Przejdź do treści
Mocne teksty i wywiady. Oto nowa „Piłka Nożna”

Polska Ekstraklasa

Mocne teksty i wywiady. Oto nowa „Piłka Nożna”

Wtorek, 30 listopada, to dzień ukazania się najnowszego wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Zachęcamy do zakupu!


ZA ROK MUNDIAL. Bajka z czarnymi charakterami


Do meczu otwarcia mistrzostw świata 2022 pozostało mniej niż dwanaście pełnych miesięcy. Kontrowersji w związku z organizacją turnieju w Katarze nie brakuje w zasadzie od momentu ogłoszenia kraju-gospodarza przez FIFA.

PAWEŁ GOŁASZEWSKI

Koszt organizacji mundialu ma wynieść około 138 miliardów funtów i w całości zostanie pokryty przez Katarczyków. Co składa się na tę kwotę? W 107 miliardach ma się zamknąć wybudowanie stadionów oraz obiektów treningowych (30 na stadiony, 48 na bazę treningową oraz hotelową, 28 na stworzenie miasta Lusail, które otoczy stadion i będzie gospodarzem meczów otwarcia oraz finału), a pozostała kwota jest przeznaczona na infrastrukturę drogową. Dla porównania mundial w Republice Południowej Afryki w 2010 roku kosztował… 60 razy mniej.

PIERWSZY TAKI GOSPODARZ

Oferta Kataru została wybrana w czwartym głosowaniu kapituły FIFA. Zasiadali w niej: Sepp Blatter – ówczesny prezydent FIFA, Julio Grondona – honorowy prezydent światowej federacji, Issa Hayatou, Chung Mong-joon, Jack Warner, Angel Maria Villar, Michel Platini, Geoff Thompson – wszyscy ówcześni wiceprezydenci, a także: Michel D’Hooghe, Ricardo Teixeira, Mohamed Bin Hammam, Senes Erzik, Chuk Blazer, Worawi Makudi, Nicolas Leoz, Junji Ogura, Marios Lefkaritis, Jacques Anouma, Franz Beckenbauer, Rafael Salguero, Hany Abo Rida oraz Witalij Mutko. 10 z 22 członków zostało po kilku latach oskarżonych o różnego rodzaju afery korupcyjne i naruszenia spraw etycznych.

Oprócz Kataru oferty złożyły: Stany Zjednoczone, Korea Południowa, Japonia oraz Australia. Wybór gospodarza jest bardzo prosty: potrzeba było uzyskać 50 procent głosów plus 1, czyli w praktyce 12 osób musiało poprzeć jedną kandydaturę. Jeśli żaden kraj nie osiągnął wymaganego progu, odpadała oferta z najmniejszą liczbą głosów i ponownie przystępowano do głosowania. W pierwszej turze odpadła Australia (1 głos), w drugiej Japonia (2), w trzeciej Korea Południowa (5) i w czwartej USA (8). Katar otrzymywał kolejno: 11, 10, 11 i 14 głosów. 2 grudnia 2010 roku Blatter ogłosił, że Katarczycy uzyskali prawo do organizacji najważniejszego piłkarskiego turnieju na świecie.

Jaki zatem to będzie mundial?

– Jak z bajki – odpowiada krótko i zdecydowanie Jacek Bąk, 96-krotny reprezentant Polski i były piłkarz katarskiego Al-Rayyan, z którym w 2006 roku zdobył puchar kraju. – Ostatni raz w Katarze byłem w 2014 roku, czyli siedem lat od zakończenia piłkarskiego epizodu w tym kraju. Wszystko zmieniło się nie do poznania. Osiedle, na którym mieszkałem, było kompletnie inne, nowocześniejsze, a wieżowiec, w którym miałem mieszkanie, urósł chyba o połowę. Katarczycy podeszli do turnieju naprawdę z zaangażowaniem. Już sam fakt, że na stadiony zostaną wyposażone w klimatyzację jest zapowiedzią czegoś wielkiego. Oni mają fantazję, stać ich na wiele. Katarczycy mają jednak to do siebie, że najbardziej imponujące niespodzianki mogą trzymać w tajemnicy do samego końca, aby efekt był jeszcze większy

(…)

