Przejdź do treści
Mówiono o mnie zdrajca

Polska Reprezentacja Polski

Mówiono o mnie zdrajca

Był uwielbiany przez kibiców. Był jednym z architektów mundialowego medalu. Buncol, Buncolek – piłkarz, który chłopięcym wyglądem wprowadzał w błąd rywali, reprezentacyjną karierę zakończył przedwcześnie. Nonsensownie okrzyknięty zdrajcą, miał żal do polskich mediów. Praktycznie nie udzielał im wywiadów.

W 1995 roku Andrzej Buncol (z prawej) w barwach Fortuny Duesseldorf zagrał w sparingu z reprezentacją Polski. Na zdjęciu pozuje wspólnie z Romanem Koseckim (fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm.pl)



Najpierw proszę przyjąć urodzinowe życzenia. Trochę spóźnione, ale szczere. Aż nie chce się wierzyć, ale Andrzej Buncol we wrześniu skończył 60 lat…
Dziękuję za pamięć – mówi Buncol. – Nie da się ukryć, czas biegnie szybko, tak niedawno – wydaje się – przyjechałem do Niemiec, niedawno grałem w reprezentacji, cieszyłem się z trzeciego miejsca na świecie…

Tymczasem dziś na reprezentację Polski spogląda pan zdaje się z całkiem sporego dystansu?
Dość dużego, bo przyznam szczerze, że ostatnio rzadko miałem okazję oglądać występy drużyny Jerzego Brzęczka. Nie będę się więc wypowiadać na jej temat. Mam jednak dziwne przeświadczenie, że kiedy zabraknie, oby stało się to jak najpóźniej, Roberta Lewandowskiego, to w europejskiej hierarchii spadniemy co najmniej piętro niżej. Natomiast nie znam odpowiedzi na pytanie, dlaczego jesteśmy przyzwoitą drużyną w kwalifikacjach, a w finałach – najczęściej – tracimy swoje walory. Może chodzi o kwestie mentalne, może same eliminacje są zbyt łatwe?

Mieliśmy po rosyjskim mundialu przebudować drużynę, podobnie zresztą jak Niemcy, ale wygląda na to, że nam idzie to nieco trudniej.
Proszę jednak pamiętać, że Niemcy mają naprawdę większe pole manewru – posiadają mnóstwo utalentowanej młodzieży. Czołowi niemieccy zawodnicy w wieku 18 czy 20 lat, są już praktycznie gotowi do gry w dorosłym futbolu.

Młodsi kibice pewnie nie pamiętają Andrzeja Buncola. Gdzieś widzieli słynne uściski ze Zbigniewem Bońkiem po golu w meczu z Peru, ale nie da się ukryć, że jest pan w ich świadomości postacią trochę zapomnianą.
Tak też się czułem przez wiele lat, ale to akurat – mam wrażenie – zmieniło się odkąd szefem Polskiego Związku Piłki Nożnej został właśnie Zbyszek Boniek. On pamięta o byłych kolegach z boiska. Zaprosił na jeden, drugi mecz reprezentacji, byłem też w Gdańsku na spotkaniu z okazji trzydziestopięciolecia wywalczenia medalu na mundialu w Hiszpanii. Muszę przyznać, że zostałem fajnie zaskoczony, wręcz pozytywnie rozczarowany. Myślałem, że przyjadę i będę musiał wysłuchiwać dziwnych uwag, że pojawią się stare epitety, typu „zdrajca”, na szczęście to już inny, zupełnie normalny świat. Młodzi fani pewnie mnie nie poznali, ale u tych starszych czułem respekt i szacunek. Teraz również mam zaproszenie na zbliżającą się galę z okazji 100-lecia PZPN.

A w Jedenastce 100-lecia znalazłby pan dla siebie miejsce?
Sam fakt, że jestem nominowany, to już duża sprawa. O niczym innym nie myślę. Byli lepsi.

