Przejdź do treści
Mocne teksty i wywiady. Oto nowa „PN”

Polska Ekstraklasa

Mocne teksty i wywiady. Oto nowa „PN”

Wtorek, 7 grudnia, to dzień ukazania się najnowszego wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Jak zawsze znajdziecie u nas mnóstwo znakomitych tekstów, wywiadów, analiz.



ATALANTA IDZIE NA MISTRZA. Drużyna pracująca


Dziesięć lat temu pozbył się złudzeń, że dostanie drugą szansę w wielkim klubie. Dlatego, żeby wyjść poza ramy przeciętności, w które wbrew własnym ambicjom został wtłoczony, musiał sam stworzyć wielki klub. I stworzył w Bergamo.

TOMASZ LIPIŃSKI

Gian Piero Gasperini i Inter to było krótkie małżeństwo. Zakończone po 73 dniach. W szczęście ambitnego parweniusza z nasyconą sukcesami milionerką mało kto wierzył. Mogło się udać tylko w takim przypadku, gdyby to wchodzący do bogatej rodziny wziął się za robienie w niej gruntownych porządków, tymczasem jako znacznie niżej ustawiony w piłkarskiej hierarchii musiał dostosować się do zastanych i tylko odgrzewać kotlety ubite jeszcze przez Jose Mourinho.

314 z rzędu

W 2011 roku trwało w Interze bardzo powolne wygaszanie świateł po triplecie Portugalczyka i drużyna coraz bardziej oddalała się od szczytu zdobytego rok wcześniej. A że starej i zasłużonej gwardii nikt nie odważył się wyrzucić ani postawić w stan oskarżenia i całą winą wygodniej było obarczyć nowego trenera, więc to on za słabiutki początek został ustawiony pod pręgierzem. Po dymisji zniknął na kilka miesięcy z trenerskiej karuzeli. Odnalazł się w Palermo, ale na koniec nie było się czym pochwalić. Wrócił do Genoi, w której dzięki czterem pełnym sezonom i kawałkiem piątego miał już status żywego pomnika. Choć wybrał bezpieczną i wydawało się, że docelową przystań, to obawy były. Wiele przykładów trenerów o głośniejszych nazwiskach uczyło, że takie powroty miewają smutny finał i zamazują wcześniejsze miłe wspomnienia.

Zaczął 29 września 2013 roku i od tamtego czasu pracuje nieprzerwanie. Oczywiście nie w Genoi (i na jej nieszczęście), ale nikt go już nie potraktował jak Massimo Moratti w Interze czy Maurizio Zamparini w Palermo: bez szacunku i cierpliwości. Gasperini od ponad ośmiu lat jest panem swojego losu. W sobotę w Neapolu po raz 314. z rzędu poprowadził swój zespół w Serie A. Co równie ważne – on nie tylko trwał na stanowisku, ale cały czas napierał, przekraczał kolejne granice, poznawał nieznane wcześniej tereny: górne rejony Serie A, Ligę Europy, Ligę Mistrzów. Pytanie: czy już czas na scudetto? stało się jak najbardziej zasadne.

Atalanta nie jest najsilniejszą włoską drużyną, z drugiej strony – nie ma silniejszej od niej. Tak się w tym sezonie rozłożyły siły, że trudno wskazać faworyta. Przed startem rozgrywek w takiej roli obsadzono Juventus. Omamieni powrotem Massimiliano Allegriego bukmacherzy jego akcje oceniali najwyżej. Jednak szybko Simone Inzaghi pokazał w Interze, że nie jest trenerskim gapą i że istnieje świat bez Romelu Lukaku. Swoje mistrzowskie aspiracje faktami z boiska poparł Milan. Do najlepszych znów równało Napoli. I wśród nich bez żadnych kompleksów rozpychający się klub z Bergamo: świetnie prowadzony, mądrze rozwijany i budowany, stabilny jak żaden inny.

Napędził strachu na San Siro Interowi, remisując po świetnym meczu 2:2, za swój słabszy dzień z Milanem zapłacił jedną z dwóch porażek w sezonie, ale już na wyjazdach okazał się lepszy i od Juventusu, i od Napoli. Te dwa spotkania weszły w skład zwycięskiej passy rozciągniętej na pięć ostatnich kolejek. Po stworzeniu tabeli uwzględniającej wyniki tylko z tego okresu Atalanta byłaby pierwsza, o 2 punkty przed Interem i 3 przed Juventusem. Do Milanu odrobiła 8 punktów, do Napoli aż 10. W żadnym z pięciu wcześniejszych sezonów z Gasperinim na ławce stan Atalanty po 16 kolejkach nie był tak imponujący. Znów jest postęp, jeszcze raz granica możliwości tego zespołu została przesunięta.