WYNAJĘCI KIBICE

Kiedy Katarczycy otrzymali prawo organizacji mistrzostw świata, wiadomo było, że olbrzymie pieniądze mogą spowodować nagły dopływ dobrych piłkarzy do rodzimej ligi. Po co? Aby w perspektywie kilku lat otrzymać katarski paszport i móc reprezentować kraj na mundialu. W piłce nożnej na szczęście zasady naturalizacji są znacznie bardziej skomplikowane niż na przykład w piłce ręcznej. Wystarczy sobie przypomnieć, co działo się w trakcie mistrzostw świata w szczypiorniaku przed sześcioma laty, kiedy Katar reprezentowali zawodnicy o bałkańsko brzmiących nazwiskach. Niemieckie media donosiły, że zaledwie czterech z siedemnastu szczypiornistów drużyny urodziło się w kraju, który reprezentowali… Wówczas doprowadziło to Katarczyków do wicemistrzostwa świata.

Z piłkarską reprezentacją było również sporo kontrowersji w sprawie naturalizacji piłkarzy. Już w 2004 roku katarska federacja podjęła próbę sprowadzenia do drużyny narodowej trzech Brazylijczyków. Mowa o Ailtonie (wówczas Werder Brema), Dede oraz Leandro (obaj wtedy grali w Borussii Dortmund). Czym chcieli ich skusić Katarczycy? Pieniędzmi. Ailton otrzymał propozycję miliona euro premii „za podpis” oraz 400 tysięcy euro za każdy rok występów w reprezentacji. Sprawę zablokowała jednak FIFA.

Katarczycy próbowali obejść te przepisy w inny sposób. Wpadli na pomysł, aby sprowadzać do swojej akademii „Aspire Football Dreams” młodych zawodników z Afryki. Wiele osób uważało to za kolejny sposób pozyskiwania naturalizowanych zawodników i jednocześnie za łamanie praw człowieka. W 2015 roku w sparingu z Algierią na boisku pojawiło się sześciu piłkarzy, którzy urodzili się poza Katarem. Wtedy prezydent FIFA oficjalnie upomniał federację, że będzie się mocno przyglądać każdemu graczowi, który ma katarski paszport. Być może właśnie poprzez zatrzymanie procesu naturalizacji z katarską federacją rozstał się Jorge Fossati. Urugwajczyk złożył dymisję po… zwycięstwie 3:2 nad Koreą Południową w eliminacjach mundialu 2018.

W ostatnich latach Katarczycy przygotowywali się do mundialu poprzez mecze towarzyskie z reprezentacjami europejskimi, ale także poprzez udział w dwóch ważnych turniejach w strefach CONMEBOL oraz CONCACAF, czyli Copa America i Gold Cup. O ile w mistrzostwach Ameryki Południowej udało się zdobyć tylko punkt i odpadli z rywalizacji już po fazie grupowej, to w czempionacie Ameryki Północnej i Środkowej dotarli do półfinału, w którym ulegli Stanom Zjednoczonym 0:1.

Dla reprezentacji Kataru przyszłoroczny mundial będzie pierwszym, w którym zagra. Największym sukcesem drużyny narodowej jest mistrzostwo Azji, które wywalczyła w 2019 roku. W imprezie wzięło udział tylko dwóch piłkarzy, którzy urodzili się poza Katarem. Federacja Zjednoczonych Emiratów Arabskich złożyła formalną skargę do AFC przeciwko Almoezowi Alemu oraz Basamowi Al-Rawiemu, którzy rzekomo nie byli uprawnieni do gry (jeden urodził się w Iraku, drugi w Sudanie, a w reprezentacjach Kataru grali od kategorii U-19). Azjatycka federacja odrzuciła wniosek.

– Słyszałem, że każdy z piłkarzy z tej kadry, która wygrała Puchar Azji, dostał nowy samochód oraz apartament w Londynie. Katarczycy lubią doceniać piłkarzy, ale nie wydaje mi się, aby ich reprezentacja namieszała na mundialu. No chyba że jak w przypadku mistrzostw świata w piłce ręcznej kilka lat temu, mocno pomogą jej sędziowie. Wiem, że gra toczy się w dobie VAR, więc każda kontrowersyjna decyzja jest szeroko komentowana, ale na boisku i tak ostateczne słowo ma arbiter główny. Był już taki jeden mundial, kiedy sędziowie ciągnęli gospodarzy za uszy. Skończyło się to sensacyjnym czwartym miejscem – wspomina Bąk mistrzostwa świata w Korei i Japonii, których sam był uczestnikiem. – W Katarze od lat doceniana jest zagraniczna myśl szkoleniowa. Wystarczy spojrzeć na listę trenerów, którzy prowadzili drużynę narodową. W zasadzie nie stawiali nawet na szkoleniowców z Azji, byli to głównie Brazylijczycy i Europejczycy.

