Mocne teksty i wywiady. Oto nowa PN
Wtorek, 14 grudnia, to dzień ukazania się najnowszego i ostatniego „normalnego” wydania tygodnika „Piłka Nożna”. A już za tydzień specjalny, powiększony, świąteczny numer!
LEGIA CZEKA NA PAPSZUNA. Rewolucja po warszawsku
Legia Warszawa przegrała ze Spartakiem Moskwa i zakończyła przygodę w europejskich pucharach w sezonie 2021-22. Tyle że przy Łazienkowskiej ten mecz nie był w ostatnich dniach tematem numer jeden.
PAWEŁ GOŁASZEWSKI
Atmosfera w stolicy jest napięta (wydanie zamknięto tuż przed wydarzeniami po meczu z Wisłą Płock). Po zwolnieniu Czesława Michniewicza nie nastąpił efekt nowej miotły, a Marek Gołębiewski wyglądał na pogodzonego z losem. Niezależnie od decyzji Marka Papszuna i Michała Świerczewskiego, Gołębiewski nie poprowadzi już Legii – po porażce z Wisłą Płock zrezygnował. Jeśli szkoleniowiec Rakowa nie trafi do Warszawy zimą (a wczoraj udało nam się potwierdzić, że na 99% nie trafi), mistrzowie Polski i tak miał szukać zastępcy Gołębiewskiego. Postawiono na Aleksandara Vukovicia.
(…)
Nieoficjalne wiadomo, co udało się potwierdzić w legijnych źródłach, że mistrzowie Polski osiągnęli już ustne porozumienie z Papszunem, ale nic nie zostało jeszcze podpisane. Wbrew temu, co pisało się w mediach, kontrakt szkoleniowca wcale nie będzie obowiązywał przez pięć lat, maksymalnie będzie trzyletni. Zarobki? Będą większe niż w przypadku Czesława Michniewicza, ale podstawa kontraktu na pewno nie dobije do 250 tysięcy złotych miesięcznie, co było podawane w poprzednich dniach. Papszun chce być natomiast wynagradzany na odpowiednim poziomie po realizowaniu celów, dlatego podstawowa kwota będzie niższa, ale premie za sukcesy będą spore. To akurat pasuje Legii, która będzie zabezpieczona na wypadek niepowodzeń na ligowym podwórku czy w europejskich pucharach.
Mioduski już wylał fundament pod zatrudnienie Papszuna. Od początku grudnia pracę w ekipie mistrzów Polski rozpoczął Paweł Tomczyk, który objął funkcję wicedyrektora sportowego. To stanowisko jest ewenementem nie tylko na skalę krajową, ale także europejską, ponieważ nieczęstą praktyką jest zatrudnianie dwóch dyrektorów sportowych. O zwolnieniu Radosława Kucharskiego nie ma w ogóle dyskusji, a podpisanie umowy z byłym pracownikiem Rakowa jest wyraźnym sygnałem, że na Papszuna w stolicy czeka już pierwszy z jego byłych zaufanych współpracowników.
Jaką rolę ma pełnić Tomczyk? – Posiada cechy i umiejętności uzupełniające się z tymi, które ma Radek. To jest dołożenie pewnego rodzaju elementów, których Radkowi czasami brakuje. Oni się dobrze dogadują, patrzą na piłkę w podobny sposób. Wydaje mi się, że ta kombinacja zadziała – tłumaczył Mioduski w #LegiaTalk. Co miał na myśli właściciel Legii? Chodzi o tak zwane umiejętności miękkie, czyli na przykład relacje międzyludzkie. Nie jest tajemnicą, że skontaktowanie się z Kucharskim bywa często problemem. Tomczyk jest zdecydowanie bardziej otwarty na kontakty z innymi ludźmi. Od początku zabrał się do pracy – regularnie pojawia się na treningach pierwszego zespołu, obserwuje piłkarzy i może opowiedzieć o swoich wrażeniach… Komu? To na razie tylko domysły.
Legia wciąż nie skontaktowała się z szefami Rakowa i nie zanosi się na to, aby miała w tej sprawie poczynić jakieś ruchy. Mistrzowie Polski cierpliwie czekają aż Papszun odmówi podpisania nowej umowy w Częstochowie i jak na to zareagują władze wicemistrzów kraju.
