ZBIGNIEW MUCHA
OK., zdzierałem gardło, dopingując Legię, więc pogrom zabolał, ale w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób nie aż tak bardzo. Dla bardzo młodego kibica ta porażka była wytłumaczalna, patrzyłem z wysokości trybun na kolejne trafienia Niemców ze zrozumieniem i podziwem. Zachwycony rajdami Nachtweiha, wpatrzony w gole Wegmanna (dopiero co podziwianego na łamach „Fussball Magazinu” zakupionego ze stolika na stadionie Skry), obserwujący Aumanna czujnie i ze zdziwieniem, że broni bez czapeczki… Patrzyłem potem, jak kołuje autokar Bayernu, za szybą widziałem Augenthalera, człowieka, który grał razem z Muellerem, Maierem, Breitnerem. To był kosmos. A jeszcze te czerwone stroje z reklamą Commodore… Tylko jeden kolega z klasy, którego rodzice handlowali ciuchami na bazarze, miał już taki sprzęt w domu.
Generalnie goście z Monachium wydawali się kompletnie innymi gośćmi – z bajki, jakiej dotąd prawie nie znałem. I jak się okazuje, nie byłem odosobniony w tych wrażeniach. Gdy niedawno chciałem odświeżyć wspomnienia, znalazłem skrót z tego meczu z telewizyjnym komentarzem dotyczącym przybyszów z Bundesligi: „Na tym polega różnica między piłkarzem klasowym a piłkarzem…, powiedzmy… piłkarzem Robakiewiczem”. Nawiasem mówiąc, komentarzem krzywdzącym, bo rzeczony Ryszard Robakiewicz w końcówce zdobył jednak dwie bramki dla Legii.
W każdym razie żaden inny występ Bayernu nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak ten sprzed ponad 30 lat. Nawet oglądany z wysokości trybun pięknej i wypełnionej Allianz Areny. Żaden. Nie robią też, a powinny, takiego wrażenia mecze obecnego Bayernu, trochę już dream teamu, któremu poświęcamy tekst i okładkę bieżącego numeru. Dziś to mimo wszystko inny Bayern. Na pewno większy od podziwianego młodzieńczymi oczami. Tamten wchodził w czas pewnego kryzysu, ten rozpoczyna miażdżenie wszystkiego, co stanie mu na drodze. Tamten miał na koncie trzy Puchary Mistrzów i 10 mistrzostw Niemiec, ten już ma dwa razy więcej uszatek w gablocie i 30 mistrzowskich pater.
Łączy je osoba Hansiego Flicka. Wówczas jednego z wielu w szeregu, na pewno nie najważniejszego, dziś gwiazdy. Z jego pracą na stanowisku trenera łączy się okres rozkwitu klubu, który w tym roku wygrał wszystko co możliwe: Ligę Mistrzów, Bundesligę, Puchar Niemiec, Superpuchar Europy i Superpuchar Niemiec. Poniósł jedną porażkę, kompletnie nieistotną, w meczu rozegranym trzy dni po morderczym Superpucharze Europy. Jeden mecz też zremisował, poza tym wygrał 37 razy! Zresztą on nie wygrywa, on rozwalcowuje rywali. 6 bramek wbitych Salzburgowi, 4 – Atletico, 8 – Barcelonie, 5 – Eintrachtowi, 8 – Schalke, dwa razy po 4 – Leverkusen i to w odstępie miesiąca, 4 – Chelsea, 6 – Hoffenheim, itd… Wyliczanka bez sensu. A wszystko w jednym roku.
Wielokrotnie twierdziłem, że Robert Lewandowski powinien odejść z Bayernu, znaleźć mocniejszą ligę, a w niej topowy klub. Wielokrotnie Lewandowski odpierał w stylu: a niby gdzie miałbym odejść, ile jest klubów lepszych od Bayernu? Dziś wiem, że Lewy nie powinien już nigdzie odchodzić. Powinien zostać maksymalnie długo w Monachium, porwać się na „niepoprawialne” rekordy Gerda Muellera. A dziś faktycznie nie ma gdzie iść, dziś wszyscy chcieliby przyjść do Bayernu. Czy mistrz Niemiec może pójść w ślady Realu i wygrać trzy razy z rzędu Champions League? Może. Może zrobić to, a nawet więcej, co było udziałem Wielkiego Bayernu z lat 70, a wówczas – kto wie – przyjdzie nam przedefiniować pewne rzeczy i zacząć już mówić o Wielkim Bayernie z lat 20.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA (46/2020)