Bez Gosensa

Gdyby wystawić po trzech, a nawet po pięciu najlepszych zawodników z każdego liczącego klubu, to prawdopodobnie Atalanta stałaby na przegranej pozycji. Jednak gdyby już tak wziąć dalsze pozycje: szóstą, dziesiątą, osiemnastą, to wygrałaby w cuglach. Bo też wyrównana kadra jest jej ogromną siłą. W ustach Gasperiniego zdanie: – Mam dwóch równorzędnych piłkarzy na każdej pozycji, nie brzmi jak wyświechtany slogan. A jeśli w kadrze pojawią się problemy głębszej natury, to od czego ma głowę pełną pomysłów i odwagę ich realizowania.

Przykład z ostatnich tygodni. Kontuzji doznał Robin Gosens, piłkarz absolutnie kluczowy dla całej taktyki, harujący na lewym skrzydle jak nikt w lidze, dostarczający najwięcej asyst, ogniskujący w sobie efektowność z efektywnością. Trener rozejrzał się po szatni i zatrzymał wzrok na Mario Pasaliciu. Na pożytecznym Chorwacie, jak na środkowego pomocnika z dobrym instynktem strzeleckim, ale raczej drugoplanowym zawodniku. W końcu nadszedł czas, żeby wkroczył na scenę nie jako halabardnik. Reprezentant Niemiec wypadł w 6 kolejce, w następnej Pasalić rangę krótkiego epizodu podniósł golem. A że była to akurat porażka z Milanem, więc Gasperini zdecydował się na głębsze zmiany z korzyścią dla Chorwata. Ten w kolejnych 9 meczach zdobył 6 bramek i zaliczył

5 asyst, na arenie Ligi Mistrzów zapisał się 1 golem i 1 asystą. Stary Pasalić kręcił się w centrum pola, nowy był ustawiany na lewym skrzydle, a w meczu z Venezią, w którym popisał się hat-trickiem wcielił się w fałszywą dziewiątkę, trochę na wzór Driesa Mertensa z Napoli.

(…)

RED BULL BEZ SKRZYDEŁ. Źle się dzieje w państwie lipskim


Po latach dobrobytu i nieprzerwanego optymizmu, idylliczny obraz RB Lipsk zaczął pękać, zaczynają pojawiać się na nim rysy. Drużyna tkwi w pierwszym poważnym kryzysie i nikt nie ma na razie pomysłu jak z niego wyjść.

MACIEJ IWANOW

RB Lipsk gra w Bundeslidze od sześciu lat. Do tej pory przygoda saksońskiego klubu przebiegała wręcz modelowo i idyllicznie. Nikt nie jest jednak niezniszczalny i zespół w końcu dopadł pierwszy poważny kryzys. Na razie nie ma pomysłu jak go przezwyciężyć. Do tej pory zmiany szkoleniowców w RBL odbywały się jak w sztafecie i przejęcie pałeczki dokonywało się bezboleśnie. Gdy latem odchodził Julian Nagelsmann, jego następca był już znany. Zastąpić go miał kolejny redbullowski produkt czyli Jesse Marsch. Trener, który w austriackim Salzburgu zbudował sobie nazwisko i przejście piętro wyżej w korporacji było czymś naturalnym. Obiecywano sobie po nim bardzo dużo. Miał nie tylko kontynuować pracę swojego poprzednika, ale i ją udoskonalić. Ze składem jaki zaprezentował wicemistrz Niemiec na początku sezonu, wydawał się jak najbardziej dobrym kandydatem do walki o mistrzostwo i klubem, który może rzucić wyzwanie Bayernowi. Bardziej niż zrobił to rok temu. Marsch chwalił się szerokim składem, a wtórowali mu w tym prezes RBL Oliver Mintzlaff, czy nawet Lothar Matthaeus mówiąc że prezentuje się lepiej niż bawarski. Jak to zwykle bywa – zapowiedzi i oczekiwania to jedno, a życie napisało swój własny scenariusz.