(…)
Przyszłość Legii i Papszuna jest w rękach Michała Świerczewskiego – właściciela Rakowa. To od niego zależy, czy trener odejdzie z Częstochowy zimą czy dopiero latem. W każdym razie pod Jasną Górą zdają sobie sprawę, że niemal na pewno obecny szkoleniowiec nie podpisze nowego kontraktu, którego propozycję otrzymał. W Warszawie też jednak muszą być czujni i gotowi na ewentualne pozostanie Papszuna w Rakowie, dlatego mają przygotowanych innych kandydatów, ale oni są traktowani jako opcje rezerwowe. Lista nie jest długa, są na niej dwa nazwiska, oba zagraniczne. W gronie tych kandydatów nie ma Stanisława Czerczesowa.
(…)
W Legii zimą na razie nie zapowiada się na wydawanie kosmicznych pieniędzy. W zasadzie duet dyrektorów sportowych będzie mógł tyle wydać, ile zarobi na rynku. Podobnie było latem – za transfery Josipa Juranovicia i Ariela Mosóra do stolicy wpłynęło nieco ponad trzy miliony euro, natomiast na sprowadzenie Lirima Kastratiego, Ihora Charatina, Lindsay’a Rose’a i Jurgena Celhaki wydano niemal identyczną kwotę (różnica to kilkadziesiąt tysięcy euro na korzyść kupionych). Kogo można sprzedać w zimowym oknie? Po pierwszych meczach sezonu 2021-22 wydawało się, że wpłyną oferty za Mahira Emreliego, który regularnie strzelał gole. W przypadku Azera pojawiły się zapytania, ale nikt nie chce zapłacić tyle, ile życzyłaby sobie Legia (nieoficjalnie mówiło się o ofertach w granicach dwóch milionów euro, co uznano za zbyt niską kwotę). O Ernesta Muciego pytały kluby z Włoch, ale on również nie dostarczy pokaźnego zastrzyku finansowego do klubowej kasy. W przyszłości może tak, teraz jeszcze nie. Kto zatem może być najlepszym kandydatem na sprzedaż? Na dzisiaj wydaje się nim Bartosz Slisz, za którego Legia zapłaciła Zagłębiu Lubin niecałe dwa miliony euro, a dzisiaj może liczyć nawet na podwojenie kwoty przelanej na konto Miedziowych. Mistrzowie Polski są również zdecydowani na wykupienie Maika Nawrockiego, ale ten transfer dojdzie do skutku dopiero latem. W stolicy zdają sobie sprawę, że zainwestowanie 1,5 miliona euro będzie się opłacało, bo na pewno młodzieżowy reprezentant Polski jest wart dużo więcej. Pojawiły się także plotki, że z Łazienkowską lada chwila mogą pożegnać się Pekhart, Andre Martins oraz Rafael Lopes. Pierwszym dwóm kontrakty wygasają wraz z końcem sezonu, a ostatniemu wraz z końcem przyszłego roku. W klubie jednak nie podjęto żadnych decyzji odnośnie ich przyszłości.
(…)
90 MINUT Z FILIPEM MAJCHROWICZEM. Gdy przygotowanie spotyka okazję
Wszedł do ligi z drzwiami i futryną. Na życie patrzy filozoficznie, łez się nie wstydzi, odpowiedzialności nie boi. A ma 21 lat.
ZBIGNIEW MUCHA
Młodzieżowiec miesiąca to brzmi dumnie?
Brzmi przyjemnie, dla mnie nawet wyjątkowo, bo prócz medali zdobywanych w kategoriach juniorskich, innych tytułów nie mam, ale tak naprawdę niczego to w moim życiu nie zmienia – mówi Filip Majchrowicz.
Jest jednak miłym akcentem w trudnym dla ciebie okresie. Z jednej strony znakomita postawa w bramce Radomiaka, z drugiej – dramat rodzinny. Twoja rozpacz i łzy po meczu z Wisłą dla wielu były zaskoczeniem.
Bo mało kto wiedział, co się w rzeczywistości wydarzyło. Tego dnia zmarła moja babcia, osoba niezwykle mi bliska, która była jednym z moich życiowych drogowskazów. Dlatego tak bardzo chciałem zagrać przy Reymonta. Rodzice oglądali w domu ten mecz, zabrali do siebie dziadka. Byliśmy daleko od siebie, ale wszyscy płakali razem ze mną.