Zagraniczne media informowały także, że Katarczycy zamierzają po raz kolejny sięgnąć po wynajętych kibiców. Taki zabieg miał już miejsce przy okazji wspominanego mundialu szczypiornistów. Wówczas nad Zatokę Perską zawitało 60 fanów z Hiszpanii, którzy zarabiali pieniądze poprzez… doping dla katarskiej reprezentacji. To akurat dosyć popularny ruch w tamtej części świata.

Mówi Bąk: – Już za moich czasów takie sytuacje miały miejsce. Zdarzały się takie kolejki, kiedy na jednym stadionie rozgrywane były dwa mecze jednego dnia. Na trybunach pojawiała się grupa kibiców, która jednak nie opuszczała obiektu po końcowym gwizdku pierwszego spotkania. Jej członkowie wykorzystywali przerwę między meczami na… przebranie się w inne barwy, by następnie wspierać inny zespól. Oczywiście nie robili tego za darmo. Dostawali kasę, nie pamiętam jakiego rzędu były to kwoty, ale na pewno nie większe niż 50-100 dolarów.

(…)

DOGRYWKA Z JACKIEM ZIELIŃSKIM. Nie zardzewiałem


– Jestem najstarszym trenerem w Ekstraklasie, jednak człowiek w wieku 60 lat wcale nie musi mieć kompleksów względem młodszych, wcale nie musi myśleć o sobie, że do niczego już się nie nadaje – uważa Jacek Zieliński po powrocie po dwóch latach do Ekstraklasy. I zwycięstwie na dzień dobry jego Cracovii z Rakowem Częstochowa.

PRZEMYSŁAW PAWLAK

Co robi trener, gdy nic nie robi?
Wszystko! Remont w domu, jeździ z żoną po Polsce, chodzi po górach, czyta książki. Tyle że nie odciąłem się od piłki nożnej, od deski do deski oglądałem każdą kolejkę Ekstraklasy, byłem na meczach Ligi Mistrzów, pracowałem w roli eksperta w telewizji, uczestniczyłem w konferencjach dla trenerów. Już ktoś zdążył powiedzieć, że Zielińskiemu przez dwa lata nieobecności mogło sporo uciec, bo w piłce dużo się zmieniło, ale ja nie zardzewiałem. W piłce zaszły zmiany, tyle że niefundamentalne. Nadal gra toczy się jedenastu na jedenastu. Spokojnie.

Gdy nie miał pan zatrudnienia przez dwa lata, zadawał pan sobie pytanie: a jeśli oferta nie nadejdzie?
To nie mój przypadek. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w tym momencie jestem najstarszym trenerem w Ekstraklasie, jednak człowiek w wieku 60 lat wcale nie musi mieć kompleksów względem młodszym szkoleniowców, wcale nie musi myśleć o sobie, że na dobre wypadł z karuzeli – krótko mówiąc, że do niczego już się nie nadaje. Nie jest tak. Mam na tyle werwy, chęci do życia i doświadczenia, iż jestem w stanie dać Cracovii impuls, zrobić dla klubu dużo dobrego. W ten sposób do tego podchodzę.

Dwa lata bez pracy to dla trenera z ekstraklasowym doświadczeniem duże wyzwanie pod względem finansowym?
Nie było mnie w lidze przez ten okres, natomiast do końca czerwca 2020 roku wiązał mnie kontrakt z Arką Gdynia, więc do tego czasu klub wypłacał mi umówioną pensję. Później sięgnąłem po oszczędności, to jest ryzyko zawodowe trenerów. Najważniejsze, że miałem, gdzie sięgnąć.

Otrzymywał pan oferty pracy?
Owszem, z różnych klas rozgrywkowych. Z pewnych powodów nie doszło jednak do finalizacji rozmów. Nie musiałem rzucać się na każdą propozycję, czekałem na ofertę z Ekstraklasy. Mogłem sobie na to pozwolić. Wytrwałość się opłaciła. Wróciłem na znane mi tereny, do ludzi, przez których jestem dobrze postrzegany.