Saksońska kolejka górska

Gdy Lipsk przegrał pierwszy mecz, nikt nie popadał w nerwowość. Gdy przegrał drugi, co najwyżej podnoszono wyżej brwi. Gdy przegrał trzeci i czwarty zaczęto się zastanawiać czy zamiast amerykańskiego snu nie mamy czasem do czynienia z czeskim filmem. Bo nikt nie wie co się dzieje. Na papierze Lipsk prezentuje się potężnie i to pomimo odejścia czołowych piłkarzy do Bayernu: Dayota Upamecano i Marcela Sabitzera. Po czternastu kolejkach zespół znajduje się w dolnej połowie tabeli z ogromną stratą do lidera i z sześcioma porażkami na koncie. W poprzednim sezonie Czerwone Byki przegrały szósty raz dopiero w 32. kolejce. Po porażce z Bayerem Leverkusen na grę zżymał się Kevin Kampl: – To po prostu za mało. To nie my. Jesteśmy na ósmym miejscu i nie chcemy tam być. Musimy znaleźć rozwiązanie. Nie znaleźli. W ubiegły weekend po skandalicznie słabym występie ulegli Unionowi Berlin. I zaczęło się prawdziwe medialne trzęsienie ziemi…

Szukanie odpowiedzi na pytanie o słabe wyniki jest godne zagadek, z którymi mierzył się Sherlock Holmes. Bo to nie jest tak, że od początku do końca Lipsk gra poniżej oczekiwań i co mecz prezentuje się mizernie. Nie, wręcz przeciwnie. Największym problemem podopiecznych Marscha była stałość i konsekwencja. Są w stanie rozegrać naprawdę wielkie mecze i w tym słowie nie ma za grosz przesady. Wygrane z Borussią Dortmund, Brugią w Lidze Mistrzów, remis z Paris St. Germain były pokazem świetnego futbolu. Ale cóż z tego skoro nie potrafią iść za ciosem i chwilę później robią zwrot o 180 stopni i przegrywają po fatalnym występie z Hoffenheim, czy ledwo wygrywają z totalnym outsiderem z Fuerth. W pewnym sensie mamy w Lipsku wzór, ale nie taki jakiego byśmy sobie życzyli. Konrad Laimer po ostatnim spotkaniu: – Mamy wybitne mecze, a potem znowu katastrofalne.

Zmiana priorytetów

Cele na sezon szybko się zmieniły. Teraz priorytetem jest miejsce w czwórce i kolejny awans do Ligi Mistrzów. Wprawdzie strata do czwartego miejsca nie jest jeszcze szczególnie duża, ale Lipsk musi zacząć w końcu notować regularne wyniki, bo inaczej skończy się katastrofą. Kierownictwo klubu założyło 30 punktów na koniec rundy jesiennej co jest już niemożliwe. Ścisk w walce o pucharowe miejsca jest ogromny. Do tej pory trener Marsch cieszył się ogromnym zaufaniem, ale nawet anielska cierpliwość kiedyś się kończy. Do meczu w Berlinie Mintzlaff wypowiadał się dyplomatycznie: – Nie jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy być na początku sezonu. Zdobyliśmy za mało punktów.

Nawet on w końcu jednak przejrzał na oczy i zrozumiał że to droga donikąd. Po porażce w Starej Leśniczówce uderzyl z grubej rury: – Nie będziemy czekać do świąt i nic nie robić. To był gówniany mecz. Teraz ochłoniemy, prześpimy się z tym i pomyślimy razem z trenerem co dalej robić. W niedzielny poranek podjęto decyzję.

Uwaga! Plac budowy!

Brak spójności na boisku to jedno, ale ryba zawsze psuje się od głowy. RB Lipsk to niekończący się plac budowy. W dalszym ciągu RBL nie ma dyrektora sportowego, którego szukają od czasu odejścia Markusa Kroesche do Eintrachtu. Ma być twarzą klubu i przede wszystkim odciążyć medialnie trenera i drużynę. Poszukiwania wciąż trwają. Według Mintzlaffa toczą się poważne rozmowy, ale kiedy zakończą się czymś konkretnym, nie wiadomo. A sytuacja jest szczególna, bo obowiązki Kroeschego przejął duet: Florian Scholz – dyrektor ds handlowych i Christopher Vivell – dyrektor techniczny. W ostatnich sezonach zawsze żarło Lipskowi. W końcu zdarzył się sezon, w którym jest od początku pod górkę i okazało się, że drużyna nie jest odporna na kryzys. Nie ma osoby, która wzięłaby sprawy we własne ręce i pociągnęłaby za sobą resztę. W zespole jest bardzo mało liderów z prawdziwego zdarzenia. Kapitan Sabitzer odszedł, Poulsen jest kontuzjowany, Willi Orban zaraził się koronawirusem, a Laimer dopiero wraca do formy.