Idole?
Moim był Włodzimierz Lubański. Jeździłem na mecze Górnika Zabrze w europejskich pucharach, podziwiałem Lubańskiego pewnie w takim samym stopniu jak innego wielkiego idola – Johana Cruyffa.



Czym się pan zajmuje na co dzień?
Niezmiennie pracuję z młodzieżą w Bayerze Leverkusen.

Z sukcesami?
Chyba nie mam się czego wstydzić. Pracę szkoleniową zaczynałem już w Fortunie Duesseldorf, ale potem na nowo związałem się z Bayerem. W Leverkusen mieszkam już ponad 30 lat, to moje miejsce na ziemi. Przez kilka lat byłem jednym z trenerów drużyny U-17 Bayeru. Sięgnęliśmy po mistrzostwo Niemiec, pokonaliśmy w finale Borussię Dortmund. Duży sukces, a dla mnie satysfakcja. Z tej drużyny wywodzi się na przykład Kai Havertz, niezwykły talent, dziś wyceniany nawet na 100 milionów euro. Później przez dwa lata szkoliłem trzynastolatków, natomiast od półtora roku pełnię rolę trenera wyszkolenia technicznego w drużynach Bayeru od U-12 do U-15.

Pan od techniki?
Można tak powiedzieć. Rozmawiam z trenerami tych grup i wybieram sobie, powiedzmy, dwóch zawodników z zespołu dwunastolatków, trzech o rok starszych, kogoś z U-15. W ten sposób zbiera się kilkuosobowa grupa i z tymi zawodnikami pracuję indywidualnie. Staram się rozwijać ich umiejętności techniczne. Nie będę zadzierał nosa, ale mi akurat w karierze piłka nie przeszkadzała – wrogiem nie była, raczej przyjacielem. Przyjeżdżają dziś do Leverkusen przedstawiciele polskich klubów – był Lech Poznań, Zagłębie Lubin i wszyscy zgodnie podkreślają, że takich rozwiązań nie znają. W Polsce podobny model, czyli posiadanie trenerów od indywidualnego nauczania techniki raczej nie funkcjonuje. Chyba że zmieniło się to w ostatnim czasie.

Akurat trenerki miał się pan od kogo uczyć?
To prawda, jako zawodnik pracowałem z kilkoma świetnymi trenerami, ale numerem 1 był z pewnością Rinus Michels. Niesamowity, mądry, inteligentny, wiedział i widział wszystko. Potrafił wytknąć mi wszystkie nieudane zagrania trzy mecze wstecz…

Zaczynał pan kopać piłkę w Piaście, ale najlepsze lata w polskiej lidze przypadły na okres gry w Legii. Bardziej zatem uradowało pana ostatnie mistrzostwo Polski dla Piasta czy zasmucił przegrany tytuł przez Legię?
Moje serce najżwawiej bije dla Piasta. Miałem może dziesięć lat, kiedy dostałem się do drużyny trampkarzy tego klubu, jako kibic oglądałem wszystkie mecze dorosłej drużyny na starym stadionie przy Okrzei, marzyłem o debiucie w tym zespole. Piast to naprawdę szczególny dla mnie klub. Kilka lat temu byłem nawet na meczu tej drużyny, już na nowym stadionie. Zresztą przyjeżdżam do Gliwic regularnie w grudniu, w okresie świątecznym. Ludzie na ulicy raczej mnie nie poznają, chyba, że starsi… Wtedy widzę, że kojarzą…

Ruch Chorzów?
Nie mogę uwierzyć, to wręcz nie do pomyślenia, że ten klub upada, że dziś gra w trzeciej, czyli de facto czwartej lidze. Kiedy przechodziłem z Piasta na Cichą, Niebiescy byli mistrzami Polski. Akurat trafiłem na mecze w Pucharze Mistrzów, szybko niestety odpadliśmy po konfrontacji z Dynamem Berlin. Ale gdzie wówczas był Ruch, a gdzie jest dzisiaj?