(…)

To jaką wizją przekonała pana Cracovia?
Na szczegóły jeszcze przyjdzie czas. Dopiero w zeszłym tygodniu odbyłem spotkanie z profesorem Januszem Filipiakiem, wcześniej nie mieliśmy możliwości zobaczyć się osobiście – tylko chwilę kurtuazyjnie porozmawialiśmy przed meczem z Rakowem Częstochowa. Zawsze dobrze nam się współpracowało…

…poza momentem rozstania z klubem…
Sprawa jest dawno między nami wyjaśniona i zamknięta. Bolało, ale krótko. Nie ma o czym mówić. Czas na nowe rozdanie, właściciel klubu, wiceprezes Jakub Tabisz oraz dyrektor sportowy Stefan Majewski nakreślają wizję, ja natomiast jestem jej wykonawcą. Większej liczby konkretów spodziewać się należy po zakończeniu rundy jesiennej, teraz każdy z nas jest w biegu, dużo się dzieje. Mogę powiedzieć jednak, że Cracovia zamierza wrócić do tradycyjnego stylu krakowskiego, czyli gry opartej na wymianie dużej liczby podań, kombinacyjnej, z wymiennością funkcji pełnionych na boisku przez zawodników. Zespół powinien również nie mieć problemów z występami w ustawieniu z trzema środkowymi obrońcami, ale i z czwórką defensorów. Chcemy być elastyczni. I spróbujemy narybek z akademii szerzej wprowadzać do pierwszego zespołu. Cracovia ma zespoły w każdej Centralnej Lidze Juniorów, od U-15 do U-18, jest z czego czerpać.

Tylko do momentu aż pojawi się zagrożenie spadkiem z Ekstraklasy?
Nie zamierzam w ten sposób stawiać sprawy. Lech Poznań bądź Zagłębie Lubin idą tą drogą pewnie, więc można – postawienie na wychowanków wcale nie musi oznaczać słabszych rezultatów na boisku. Zresztą już teraz Cracovia dysponuje bardzo młodym zespołem, gdyż piłkarzy w okolicach trzydziestki można policzyć na palcach jednej ręki.

Posiada pan w zespole zawodników będących w stanie zrealizować wizję powrotu do gry w krakowskim stylu?
Nie skreślajcie od razu Cracovii, wielu zawodników bez problemu sobie z tym poradzi, w najbliższych oknach transferowych zamierzamy też dobierać piłkarzy do zespołu między innymi pod tym kątem. Muszą nastąpić skoki jakościowe.

Po kolei, jak rozdzielone zostaną kompetencje w nowym rozdaniu w Cracovii? Będzie pan miał głos w temacie polityki transferowej?
Ze Stefanem Majewskim znam się od lat, zresztą mieszkamy teraz obok siebie w ośrodku klubu w Rącznej, zatem wieczory spędzamy na rozmowach o kształcie drużyny, planach na przyszłość. Ustaliliśmy między innymi, że nie dojdzie do sytuacji, w której dowiem się o pozyskaniu zawodnika, gdy on już postawi nogę w szatni. Wspólnie zamierzamy oglądać zawodników, ostateczna decyzja czy pozyskujemy danego gracza należeć będzie jednak do mnie. No i oczywiście do Janusza Filipiaka. Jeśli chodzi o skład personalny zespołu, równowaga została odrobinę zachwiana, chcielibyśmy spolszczyć szatnię. Potrzebny jest jednak czas, jedno zimowe okno transferowe nie załatwi tematu. Zresztą zimą w Cracovii nie dojdzie do rewolucji w drużynie. Szykujemy się na ewolucję – jakościową, a nie ilościową.

(…)

PIŁKARZ Z WYROKIEM. Miał kolczyk, ma kajdanki


W pierwszą rocznicę śmierci Diego Armando Maradony pierwsze dni z 3,5-letniego wyroku spędził w więzieniu ten, który uchodził za jego najwierniejszą włoską kopię wśród prawonożnych piłkarzy.

TOMASZ LIPIŃSKI

W czerwcu skończył 42 lata. Jeśli nie zasłuży na nadzwyczajne złagodzenie kary lub nie zostanie mu zmieniona na inną formę jej odbywania (jedno względnie drugie wydaje się wielce prawdopodobne), to wyjdzie na wolność w 2025 roku, w okolicach 46 urodzin.