Kolejnym problemem jest pozycja Lipska na rynku piłkarskim. Mimo wsparcia gigantycznego koncernu RBL prezentuje na razie podejście: „jeśli cena jest odpowiednia – sprzedajemy”. I jest to szczególnie bolesne patrząc na odejścia piłkarzy, których mimo zapowiedzi nie udało się zrekompensować. Tylko Josko Gvardiol okazał się strzałem w dziesiątkę. Sprowadzony za 23 miliony euro snajper Andre Silva nie spełnia oczekiwań nawet w połowie. Lipsk ma w tym sezonie również ogromne problemy ze zdrowiem swoich zawodników, choć naturalnie nie jest to już do końca wina klubu. Dani Olmo wypadł ze składu przez swoją nadmierną ambicję. Najlepszy piłkarz poprzedniego sezonu po mistrzostwach Europy koniecznie chciał jechać jeszcze na igrzyska olimpijskie do Tokio. W konsekwencji nabawił się urazu mięśniowego i rozegrał zaledwie 122 minuty w Bundeslidze i ma rundę z głowy. Dodatkowo drużynę nawiedziła prawdziwa epidemia koronawirusa, piłkarze i sztab zaczęli padać jak muchy, od bramkarza Gulacsiego po trenera Marscha i jego asystenta Beierlorzera.

(…)

NAJLEPSZE LINIE POMOCY LA LIGA W XXI WIEKU. Tercety do mety


Fakt, że Real Madryt lideruje tabeli Primera Division oraz najlepiej z hiszpańskich klubów spisuje się w Lidze Mistrzów w oczywisty sposób wynika z faktu, że ma najsilniejszą drugą linię – w niej bowiem tkwi różnica. Czy tercet Casemiro – Modrić – Kroos, który jesienią osiągnął wyborną formę, nie jest przypadkiem w ogóle najlepszą formacją pomocy w najnowszych dziejach La Liga, a może i europejskiego futbolu w ogóle?

LESZEK ORŁOWSKI

Głębiej niż do 2001 roku nie sięgamy w niniejszej analizie, gdyż futbol bardzo się zmienił w ostatnim ćwierćwieczu i trudno porównywać grę poszczególnych formacji z obecnej epoki oraz poprzednich, ze względu na inny rodzaj obowiązków powierzanych jej członkom: łącznika wszak nie da się zestawić z zawodnikiem określanym w hiszpańskiej terminologii jako interior (czyli „wewnętrzniak”) czy nawet mediapunta.

Oczywiście nie zawsze najlepsze hiszpańskie zespoły stosowały system, w którym występowało trzech środkowych pomocników. Na przykład Sevilla w pierwszej dekadzie XXI wieku konsekwentnie grała w ustawieniu 1-4-4-2, w którym było dwóch typowych skrzydłowych i dwóch napastników. Atletico dla odmiany grając w tymże schemacie w sezonie 2013-14 miało na jednej z flanek klasycznego playmakera. Sevilli owej nie możemy więc uwzględnić, Atletico zaś jak najbardziej.

Jako odrębną formację przyjmujemy tę, w której powtarza się w porównaniu z inną omówioną co najwyżej jeden zawodnik. W konkretnych przypadkach zajmiemy się liniami, w których powtarzało się dwóch futbolistów, a nowy był tylko jeden.

No więc do dzieła: oto nasza jedenastka najlepszych tercetów.

1. Casemiro – Modrić – Kroos (Real 2016-21)

Tak: jeśli ta druga linia w niezmienionym składzie poprowadziła zespół do trzech triumfów w Lidze Mistrzów, to trzeba przyznać jej pierwsze miejsce, choć być może formacja Barcy z pozycji drugiej uchodzi za najbardziej klasyczny zestaw. Pomoc Realu z lat wielkiej chwały (być może jeszcze nie zakończonych) obywa się bez mediapunta, zawodnika typowo ofensywnego, „10″. Jest „6″ – Casemiro i dwie „8″. Wygrywanie w takiej formacji jest możliwe jeśli ma się potężny atak, potrzebujący wsparcia z dalszych regionów boiska, a mniej w samym polu karnym. I taki atak Real miał w latach 2016-18, w osobach zawodników tworzących tercet BBC. Jego rozpad sprawił, że potrzeba było więcej goli od pomocników i zapewne dlatego po odejściu CR7 i degradacji Bale’a Real już Ligi Mistrzów nie wygrał. Ale teraz wielką formę osiągnął Vinicius, więc może to się znowu udać. Stateczny, twardy, ale i precyzyjny w rozegraniu Brazylijczyk, bezbłędny, regularny i zawsze świetnie ustawiony Niemiec oraz szalejący po całym boisku Chorwat, gdy są w formie fizycznej zapewniają Los Blancos kontrolę nad całym środkowym rejonem boiska; nikt Realowi tam nie podskoczy.