To była jesień 1979. Wcześniej były mistrzostwa świata dwudziestolatków…
Wyjazd do Japonii stanowił bardzo duże przeżycie. Mieliśmy mocną drużynę, dwa mecze wygraliśmy, a o pierwsze miejsce w grupie zmierzyliśmy się z Argentyną i zostaliśmy rozbici. Byłem kapitanem, miałem piękne zdjęcie, gdy wymieniamy się proporczykami z Diego Maradoną, tyle że – niestety – gdzieś zginęło i pozostały wyłącznie wspomnienia. Maradona już wówczas był strasznym kozakiem, robił na boisku, co chciał, nie dało się go opanować. Mieszkaliśmy zresztą z Argentyńczykami w jednym hotelu, widywaliśmy się podczas posiłków. Pamiętam jak siedziałem pewnego razu w holu, już po kolacji, kiedy z góry zeszli Argentyńczycy. Był z nimi Cesar Luis Menotti. Ten sam, który rok wcześniej zdobył mistrzostwo świata z dorosłą reprezentacją. Popatrzył na mnie, wskazał palcem i powiedział po angielsku: „very good player”. Tyle nawet ja zrozumiałem, choć w szkole uczyłem się tylko rosyjskiego. Mało się nie uniosłem do góry, zapomniałem języka w gębie, gęsiej skórki dostałem…

W końcu też przyszło powołanie do pierwszej reprezentacji Polski.
Najpierw na towarzyskie mecze od Ryszarda Kuleszy, ale prawdziwe granie zaczęło się u Antoniego Piechniczka. Muszę przyznać, że relatywnie dość szybko mi wszystko przychodziło.

Kibice pokochali pana po meczu z NRD.
To był mój jeden z pierwszych meczów w kadrze, w dodatku eliminacyjny. Wygraliśmy 1:0, zdobyłem bramkę – o dziwo – głową. Na trybunach Stadionu Śląskiego było pewnie 80 tysięcy widzów, także znajomi, rodzina… Kiedy ludzie śpiewali hymn, wgniatało w ziemię. Ależ ja to wówczas przeżywałem. Miałem niespełna 22 lata i dobrze pamiętałem, jak na Stadion Śląski jeździłem tramwajem jako dziecko. To tam na żywo oglądałem słynny mecz z Holandią i wiele innych. Niemcy z NRD byli mocni, uchodzili za faworytów, tak, to był chyba mój najważniejszy mecz w reprezentacji.



Jak się pan w niej w ogóle odnalazł?
Trochę stresu było. Kiedy wszedłem do szatni, siedzieli tam Żmuda, Lato – ludzie, których oglądałem w telewizorze, którzy w RFN zdobyli medal na mundialu. I teraz ja, między nimi, kolega z boiska…

I Boniek wśród nich.
Ze Zbyszkiem akurat mieliśmy bardzo dobry kontakt. Powtarzał często, że dobrze mu się grało, kiedy byłem na boisku.

Powiedział kiedyś, że prócz tego, że był pan świetnym piłkarzem, to i dobrym kompanem. Zawsze lekko z tyłu, lekko wycofany, ale zawsze z grupą, „na kole”.
Powiedział również, że najpiękniejszą bramkę na mundialu zdobył po moim podaniu, czyli słynny lob główką w meczu z Belgią na Camp Nou… Zadzwonił niedawno mówiąc, bym szykował się do wyjazdu do Monako, na ceremonię losowania Ligi Europy. – Co mam tam robić, będę musiał wyjść na scenę? – pytam. Okazało się, że zostałem ambasadorem finału Ligi Europy, który w przyszłym roku zostanie rozegrany w Gdańsku. Tak się składa, że jestem pierwszym Polakiem w historii, który zdobył Puchar UEFA. W Monako wyszedłem na scenę, odpowiedziałem bodaj na dwa pytania. Trzy krzesła ode mnie siedzieli Leo Messi, Ronaldo i inni wielcy piłkarze. Był też Zibi. Podziękowałem mu, wiem przecież, że mocno zabiegał o to, by mnie w ten sposób wyróżniono. Wspólnie odniesione sukcesy na boisku, a medal mistrzostw świata jest moim najpiękniejszym wspomnieniem z kariery, bardzo jednoczą.