Normalny więzień

Będzie musiał zaczynać wszystko od nowa. Na przykład karierę trenerską, która tak na dobre jeszcze się nie zaczęła. A to był asystentem w Dinamie Tirana w sztabie Francesco Moriero, a to objął zespół Primavery (osiemnastolatków) Triestiny. Tą drugą pracą zresztą w ogóle się nie nacieszył. Ze względu na wchodzący w decydującą fazę proces i rosnącą presję opinii publicznej (jak to potencjalny przestępca będzie wychowawcą młodzieży?) po zaledwie tygodniu podał się do dymisji.

Od ośmiu lat żył w zawieszeniu. Z tyłu głowy miał, że nie powinien układać zbyt dalekich planów na przyszłość, bo jego normalne życie zaraz zniknie i trafi za kratki. Jeśli na początku to lekceważył, w głębi ducha myśląc, że jakoś to będzie i na pewno będzie dobrze, to z każdym rokiem, z wyrokami pierwszej i drugiej instancji (2017 rok), z kolejnymi odwołaniami, z decyzją sądu apelacyjnego (styczeń 2020) i z oczekiwaniem na ostateczny werdykt sądu kasacyjnego miał coraz większe wątpliwości i mniejsze nadzieje na to, że mu się upiecze i skończy na strachu. Włoskie sądy już takie są, że jeśli na wokandzie znajdują się sprawy z mafią w tle, rzadko żartują. I z jego przypadku nie zamierzały robić wyjątku. Rozpoznawalne nazwisko, status byłego reprezentanta Włoch, wyrażona skrucha nie stanowiły żadnych okoliczności łagodzących. 23 listopada zapadł prawomocny wyrok skazujący, dzień później były piłkarz w towarzystwie adwokata przekroczył bramę więzienia w Rovigo, w mieście położonym 900 kilometrów na północ od jego rodzinnych stron. Dlatego tam, że niby nie będzie tak popularny, jak u siebie, co pozwoli mu być normalnym więźniem, a nie cieszyć się statusem i przywilejami więziennego celebryty.

25 tysięcy dla Diego

Miccoli wielkim piłkarzem był. O wielkim talencie i wielkim sercu do gry. Takim, w którym kibice zakochiwali się bez pamięci. Wyrazisty i krwisty, zapewniający widowisko. Z nim rzadko bywało nudno. Chodziło się na Miccolego i chętniej płaciło za bilet. Najchętniej w Palermo. W największym sycylijskim klubie roiło się w pierwszej dekadzie XXI wieku i na początku drugiej od młodych geniuszy, którzy z czasem objęli katedry w bardziej prestiżowych miejscach. Edinson Cavani, Josip Ilicić, Javier Pastore, Amauri, Franco Vazquez, Paulo Dybala wspominani są z nostalgią i uznaniem, ale gdyby w jakimś sondażu zapytać kibiców Palermo, kto był tym najlepszym i najukochańszym zarazem, bezkonkurencyjny okazałby się Miccoli. Z nim najbardziej się identyfikowali. Bo stanowił uosobienie siły południa, skrywanej pod górą kompleksów względem północy. Przy mizernym wzroście i skłonnościach do nadwagi grał na nosie bogatym i pięknym. Wygrywał z nimi. Był jak przeniesiony na boisko Kopciuszek, który w piłkarskich pantofelkach i z piłką przy nodze zamieniał się w księcia.

Nazywali go Romario del Salento (od nazwy regionu, z którego pochodził) lub Pibe di Nardo (w tym mieście się urodził). Z pewnością pierwszy przydomek mu schlebiał, ale wolał ten drugi. Porównanie do Maradony stanowiło nie lada wyróżnienie. Dla chłopaka z południa, na którego oczach Argentyńczyk dokonywał cudów z Napoli i dla Neapolu i tam zyskał status świętego, dla piłkarza, który był wpatrzony w niego jak w obrazek i tylko na nim się wzorował, trudno o wyższy zaszczyt. Jak tysiące jemu podobnych bezgranicznie kochał Diego. Jako jedyny najlepiej go naśladował. Z tą różnicą, że do czarowania używał prawej, a nie lewej nogi i z tym zastrzeżeniem, że nawet najlepsza kopia to jednak nie oryginał.