2. Busquets – Xavi (Rakitić) – Iniesta (Barcelona, 2008-15)

Podobnie rzecz się miała w przypadku legendarnego tercetu Barcelony, tyle tylko, że jego dominacja opierała się na kontroli nad piłką, podczas gdy dominacja tria Realu na kontroli nad przestrzenią i rywalem. Tercet CKM posyła piłki do przodu z siłą odpowiednią do swego skrótu, tercet BXI raczej ją powoli przesuwał w kierunku bramki przeciwnika. Drugą analogią jest to, że miediapunta nie był potrzebny, gdyż z przodu grał wybitny napastnik sam w jego rolę chętnie się wcielający: Leo Messi. W sezonie 2014-15, gdy Barca po raz trzeci za kadencji Busquetsa i Iniesty wygrywała Ligę Mistrzów, ich partnerem w wyjściowej jedenastce był już Ivan Rakitić; Xavi wchodził z ławki. To nieco zmieniło sposób gry pomocy Barcelony na bardziej bezpośredni, upodabniając go do stylu formacji Realu z pierwszego miejsca. Ale oczywiści, dzięki Inieście, nadal było to co innego.

3. Xabi Alonso (Khedira) – Modrić – Di Maria (Real 2013-14).

Carlo Ancelotti w sezonie 2013-14 dopracował się wiosną bardzo niezwykłego tercetu w środku pola. Xabi Alonso pilnował przedpola własnej bramki poza tym posyłając znakomite długie podania do przodu, Modrić brał na siebie ciężar prowadzenia, tkania gry w środkowej strefie, a przesunięty do środka ze skrzydła Angel Di Maria szarżował na bramkę rywala łamiąc schematy, zaskakując linie defensywne rywali. Właśnie oryginalna rola Argentyńczyka decydowała o oryginalnym stylu Realu w tamtym sezonie. Zespół nie bazował na posiadaniu piłki, ani zarządzaniu przestrzenią, lecz na stałym wymykaniu się spod kontroli oponenta. Na finiszu zamiast Xabiego Alonso grał Sami Khedira, co spowodowało, że zwiększyły się obowiązki Modricia, który jednak znakomicie im podołał.

4. Makelele – Helguera (Guti, Solari) – Zidane (Real 2001-02)

To też niezwykły tercet! Claude Makelele był prototypem, wzorcem piwota. Nie sposób było go ani minąć w pojedynku naziemnym, ani zabrać mu piłkę, gdy ją już przechwycił. Dopiero N’Golo Kante po wielu latach nawiązał do jego stylu, potrafił poruszać się po placu z podobną, kocią zwinnością. Na szpicy tercetu grał Zinedine Zidane, który oczywiście często cofał się, by rozgrywać akcje, jednak interesowało go też mocno pole karne przeciwnika, chętnie zamykał akcje. Natomiast w roli trzeciego środkowego pomocnika Vicente del Bosque obsadzał na zmianę trzech zawodników. Niezwykłość pomocy Los Blancos w tamtym sezonie zasadzała się właśnie na tym, że trzeba było się liczyć z trzema wariantami jej gry. Gdy między Makelele a Zidanem wybiegał Ivan Helguera, druga linia była bardzo szczelna. Helguera, często stoper, przy swoich walorach defensywnych był jednak także świetnym rozgrywającym. Nie komplikował sobie życia, nie przetrzymywał piłki, mocno podawał ją prostopadle do przodu, przeważnie celnie, omijając pomoc rywala. Guti zapewniał większą kontrolę nad grą, umiał halsować w środku pola. Solari natomiast, czasami skrzydłowy, trochę przypominał swym stylem gry Di Marię w sezonie 2013-14, z tym że oczywiście był piłkarzem słabszym. Jednak też umiał pojawić się na boisku w najmniej spodziewanym miejscu.

5. Marquez (Edmilson) – Xavi – Deco (Barcelona 2005-06)

U Franka Rijkaarda Xavi miał inną rolę niż u Guardioli. Był mianowicie pomocnikiem Deco, zarządzającego grą zespołu na ostatniej tercji boiska. Miał za zadanie doprowadzić piłkę do Portugalczyka. Musiał być bardziej cofnięty, także dlatego, że ani Marquez, ani Edmilson nie zapewniali takiej jakości rozegrania na własnej połowie jak kilka lat później Busquets.