Czujesz się mocno związany z rodziną, tymczasem bardzo wcześnie zacząłeś samodzielne, niemal dorosłe życie.
I może dlatego tak silne więzy nas łączą. Faktycznie, szybko musiałem się usamodzielnić. Od szesnastego roku życia mieszkam sam, poza domem. Właściwie to chciałem wyjechać z Olsztyna dużo wcześniej, lecz nie byłem chyba do tego dostatecznie przygotowany. Kiedy skończyłem 15 lat poczułem, że wreszcie jestem gotów. Rodzice nalegali jednak, bym najpierw skończył gimnazjum i dopiero ruszył w świat. Tak zrobiłem. Kiedy przeszedłem do Polonii, w Warszawie przez 1,5 roku uczęszczałem do liceum, dokończyłem szkołę średnią jednak już w Krakowie – jako piłkarz Pasów.
Skąd się wzięła u ciebie ta zajawka koszykówką? Podobno zajmuje cię ona bardziej niż futbol?
Bardziej to może nie, natomiast w wolnym czasie na pewno częściej oglądam rozgrywki koszykarskie niż piłkarskie. I jest mi obojętne, czy to będzie NBA, czy polska liga. Sam uprawiałem w wieku dziecięcym koszykówkę. Mój tata grał akademicko i rekreacyjnie, dziś jest trenerem tej dyscypliny, natomiast już bardziej wyczynowo uprawiał skok w dal. Mama była wyłącznie koszykarką, a młodszy brat gra w Anwilu Włocławek. Wygląda na to, że ma talent, musi go jeszcze poprzeć ciężką pracą. O cztery lata młodszy ode mnie, a za chwilę mnie przerośnie. Warunki fizyczne odziedziczyliśmy po rodzicach. Tata ma 191 cm wzrostu, mama bodaj 178.
Nigdy nie żałowałeś, że nie zostałeś koszykarzem?
Nie. Natomiast z tego co wiem, mój pierwszy kontakt z piłką był właśnie z tą do koszykówki, jednym słowem wcześniej zacząłem rzucać niż kopać. Nie ukrywam, że uwielbiam tę grę. Wydaję mi się nawet, że trudniej zostać dobrym koszykarzem niż piłkarzem.
(…)
Dobra, dajmy spokój. No więc nie zostałeś koszykarzem jak rozumiem z wyboru. Z kolei przypadek sprawił, że stanąłeś między słupkami.
To prawda, bardzo długo byłem zawodnikiem ofensywnym, marzyłem o golach, asystach. Aż właśnie przypadek zadecydował, że stało się inaczej. I też nie żałuję.
Widziałem tytuł w „Fakcie”: „Został bramkarzem, bo kolegę zepchnęli z pomostu”.
No, fakt, włos się jeży. Ale aż tak strasznie nie było, jak się może wydawać. Byłem juniorem Stomilu Olsztyn, pojechaliśmy na obóz do Węgorzewa. Tam jest taki dość znany pomost. Chłopaki, jak to chłopaki – wygłupialiśmy się. Ktoś pchnął naszego bramkarza, ten spadł i mocno poobcierał się na twarzy i ciele. W takiej sytuacji nie mógł bronić. Ja miałem rękawiczki, trener postawił mnie między słupkami. Z czasem mi się spodobało. Cała historia.
Miałeś momenty, gdy myślałeś: po co mi to było?
Chyba nie. Wydaje mi się nawet, że wcześniej uprawiany basket pomógł mi w przygotowaniu bramkarskim. Na przykład niezwykle istotnym elementem w tym fachu, choć trochę lekceważonym i zaniedbywanym, jest koordynacja ręki z okiem. Natomiast niewątpliwie na bramce łatwiej jest się „zakopać”. Wiadomo – bronić może tylko jeden, do gry w polu czeka dziesięć miejsc. Trzeba poza wszystkim mieć trochę szczęścia.
Ty miałeś. Właściwie mało kto spodziewał się, że zostaniesz w Radomiaku jedynką, do tej roli szykowany był Mateusz Kochalski.
Czułem, że dostanę szansę, ale nie spodziewałem się, że tak szybko. Rzeczywiście, miałem trochę szczęścia. Ale szczęście jest wtedy, kiedy przygotowanie spotyka okazję. Mam wrażenie, że tak było w moim przypadku.