Przez całą karierę uprawiał kult Maradony. Zrobił sobie tatuaż Che Guevary nie dlatego, że za tym stała jakaś ideologia, tylko dlatego, że zobaczył go u Argentyńczyka. Kiedy na aukcji wystawiony został złoty kolczyk zarekwirowany Diego przez policję skarbową na poczet nie zapłaconych podatków, Miccoli 25 tysiącami euro przelicytował wszystkich. A po pewnym czasie oddał biżuterię idolowi. Narodzonego w 2008 roku syna nazwał oczywiście Diego.

Wzrostu podobnego i postury podobnej, z techniki i fantazji uczynił wyśmienitą broń. Zachwycał dryblingami, technicznymi sztuczkami i strzałami. Z rzutów wolnych i karnych doprowadzał do szewskiej pasji największych bramkarzy Serie A, a także ligi portugalskiej, bo przez dwa sezony gry w barwach Benfiki Lizbona też dał się zapamiętać jako specjalista w ich wykonywaniu. Był jednym z pierwszych, który egzekwował jedenastki na dwa tempa: rozbieg, zatrzymanie krok lub dwa przed kopnięciem, zerknięcie na bramkarza, który najczęściej był już wychylony na jedną stronę lub zdecydowanie obierał jedną stronę bramki i dopiero strzał w drugi róg. Z czasem ten sposób został zabroniony, ale to Miccoli był prekursorem, a jednym z jego naśladowców – Robert Lewandowski, a zatem kolejny wielki futbolu, którego można postawić przy tym włoskim napastniku.

(…)

DAVIES, DAVID I INNI. Kanadę widzę ogromną


W kraju, gdzie hokej jest religią, piłka nożna musi mieć trudniej. Właściwie nic poważnego nie wygrali. Regionalny puchar i raz eliminacje do mundialu. Nagle jednak urośli – w listopadzie pokonali Kostarykę i Meksyk, są liderem grupy i jedną nogą w Katarze.

ZBIGNIEW MUCHA

To był proces złożony, ale Kanadyjczycy dorobili się drużyny, w której Alphonso Davies wcale nie musi uchodzić za największą gwiazdę i to już samo w sobie jest zastanawiające.

Nowa siła

– To ich różni choćby od Polski, z którą dziś pewnie mogliby rywalizować jak równy z równym. Tam nie ma sytuacji: Davies i reszta. Czyli jak w Polsce: Lewy i reszta. Mają kilku świetnych piłkarzy, którzy tworzą bardzo niebezpieczną drużynę – mówi Janusz Michallik, były reprezentant Stanów Zjednoczonych, obecnie pracujący na stałe jako ekspert telewizji ESPN.

W dwumeczu z Meksykiem Kanadyjczycy ugrali 4 punkty, zremisowali też wyjazdowy mecz z Amerykanami. Jankesi w styczniu na rewanż pojadą z duszą na ramieniu. Zajmują drugą pozycję w grupie, mają tyko punkt straty do lidera, ale i zaledwie punkt przewagi nad Meksykiem oraz Panamą. Awans wywalczą trzy pierwsze zespoły, czwartą czeka baraż interkontynentalny. A przecież ostatniego słowa nie powiedzieli jeszcze Kostarykanie. Reszta, czyli Salwador, Honduras i Jamajka pozostają bez szans w tej zabawie.

Kwalifikacje w strefie CONCACAF są złożone. Pięć najwyżej rozstawionych drużyn w rankingu FIFA na początku eliminacji (w tym gronie nie było jeszcze wówczas Kanady!) miało zapewniony udział w rundzie finałowej, czyli ośmiozespołowej grupie grającej każdy z każdym. Trzy drużyny dołączyły do tego grona, rozgrywając najpierw dwuetapowe preeliminacje. Kanada bez potknięcia wyszła z grupy z Surinamem, Bermudami, Arubą i Wyspami Dziewiczymi, w kolejnej rundzie rozprawiła się z Haiti. Runda finałowa to z kolei dalsza część popisów The Canucks.