Został pan jednym z bohaterów polskiej ekipy na turnieju Espana ’82, a przecież wszystko mogło się potoczyć inaczej…
Oczywiście. Wygraliśmy eliminacje, ale potem w Polsce wprowadzono stan wojenny. Przygotowania do mundialu były utrudnione, nikt nie chciał z nami grać. W dodatku ja zimą przeniosłem się z Ruchu do Legii. Nie miałem takiego zamiaru, ale dostałem wezwanie do wojska. Prezes Ruchu obiecał, że wszystko załatwi, bym się niczym nie przejmował, tymczasem trafiłem do koszar w Nysie. Żadne kopanie piłki, dwa tygodnie normalnej służby wojskowej. Broni nie dostałem, ale buciory już tak, musztra, pobudka o szóstej rano, zaprawa, itd. Nie wiem, ile by to trwało, gdyby nie pojawił się w Nysie przedstawiciel Legii, który okazał się skuteczny w działaniu. Zależało mi na mundialu, przystałem na propozycję Legii.

Spędził pan przy Łazienkowskiej prawie pięć lat. Może pan wyjaśnić jak to możliwe, że Legia mając taką pakę, nie mogła zdobyć mistrzostwa Polski?
Nie wyjaśnię tego. Wiem, że powinniśmy wówczas co sezon zdobywać mistrzostwo. Buda, Dziekanowski, zgadzam się, to była piekielnie mocna i utalentowana ekipa.

A jak nie było sukcesów, to pojawiały się plotki, że może nie każdemu zależało. Choćby ta o meczu z Górnikiem i pudełku po butach z pieniędzmi…
Nawet nie chce mi się tych bzdur komentować.

A jak to było z tym Juventusem? Faktycznie chciał Buncola?
Podobno. Wpadłem w oko Włochom podczas hiszpańskiego mundialu. Rozegrałem wówczas siedem meczów, ponoć niezłych. Byłem jednak za młody, nie miałem szans na wyjazd. Poza tym Juventus zakontraktował wówczas Bońka i Michela Platiniego, a we Włoszech był limit dla obcokrajowców – w jednym klubie mogło ich występować tylko dwóch. W każdym razie o zainteresowaniu Juventusu dowiedziałem się dopiero kilka lat później, kiedy grałem już w Niemczech i tam spotkałem byłego trenera Juve, Giovanniego Trapattoniego.

Bundesliga to była ziemia obiecana?
Wyjechać z Polski mogłem po mundialu w Meksyku, w 1986 roku, kiedy osiągnąłem „odpowiedni” wiek i miałem klauzulę w umowie z Legią, że po mistrzostwach będę mógł odejść. Akurat z Niemiec, konkretnie z Homburga, nadeszła propozycja. Byłaby z Włoch czy Belgii, pojechałbym tam, ale przyszła z Niemiec. Trochę się wahałem, ostatecznie podpisałem kontrakt, nie czekając mundialu. Homburg to był mały klub, ale dla mnie inny świat – stadiony, telewizja, zawodowstwo, pieniądze. Języka nie znałem, ale szybko go przyswoiłem.

I zdaje się, że Homburg na tym transferze nie stracił, bo kupił za 800 tysięcy marek reprezentanta Polski, a już po roku sprzedał do Leverkusen za 1,2 miliona.
Wszyscy więc byli zadowoleni. Ja również, bo trafiłem do silnego, czołowego klubu Bundesligi.

Jeśli ktoś był stratny, to kibice reprezentacji. W wieku zaledwie 27 lat pożegnał się pan z drużyną narodową.
Ale nie na własne życzenie. Naprawdę nie przypuszczałem, że mecz z Anglią na mundialu w Meksyku będzie moim ostatnim w koszulce z orłem na piersi. Tym bardziej że w Niemczech grałem potem jeszcze prawie dziesięć lat! Niestety, drużynę po Piechniczku przejął Wojciech Łazarek i z miejsca zadeklarował, że na początku zamierza oprzeć reprezentację na piłkarzach z polskiej ligi… Zdaje się, że szybko skończył karierę selekcjonera.