6. Albelda (Mendieta) – Baraja – Aimar (Valencia, 2001-04)

Tutaj mamy w opisywanym czasie jedną zmianę personalną, ale oczywiście o kluczowym znaczeniu. Linia pomocy z Albeldą i ta sama formacja z Mendietą obok Baraji i Aimara to były dwie zupełnie różne bajki. Mendieta był znakomitym połączeniem opisanych w poprzednim podrozdziale stylów Gutiego i Solariego, przy czym na każdym polu przewyższał obu tych zawodników. Przy nim Baraja musiał być klasycznym defensywnym pomocnikiem, a Aimar mógł być niemal drugim środkowym atakującym. Mendieta w 2001 roku odszedł jednak do Lazio, a jego miejsce w formacji zajął żelazny defensywny pomocnik Albelda. Przez kolejne trzy sezony Valencia grała z dwoma pretorianami zabezpieczającymi tyły jednego cesarza (Cesara!). Albelda i Baraja wypowiadali wojnę pomocnikom przeciwnika i nierzadko ich unicestwiali, a Aimar szalał sobie między nimi a napastnikiem.

(…)

90 MINUT Z FEDOREM CERNYCHEM. Połamane kości i whisky na wirusa


Do Polski wrócił piętnaście miesięcy temu po dwuipółrocznym pobycie w Rosji i podpisał kontrakt z Jagiellonią. Do tej pory nie udzielał się medialnie. W końcu zrobił wyjątek, a do opowiedzenia miał sporo.

PAWEŁ GOŁASZEWSKI

Piętnaście miesięcy temu podpisałeś kontrakt z Jagiellonią, ale w tym czasie w zasadzie nie udzielałeś się medialnie. Dlaczego?
Przez ostatnie dwa i pół roku przeżywałem naprawdę bardzo trudny czas – odpowiada Cernych. – Miałem siedem kontuzji, to mnie dobijało. Kiedy wydawało się, że jestem już blisko powrotu do formy, łapałem kolejny uraz. Cztery razy miałem złamane kości w śródstopiu, później złapałem koronawirusa i trudno było mi do siebie dojść. Kiedy podpisywałem kontrakt z Jagiellonią, wielu kibiców myślało, że wejdę z marszu do pierwszego składu i będę strzelał gole jak na zawołanie. Tak naprawdę byłem wtedy w fatalnej formie. Czułem się źle, przeżywałem to. Wiem, że pisano o mnie krytycznie, te głosy do mnie docierały. Sam tego nie czytałem, nie chciałem się dobijać.

Cztery razy złamałeś kość w stopie w tym samym miejscu?
Nie, dwa razy złamałem czwartą kość śródstopia, raz piątą i raz jakąś kość pod piętą. Trzykrotnie do urazu doszło na zgrupowaniu reprezentacji, raz już w Polsce na treningu.

Nie byłeś sfrustrowany? We wcześniejszych latach regularnie zaliczałeś powyżej 30 występów w każdym sezonie.
W lidze polskiej zawsze byłem w czołówce piłkarzy z największą liczbą minut. Nie mogłem mieć do siebie pretensji, ponieważ każde złamanie było po kontakcie z rywalem.

Jak przeszedłeś koronawirusa?
Zaraziłem się jeszcze w Rosji, w zasadzie przed samym powrotem do Polski. Przez pierwsze dni miałem gorączkę, wszystko mnie bolało. Przyjechał do mnie lekarz. Dostałem kilka antybiotyków, chyba z siedem albo osiem. Doktor polecił mi, abym na koniec dnia wypił sobie sto gramów czystej wódki albo whisky. Chorowaliśmy wspólnie z żoną i pamiętam, że po sugestiach lekarza, wypiłem przed snem trochę whisky. Odcięło mnie, nic nie pamiętam. Żona powiedziała, że przechyliłem kieliszek i padłem. Na drugi dzień było to samo. Trzeciego dnia odpuściłem, bo zrozumiałem, że mieszanie alkoholu z lekami nie jest dobrym pomysłem, a lekarz kazał mi to stosować przez cały okres izolacji, czyli prawie trzy tygodnie! Nie wytrzymałbym.

(…)

Premie meczowe były wydawane w reklamówkach?
Jeszcze pewnie z 10-15 lat temu tak było. W Dynamie wszystko jednak wpływało na konto. Kiedy przyszedłem do klubu, właścicielami byli jacyś generałowie czy ważni oficerowie – krótko mówiąc klub był w rękach policji. Rok po podpisaniu kontraktu przeze mnie, właścicielem został jeden z największych banków w Rosji – VTB Bank. To, co nowy właściciel robi dla tego klubu, naprawdę jest czymś wielkim.