(…)
Radomiak jesienią zadziwia. Czujecie, że rywale zaczynają odczuwać przed wami respekt?
Trochę tak. Widzę na przykład, że kiedy zdobędziemy pierwsi bramkę, przeciwnik traci rezon. Choćby mecz z Wisłą. Niby wiślacy rozgrywali piłkę, niby atakowali, ale jakoś bojaźliwie, z respektem, z obawą, że nadzieją się na kontrę.
W końcu inni was rozszyfrują?
Może się tak zdarzyć. To dość powszechna teoria, ale najpierw niech ją wdrożą w życie, bo analiza przedmeczowa to jedno, a praktyka drugie. Poza tym nie uważam, żebyśmy osiągnęli sufit. Patrzę na drużynę i czuję, że to jeszcze nie koniec.
Spotkałeś się wcześniej z sytuacją, że obcokrajowiec w klubie był – jakby to ująć – królem miasta?
Miasta może nie, ale w Cracovii w szatni rządził Miro Covilo, potem jego rolę przejął Sergiu Hanca. Natomiast domyślam się, że w pytaniu ukryty jest casus Leandro. To rzeczywiście historia niezwykła. Leo cieszy się w Radomiu właściwie uwielbieniem. W dodatku całkiem zasłużenie. Miał różne propozycje – z pierwszej ligi, z Ekstraklasy, ale jemu tu jest po prostu dobrze. Z pełną świadomością wybrał Radom jako miejsce do życia. Kiedy ludzie spotykają go na ulicy, reagują wręcz żywiołowo. Wszyscy spotykamy się z serdecznością, ale Leo jest wyjątkowy pod tym względem.
(…)
ZDARZYŁO SIĘ W SERIE A.Na początku było ego
Juventus oddał koronę i pogrążył się w kryzysie. Inter okupił mistrzostwo bolesnymi stratami. Wyrósł godny następca Zlatana Ibrahimovicia, który ciągle nie odpuszcza młodzieży. W Milanie trwała rodzinna saga, do domu wrócił Gianluigi Buffon. Ten sam Jose Mourinho okazał się nie taki sam. Walcząc z pandemią, liga włoska zerwała z najstarszym stereotypem. Oto 10 najważniejszych wydarzeń w Serie A kończącego się roku.
TOMASZ LIPIŃSKI
10. Powrót do macierzy. Po zaliczeniu 26. sezonu na pierwszoligowym poziomie (z jednym wyjątkiem) wydawało się, że czas najwyższy na powiedzenie: basta. Gianluigi Buffon grał z ojcem Enrico, dzielił szatnię z jego synem Federico. Chiesą rzecz jasna. Przeżył na boisku więcej niż inni. Występował w europejskich pucharach w czterech różnych dekadach, ale zdobył tylko Puchar UEFA, został rekordzistą pod względem liczby meczów w Serie A (657), nikt w Juventusie nie grał więcej razy. To, że z obronionym w maju rzutem karnym stał się najstarszym bramkarzem, który dokonał tej sztuki, rozumie się samo przez się. Przed nim tylko Roberto Mancini skompletował sześć Pucharów Włoch. Zamiast w słusznym wieku 43 lat przejść do piłkarskiej historii, podjął jeszcze jedno wyzwanie. Jak „Nieśmiertelny” Ciro di Marzio, który w piątej i ostatniej serii „Gomorry” wrócił do Neapolu, by rozegrać ostatnią partię w życiu, tak on na koniec wybrał się w sentymentalną podróż do Parmy. Zszedł do Serie B, by pomóc w awansie i choć na boisku pokazywał to, co mówił w wywiadach, że czuje się lepszym bramkarzem niż 12 lat temu, to sprawy się skomplikowały. Parmę pochłonęła drugoligowa przeciętność i awans uciekł dość daleko. Mimo to nadal wykluczyć nie wolno, że w następnym sezonie zobaczymy Buffona w Serie A w tych samych barwach, co w dniu debiutu. Całych 27 lat temu.