Wie pan co wówczas w Polsce pisano i mówiono o Buncolu?
Wiem. Zdrajca – tak mówiono. Wyjechał z Polski, z klubu wojskowego, przyjął obywatelstwo niemieckie, nie jest już Polakiem… Starałem się nie czytać tych głupot, ale bolało. Tym bardziej że przecież nigdy nie zrzekłem się polskiego obywatelstwa, mam je do dzisiaj. Niemieckie przyjąłem, ponieważ obowiązywał w Bundeslidze limit zatrudniania obcokrajowców. W Leverkusen było nas trzech, o jednego za dużo. Dlatego zaproponowano mi podwójny paszport. Dziś to nikogo nie dziwi, wówczas jednak nie były to normalne czasy.

Obraził się pan na polskie media?
Trochę tak. Najgorsze było to, że wśród dziennikarzy nie znalazł się ani jeden, który by zadzwonił do mnie, zapytał co i jak, dlaczego… Nic. Usunąłem się więc w cień, nie udzielałem praktycznie wywiadów. Rozumiałem, że niektórzy pisali o mnie, bo tak im ktoś kazał, bo taka była z góry narzucona narracja przez władze komunistyczne. Ale było mi przykro. Nie miałem zaufania do takich ludzi. Właściwie był tylko jeden dziennikarz, chyba nawet z „Piłki Nożnej” właśnie, któremu ufałem… Przyjechał dwa lata po tym, jak przyjąłem drugi paszport, do Kolonii na spotkanie. Zgodziłem się udzielić wywiadu. Poszliśmy na obiad do restauracji, ja byłem z małym synem. Długo rozmawialiśmy. W pewnym momencie zwróciłem uwagę synkowi, który się nieodpowiednio zachowywał. Odezwałem się do małego po niemiecku, bo jako dziecko szybko przyswoił ten język… Tylko raz tak się odezwałem podczas całego, dwugodzinnego spotkania. A potem przeczytałem, że Buncol rozmawia z dzieckiem po niemiecku…

Właśnie w Leverkusen osiągnął pan największy klubowy sukces.
Szczerze mówiąc raczej niespodziewany. Mieliśmy silną drużynę, ale drogę do finału Pucharu UEFA trudną, a rywali – wydawało się – jeszcze silniejszych od nas. Austria Wiedeń, Toulouse, Feyenoord Rotterdam, Barcelona z wielkim Berndem Schusterem w składzie, Werder Brema, a na końcu czekał nieobliczalny Espanyol. To były czasy, kiedy w finale obowiązywała formuła mecz i rewanż. W Hiszpanii zagraliśmy dobry mecz i wiedzieliśmy o tym. Co innego jednak świadomość, co innego wynik, a przegraliśmy 0:3. W drodze powrotnej, na pokładzie samolotu, trener Erich Ribbeck wygłosił przemowę. Kazał podnieść głowy, bo – jak mówił – nic jeszcze nie jest stracone. Jakoś mocno do nas jego słowa nie przemawiały, nawet jeśli, powtórzę, pamiętaliśmy o tym, jak zaprezentowaliśmy się w Barcelonie. W rewanżu do przerwy było bez goli, potem zaczęliśmy strzelać, a ostatnią bramkę zdobyliśmy z mojego podania. Straty odrobione, więc karne. Pierwszy przestrzelony i myśl, że tyle się namęczyliśmy, a teraz odpadniemy w ten sposób… Na szczęście stało się inaczej. Feta była w Leverkusen niesamowita. Nazajutrz przejechaliśmy przez miasto, do ratusza, w odkrytych samochodach…

A wcześniej komentator niemieckiej telewizji krzyczał o małym Polaku z wielkim sercem, który na boisku dokonuje cudów?
Podobno. Ale było, minęło…

Zbigniew Mucha

TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 44/2019)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024