiecha się swój chłop. A czy ktoś mógłby sobie w ogóle wyobrazić uśmiech na obliczu p. Kuleszy, gdybyśmy z Anglią dostali łomot? Od razu by było: przegraliśmy z Anglią, a ten się szczerzy.
No ale nie przegraliśmy. Kulesza powinien wykorzystać ten miesiąc między remisem z Anglią a kolejnym bojem, na przeprowadzenie najniezbędniejszych a niepopularnych reform (o ile takie w ogóle ma zamiar przeprowadzić), bo lepszego czasu na to mieć nie będzie. Prezesowi, który zremisował z Anglią, wolno, poważę się na taki osąd, znacznie więcej niż prezesowi, który wygrał z Albanią, nie licząc San Marino, z którym wygrywał nawet Boniek w dowolnej roli. Remis z Anglią daje Kuleszy w oczach społeczeństwa mandat do sprawowania jedynowładzy, potem już tak dobrze nie będzie, gdyż termin kolejnego meczu z Anglią, zwłaszcza u siebie, nie jest na razie znany, musimy się modlić, żeby znów ją wylosować, samo potem zremisowanie będzie już łatwiejsze.
Gdy gramy z Anglią o punkty i remisujemy u siebie, cały kraj ogarnia jakaś niepomierna radość, którą ja wszakże skłonny byłbym nazwać małpią. Entuzjazm w głosach komentatorów i dziennikarzy po golu Szymańskiego, wszystko jedno którego, był nie do końca na miejscu, wszak nie stało się nic niezwykłego, a wręcz przeciwnie – gdybyśmy dowieźli do końca honorową, bo po dobrej grze, porażkę, to wtedy wydarzenie byłoby niecodzienne. Jak się na siedem wcześniejszych meczów u siebie z Anglikami (od upadku komuny) pięć remisuje i dwa przegrywa, to przecież remis w ósmym jest bardziej prawdopodobny, niż porażka, więc ona jest niespodzianką. Dopiero zwycięstwo Polaków byłoby sensacją i warto by było w surmy zadąć oraz w bębny zagrzmieć. Ale zwycięstwo się nie zdarzyło. A remis zamiast wzruszeniem ramion znów przyjęliśmy euforią.
Kult zwycięskiego remisu jest w Polsce tak silny, że nawet remisy niezwycięskie z mocnymi drużynami stają się powodem do świętowania. Może gdzie indziej po takim meczu, jak nasz ostatni z Anglią, remis opłakiwałoby się jako półporażkę, u nas skądże, świętujemy półzwycięstwo, czy nawet prawie-zwycięstwo. Niestety jednak: tak jak żaden z poprzednich pięciu remisów z Anglią u siebie po upadku komuny nie był zwycięski, tak i ten na taki się nie zanosi, choć różne rzeczy mogą się jeszcze okazać. W każdym razie na antycypowanym świętowaniu remisu jako wyniku zwycięskiego można się łatwo przejechać, o czym najboleśniej przekonaliśmy się za selekcjonerskiej kadencji Janusza Wójcika. Dopiero remis w ostatnim meczu, dający awans, taki jak na Wembley, jest zwycięskim w pełnej krasie.
Dobrze, że nie przegraliśmy, że Lewandowski podał, a któryś z Szymańskich, podobno zresztą, wedle zagranicznych źródeł, nie ten, co trzeba, strzelił. Jednak kolejne robienie z tego remisu zwycięstwa, doszukiwanie się w nim jakiegoś początku wielkiej drużyny Paulo Sousy, nie tyle mnie nawet śmieszy, co lekko żenuje. Poczekajmy z szampanami, aż rzeczywiście wygramy z kimś wielkim, albo awansujemy na mundial w Katarze. Na Albańczykach i Węgrach nasz remis z Anglią może i wrażenie zrobił, ale tym bardziej się skoncentrują i tym mocniej na nas ruszą.
LESZEK ORŁOWSKI