9. Pożegnanie trenera. Nie miał w ostatnich latach dobrej passy, to fakt. Ale niezmiennie cieszył się sympatią i wielu mocno trzymało kciuki za jego udany powrót po dziesięciu latach do Fiorentiny. Zaczął w listopadzie poprzedniego roku, skończył w marcu. Na dobre z trenerką. Cesare Prandelli wycofał się z zawodu. Na pożegnanie opublikował list, z którego przebijał obraz człowieka coraz bardziej obco czującego się w piłkarskiej szatni, coraz gorzej rozumiejącego młode pokolenie piłkarzy, człowieka, w którym wspomnienia za tym, co minione, tęsknota za dawnymi wartościami pogłębiały tylko dyskomfort wobec tego, co widział i z czym mierzył się na co dzień. Nie miał siły ani ochoty z tym walczyć, sam nie zamierzał się zmieniać. Chciał znów poczuć się szczęśliwy i praca trenera mu w tym przeszkadzała.
8. Trzy pokolenia. Cesare Maldini miłość przekazał Paolowi, a Paolo zaraził nią Daniela. Dziadek przywiązanie do czerwono-czarnych barw demonstrował w 347 meczach Serie A, u ojca licznik zatrzymał się na 647. Do tysiąca brakowało 6. I o zapełnienie tej luki postarał się wnuk, co nastąpiło 6 stycznia 2021 roku, kiedy po raz szósty pojawił się w lidze włoskiej. Wprawdzie częściej na długo znikał na ławce rezerwowych niż pojawiał się na boisku, ale w przerwie letniej nie zmienił otoczenia. Za to 25 września doczekał się nagrody, z której być może nawet bardziej cieszył się ojciec. Nie potrafił powściągnąć emocji po tym, jak Daniel efektowną główką pokonał bramkarza Spezii. Od 4 stycznia 1987 roku i pierwszego gola Paolo w Serie A z Como minęło 12 683 dni
(…)
2. Serbski rok. Na początku było ego. Wielkie jak Ibrahimovicia. Idąc z porównaniami w drugą stronę, po transferze do Włoch wyglądał jak Sandro Kulenović w Legii: wielki, chudy, niezgrabny i dostający szansę na wyrost. Jednak w odróżnieniu od warszawskiego klubu Fiorentina nie sprzedała swojego brzydkiego kaczątka i jej kibice mogli na własne oczy zobaczyć metamorfozę w łabędzia. To był bez wątpienia rok Dusana Vlahovicia. Z 29 golami zostawił w tyle osiągnięcia Kurta Hamrina i Gabriela Batistuty, strzelał więcej i w bardziej spektakularny sposób. Nie mylił się z rzutów karnych. Odkąd wziął się za ich wykonywania w Serie A, na 12 prób zaliczył wszystkie.
Na pewno jednak nie zajmie miejsca legend rodem ze Szwecji i Argentyny. Bo nie dba o to i nie chce więcej niż musi tracić czasu we Florencji. Na ofertę prezydenta Rocco Commisso gwarantującą podwyżkę z 800 tysięcy euro rocznie do 4 milionów odpowiedział stanowczo: – Grazie, na mnie już czas. To kibicom nie mogło się spodobać. Wzięli Serba na cel, ten wytrzymał presję i kolejnymi golami udobruchał otoczenie. Pogodzona z odejściem snajpera Fiorentina liczy teraz na wystrzałowy transfer. Cena wyjściowa wynosi 90 milionów. Jeśli dojdzie do licytacji między bogaczami, to zostanie podbita, co z kolei pozwala zakładać, że będzie on najdrożej sprzedanym piłkarzem z Serie A w 2022 roku.
(…)
HISZPAŃSKIE WYPADKI W LIDZE MISTRZÓW. Kto chce, ten leje
18, 13, 12, 11 – tyle punktów w fazie grupowej zgromadzili czterej przedstawiciele angielskiej Premier League, w komplecie przechodząc do fazy pucharowej. Dorobek klubów hiszpańskich: 15, 10, 7, 7, 6 wygląda przy tym bardzo ubogo. Różnica poziomów między czołówką obu lig wyraźnie się powiększa, a Primera Division dostała kolejną lekcję pokory. Nadal jest druga w Europie, ale lider zniknął za zakrętem.
LESZEK ORŁOWSKI
Wobec nieszczęść takich Niemców, którym w Lidze Mistrzów został tylko Bayern, dwie straty Hiszpanów wyglądają błaho, ale przecież niewiele brakowało, by do fazy pucharowej nie przebiło się też Atletico, a Villarreal grał o wszystko w ostatnim meczu. Niewiele zabrakło do hiszpańskiej apokalipsy. W tym sezonie nastąpiło wyraźne tąpnięcie wyników przedstawicieli La Liga w fazie grupowej Champions League. Jeśli trend zostanie utrzymany, za rok może być naprawdę źle, tak jak o mało nie było w tym.