Żałujesz transferu do Rosji?
Kiedy byłem dzieckiem, koledzy marzyli o występach w Realu Madryt czy Barcelonie. Ja byłem realistą i chciałem kiedyś przejść do ligi rosyjskiej, najlepiej do Lokomotiwu Moskwa. Oglądałem sporo meczów Premier Ligi od najmłodszych lat i marzyłem, aby w niej zagrać. Marzenie udało się spełnić. Co prawda nie w Lokomotiwie, ale w Dynamie, jednak mimo to i tak jestem szczęśliwy.

Dlaczego Dynamo wypożyczyło cię do Orenburga?
Nowi właściciele zainwestowali olbrzymie pieniądze w transfery. Dostałem informację, że będę mniej grał i jak chcę mogę iść na wypożyczenie. Jedyne, czego żałuję, to fakt, iż dowiedziałem się o tym na kilka dni przed zamknięciem okna. Wcześniej trenowałem, grałem w sparingach i myślałem, że będę dostawał szanse. Tak jednak nie było. Przez pierwszych sześć kolejek nie zagrałem nawet minuty. Szkoda, że władze klubu nie powiedziały mi o tym wcześniej, bo miałem oferty z lepszych zespołów niż Orenburg, który zajął na koniec sezonu ostatnie miejsce w lidze. Mogłem trafić do innej ligi, były konkrety, ale w końcówce okna, jedyną poważną propozycją była ta z Orenburga…

(…)

Kiedy odchodziłeś z Jagiellonii, brałeś na poważnie jeszcze taki scenariusz, który zakładał powrót do Polski po kilku latach?
Nie można palić za sobą mostów. Wiedziałem, że w Białymstoku zostawiłem mnóstwo znajomych, dobrze się tu czułem. Tu jest mój dom.

To klub do ciebie zadzwonił, czy sam się zgłosiłeś?
Wydaje mi się, że rozmawiałem z Tarasem Romanczukiem przez telefon. Zapytał mnie, co będę robił, a ja mu powiedziałem, że kończę swój rozdział w Dynamie i będę czegoś szukał.

Jak to jest możliwe, że Dynamo oddało cię za darmo, skoro miałeś jeszcze pół roku ważnego kontraktu?
Rozstaliśmy się w świetnych relacjach. Klub mnie oddał za darmo i wypłacił wszystkie pieniądze do końca kontraktu. Normalnie otrzymałem wszystkie pensje, tak jakbym był w Moskwie do wygaśnięcia umowy. Wiem, że zostałem dobrze potraktowany i nie wszyscy piłkarze, którzy wtedy odchodzili z Dynama, dostali taką ofertę. Niektórzy krzyczeli w gabinecie prezesa i nic nie wywalczyli. Ja rozmawiałem spokojnie i rozstaliśmy się bez złośliwości.

(…)

BYŁO, MINĘŁO Z PAWŁEM SKRZYPKIEM. Równo pod sufitem


W drugiej połowie lat 90-tych miał swoje pięć minut w piłce nożnej, a dobre występy w Legii sprawiły, że trafił do reprezentacji Polski. W niej rozegrał 10 meczów, w tym najsłynniejszy w eliminacjach MŚ 1998 z Włochami w Chorzowie. Od prawie dekady przebywa w Szwecji, gdzie zajmuje się montowaniem sufitów podwieszanych.

JAROMIR KRUK

Dla Pawła Skrzypka nie ma miejsca w polskiej piłce?
Tak wyszło, że musiałem opuścić ojczyznę – mówi Skrzypek. – Złożyło się na to wiele czynników – prywatne błędy, a także brak zadowolenia z pracy w czwartej lidze w roli szkoleniowca. Przestało mnie to cieszyć, chociaż aspekty finansowe też odegrały ważną rolę. Los rzucił mnie do Szwecji, gdzie już wcześniej zakotwiczyli moi bliscy. Ciężko po czterdziestce układać wszystko od nowa, ale podjąłem wyzwanie. Moi dwaj bracia dawali sobie tutaj radę i zostałem wdrożony w montowanie sufitów. Nie miałem problemów, dziś mogę przyznać, że nawet to lubię, ba, nieskromnie powiem, że uważam się za eksperta w tej dziedzinie. Teraz robimy ze wspólnikiem halę na 15 tysięcy metrów kwadratowych, więc na brak zajęć nie narzekam. Najczęściej wstaję bardzo wcześnie rano i intensywnie pracuję wiele godzin.

Jak strzelałeś gole w lidze to zapewne sobie nie wyobrażałeś, że przyjdzie ci się zajmować sufitami?
Parę rzutów wolnych mi wyszło, pajęczynkę się zdejmowało. O sufitach nie myślałem, nawet nie wiedziałem jaki jest sufit moich piłkarskich możliwości. Ja poświęciłem się futbolowi, spełniłem marzenia taty, bo zagrałem w reprezentacji Polski i wziąłem udział w wielu fajnych meczach o poważne stawki. Brat – Wojciech obił się o pierwszą ligę i też ma co wspominać.