Każdy z hiszpańskich klubów to osobna, zawikłana historia. A Barcelona i Sevilla to bolesne tajemnice. Zacznijmy jednak o tych, którym się udało.
1. Real – wielcy na tle słabych
Wygląda na to, że tak jak Bayern w Niemczech, w Hiszpanii w europejskiej czołówce utrzymuje się tylko Real. Jednak i jego siła wydaje się dosyć złudna, a na pewno ma mniej solidne podstawy, niż potęga Bayernu.
Carlo Ancelotti wespół z Antonio Pintusem zdołali przygotować na drugą część jesieni bardzo wysoką formę trzem zawodnikom, na których barkach wszystko wisi, czyli pomocnikom-weteranom: Luce Modriciowi i Toniemu Kroosowi oraz równie leciwemu napastnikowi Karimowi Benzemie. Niemiec choć młodszy od 36-letniego Chorwata o pięć lat, a od Francuza o dwa, ma też już dosyć mocno wyeksploatowany organizm i na pewno nie stać go na cały sezon równego biegania. Nie bez powodu zresztą zrezygnował z występów w reprezentacji Niemiec, co notabene musiało zostać w Madrycie przyjęte z olbrzymią radością. Trzej ci zawodnicy są ostatnio jak jesienne słońce: wyglądają zza chmur rzadziej niż latem, lecz gdy przygrzeją, robi się pięknie. Tyle że jesienią dzień jest jednak znacznie krótszy. Idąc dalej za tą analogią, można by dojść do wniosku, że nie ma szans, by panowie K, M i B także wiosną, w kwietniu i maju, gdy będą się ważyły losy Realu w Lidze Mistrzów, grali równie dobrze jak grają teraz, a w zasadzie to potrzebne będzie, by grali lepiej.
Jednak forma piłkarza to nie dzień, który w odwiecznym a nieuchronnym rytmie zaczyna się i kończy o określonej godzinie. Można nią ręcznie sterować. Ostatnio, mimo powiększającej się przewagi nad konkurentami, Ancelotti powiedział, że wyścig o tytuł mistrza kraju będzie trwał do samej mety. Można doszukiwać się w tych słowach zapowiedzi obniżki formy zespołu w okresie zimowym, gdy Liga Mistrzów uda się na odpoczynek. Byłoby zaiste rozsądne dać tym trzem teraz odpocząć, wszak ostatnio Włoch całkowicie zrezygnował z rotacji, liderzy grają niemal wszystko, co niesie ze sobą ryzyko kontuzji; niezbyt ciężki uraz Benzemy w meczu z Sociedad jest tutaj przestrogą. Być może styczeń będzie należał do Fede Valverde i Eduardo Camavingi w pomocy, a Luki Jovicia na środku ataku?
Na razie, gdy weterani są w pełni formy, gra Realu wygląda interesująco. Wymiana pary stoperów: David Alaba i Eder Militao za Sergio Ramosa i Raphaela Varane’a ma swoje skutki negatywne, czyli przede wszystkim mniejszą skuteczność w walce powietrznej z napastnikami rywali, ale ma też i pozytywne, czyli lepszą jakość wyprowadzania piłki z własnej strefy. W bramce kolejny sezon życia rozgrywa Thibaut Courtois, na lewej obronie świetnie spisuje się po wyleczeniu urazu Ferland Mendy, natomiast jest pewien kłopot z prawą: Dani Carvajal po zaleczeniu urazu nie może złapać wysokości przelotowej, a Lucas Vazquez to Lucas Vazquez – ambicji mu nie brakuje, ale ma ograniczenia.
Optymizmem powiewa natomiast w linii ataku. Vinicius (o którym szeroko napiszemy w numerze świątecznym „PN”) nagle wzniósł się na poziom Modricia, Kroosa, Benzemy i Alaby, czyli dołączył do światowej ekstraklasy, a Rodrygo i Marco Asensio rywalizujący o miejsce na drugim skrzydle, mają coraz więcej dobrych minut.