W Szwecji wiedzą, że grałeś w polskiej kadrze?
Nawet grałem przeciw Szwedom, towarzysko na Rasundzie, padł remis 2:2. Ktoś wie o tym, że reprezentowałem Polskę, czasami mi przypomną, jak choćby przy okazji konfrontacji biało-czerwonych ze Szwedami na Euro. Przegraliśmy, ale w Sztokholmie gdzie mieszkałem obyło się bez złośliwości. To nie w ich stylu, nie mają tego w zwyczaju.

Mógłbyś wytrzymać w ogóle bez futbolu?
Chyba nie. W Szwecji jeszcze nieźle sobie radziłem po czterdziestce w czwartej lidze. Stary wyga sobie pykał na stoperku i wychodziło to całkiem, całkiem. Gdy opuszczałem Enebyberg trzech sędziwych kibiców po siedemdziesiątce przekazało mi list z podziękowaniami i fioletowy dres ich ukochanego klubu. Poczułem się bardzo doceniony. W PIF Kopernik trenerem był Mirek Skowroński, który zaangażował mnie w podwieszanie sufitów. Od marca 2021 prowadzę Olympię Sztokholm, czołowy polski klub w Szwecji. Przez pandemię było trochę zamieszania, bo nie zrobiliśmy awansu, choć nie przegraliśmy w przerwanych rozgrywkach żadnego meczu. Niedawno okazało się, że w końcu awansowaliśmy z… drugiego miejsca, bo jakiś zespół zrezygnował. Na niższym szczeblu w Szwecji jest dość ciekawie, występują zespoły ukraińskie, meksykańskie, polskie, roi się od obcokrajowców. Lepiej się tu odnajduję niż w naszej czwartej lidze, gdzie są z reguły duże wymagania, a na treningach kiepska frekwencja, bo zawodnicy godzą to z pracą, nierzadko wyczerpującą.

Uważasz, że masz smykałkę do trenerki?
Zdobyłem cenne doświadczenie w niższych polskich ligach, gdzie są zwykle piękne plany, lecz weryfikuje je życie, jak na trening przyjdzie pięciu, sześciu zawodników. W takich warunkach trudno o progres, można się tylko wkurzać. Nie oszukujmy się, we współczesnym futbolu przygotowanie fizyczne to podstawa. Teraz pressingiem muszą grać napastnicy, a nie da się tego wymagać od osób, których podejście do tematu jest dalekie od właściwego.

Mówiłeś o docenieniu przez kibiców w Szwecji. W Polsce takie coś spotkało cię po meczu z Włochami na Stadionie Śląskim w Chorzowie?
Wtedy byłem zaskoczony tym szumem, bo nie czułem, żebym zaprezentował się jakoś wyjątkowo. Głównie przeszkadzałem Gianfranco Zoli, bo takie były założenia Antoniego Piechniczka. On był ze mnie bardziej zadowolony niż ja z siebie. A Włosi? Cóż, dysponowali fantastycznym składem, ale byli w Chorzowie do ogrania. Zremisowaliśmy z Italią, a była szansa na zwycięstwo. Fakt, poczułem się doceniony, ale chyba wolę wracać wspomnieniami do towarzyskiej potyczki z wielką Brazylią. Wywalczyłem rzut karny, zrobiłem asystę i siatkę założył mi Ronaldo. Dla wychowanka Płomienia Jerzmanowice to było coś wielkiego, wyjątkowego, tym bardziej że ja tak naprawdę późno trafiłem do Ekstraklasy. Niby się wyróżniałem w niższych ligach, polecano mnie na testy do mocniejszych klubów, gdzieś tam sprawdzano, lecz nic z tego nie wynikało. W końcu jednak mając prawie 25 lat dostałem szansę w Rakowie, na najwyższym szczeblu. Nie miałem żadnych kompleksów, poszedłem za ciosem i doszło do tego, że niemal w jednym czasie chciały mnie dwa topowe polskie kluby – Legia i Widzew. Łodzianom brakowało konkretów i zdecydowałem się na Legię. Rodzina została w domu, a ja ruszyłem do Warszawy. Czas pokazał, że postąpiłem słusznie, bo szybko zadebiutowałem w seniorskiej reprezentacji Polski. Wydawało się, że dokonuję niemożliwego, ja, chłopak z małego, nieznanego klubu.

(…)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024