Pierwszy sezon pierwszej kadencji Ancelottiego w Realu był bardzo udany: drużyna, której nieco poluzowano jeśli chodzi o dyscyplinę i atmosferę w szatni, wygrała w 2014 roku Ligę Mistrzów. W stolicy Hiszpanii coraz żywsze są nadzieje na powtórkę. Jednak trzeba je tu stanowczo stonować: na razie Real nie zmierzył się jeszcze w tym sezonie z żadnym poważnym rywalem: nie jest takim bowiem Inter Mediolan, a klasa pozostałych tuzów La Liga została właśnie zweryfikowana przez Champions League.
2. Atletico – ślepa uliczka
Los Colchoneros trafili do bardzo trudnej grupy i wyjście z niej w dowolny sposób jest osiągnięciem zadowalającym. Niemniej zespół przeżywał męki Tantala. Dwa razy przegrał z Liverpoolem, a to jest przeciwnik klasy, którą trzeba ogrywać, chcąc marzyć o tym, o czym Diego Simeone i jego szefowie oraz podopieczni marzą od dawna, czyli o końcowym triumfie.
Pytania stawiane już wcześniej ostatnio nabrzmiewają. Chodzi o zdolność Cholo do poradzenia sobie z sytuacją, w której ma do dyspozycji wielkie gwiazdy światowej piłki i musi ustawić zespół ofensywnie, zorientować na atak pozycyjny, a nie na kontry. Co sezon dostaje nowych wybitnych albo bardzo solidnych graczy, tego lata Griezmanna, De Paula i Cunhę, a poprawy nie widać. Kłopoty Atletico z zespołami broniącymi się w starciu z nim głęboko przed własną bramką, a takich jest coraz więcej, bynajmniej wraz z upływem czasu nie maleją, a wręcz przeciwnie – rosną. Co gorsza, nie oznacza to, że rywali silnych, atakujących, zespół z Wanda Metropolitano leje bez problemów. Dzisiejsze Atletico to takie ni to, ni owo drużyna, która jeśli wygrywa, to dzięki indywidualnym, dwójkowym albo trójkowym akcjom znakomitych futbolistów, pozbawionych wszakże taktycznego wsparcia od trenera, systemu pozwalającego regularnie pokonywać tych, których pokonywać koniecznie trzeba i stawiać czoła gigantom. W meczach z tymi ostatnimi Atleti improwizuje. Przeciwko Porto przez pierwsze kwadranse zespół grał słabiutko, nie stwarzając nadziei na zwycięski finał. I wtedy błysnął kunsztem Antoine Griezmann, a potem sprawy potoczyły się już korzystnie.
Spotkanie derbowe z Realem, rozegrane w niedzielny wieczór, już po zamknięciu tego numeru „PN”, mogło rozjaśnić wątpliwości dotyczące zagadnienia.
Rośnie grono zwolenników tezy, że Simeone, czwarta najlepiej opłacana postać w świecie futbolu, powinien odejść z klubu, gdyż nic więcej już z nim nie osiągnie. To jest pogląd kuszący i na pewno w skrytości ducha jego słuszność rozważają także Enrique Cerezo oraz Miguel Angel Gil Marin. Jednak od razu pojawia się pytanie, kto ewentualnie za Cholo. Jasne jest, że żaden trener ze średniej półki nie poradzi sobie z takim zespołem jak Atletico, powierzenie go komuś pokroju na przykład Marcelino spowoduje natychmiastowy regres. Po Simeone może przyjść tylko wielka, obdarzona charyzmą i z licznymi sukcesami na koncie postać, jakiś Juergen Klopp, Thomas Tuchel czy Antonio Conte. Kłopot w tym, że wszyscy tacy trenerzy są zajęci. Sytuacja jest zatem patowa. Cholo wciąż wierzy, że wygra Ligę Mistrzów, jednak zespół ewidentnie nie kroczy po ścieżce, która do tego mogłaby doprowadzić. Ale też trudno liczyć, że krok w tył spowoduje dwa kroki do przodu. Raczej po ewentualnej zmianie trenera, będą to najpierw cztery kroki w tył i troska nie o to, by Ligę Mistrzów wygrać czy nawet znaleźć się w jej fazie pucharowej, lecz by w ogóle się do niej zakwalifikować.
(…)
CAŁE TEKSTY ZNAJDUJĄ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”