– Wygrana z Meksykiem zrobiła wrażenie. Fakt, że mecz rozegrano w zimnym Edmonton być może miał znaczenie, ale nie ma w tym nic nagannego. To normalna praktyka polegająca na zwiększeniu swoich szans. Meksyk gości rywali na ogromnych wysokościach, w miejscach, gdzie często nie ma czym oddychać, w godzinach upału i smogu. Kto nie zna CONCACAF, ten nie wie, jak zwariowane bywają tutaj eliminacje. Kostaryka? Panama? Bardzo często na swoim boisku nie strzygą trawy, by nieprzyzwyczajeni do tego rywale głupieli. Kibice nocą pod hotelami przyjezdnych? To norma – zapewnia Michallik.

Trudno pojąć, jak doszło do tego, że nagle w tej strefie wyrósł tak silny rywal dla zwyczajowych faworytów z USA i Meksyku. – Będąc piłkarzem, patrzyłem na to inaczej – kontynuuje ekspert. – Silna Kanada nie była nam potrzebna. Niemal zawsze grając przeciw temu rywalowi, spodziewaliśmy się ostrej walki. Czegoś na podobieństwo wewnętrznej gierki w klubie między I a II drużyną. Tamci chcą się pokazać, ale przewaga w umiejętnościach jest po stronie wyjściowego składu. Tak było z nami i nimi. Nigdy jako reprezentant USA nie przegrałem z Kanadą. Dziś jednak jestem zdania, że to dobrze, że urośli w siłę. Rywalizacja jest motorem postępu. To wyjdzie na zdrowie Amerykanom oraz całemu regionowi.

Dwie różne bajki

Nawet na własnym podwórku Kanada nie notowała dotąd oszałamiających sukcesów. Raz zdobyła Złoty Puchar CONCACAF (2000), trzykrotnie brązowy medal. Kwalifikacje mundialu kończyły się zwykle na grupie eliminacyjnej.

Ale oto w styczniu 2018 roku drużynę narodową objął czterdziestokilkuletni Anglik – John Herdman. W tym „prawdziwym”, powszechnie kojarzonym i szanowanym futbolu człowiek znikąd, anonimowy. Dawno temu pracował w akademii Sunderlandu i to wszystko. Za oceanem był jednak dość popularną postacią. Przez wiele lat prowadził kobiecą reprezentację Kanady (wcześniej także Nowej Zelandii), sięgnął z nią po dwa brązowe medale igrzysk olimpijskich: w 2012 w Londynie i 2016 w Rio de Janeiro. Być może gdyby dotrwał do Tokio, cieszyłby się ze złota. Kanada wyrosła bowiem na potęgę w futbolu kobiecym i z ostatnich igrzysk wróciła z najcenniejszym krążkiem – tyle że już bez Herdmana. Jego nominacja na selekcjonera męskiej reprezentacji wzbudziła wiele kontrowersji. Trener „od kobiet” otrzymał najważniejszą piłkarską fuchę w kraju. To się teoretycznie nie miało prawa udać, a jednak się udało – dziś piłkarze spod znaku klonowego liścia zajmują 40. miejsce w rankingu FIFA. Wyżej nie byli nigdy. Co więcej, jeszcze w 2017 oscylowali między 94. a 120. pozycją.

Bo Kanada powszechnie kojarzy się ze wszystkim, ale nie z futbolem. Wielki kraj, drugi co do wielkości na świecie, zaraz po Rosji, a na prawie 10 milionach kilometrów kwadratowych mieszkańców jest mniej więcej tyle co w Polsce. Mówiąc krótko – olbrzymie obszary gigantycznego kraju to pustkowia. Cudowne warunki dla trójkolorowej populacji niedźwiedzi – czarnych baribali, brunatnych grizli, a nawet misiów polarnych. Rozciągnięta między Atlantykiem a Pacyfikiem, między Stanami Zjednoczonymi a Grenlandią, Kanada posiada jedną z największych i najbogatszych gospodarek świata. Mocny przemysł (drzewny i celulozowo-papierniczy generują kilkanaście procent PKB), potężne rolnictwo kwitnące na tamtejszych preriach i przede wszystkim bogactwa naturalne. Gaz, surowce, trzecie miejsce na świecie pod względem wielkości rezerw ropy. Formalnie głową państwa jest królowa brytyjska – Elżbieta II, de facto rządy w jej imieniu sprawuje gubernator, który mianuje premiera i jego gabinet.

Niezależnie od związków z koroną brytyjską, tradycji piłkarskich w Kanadzie brak. Właściwie piłka była zawsze poza sferami zainteresowania przeciętnego Kanadyjczyka. Tylko raz tamtejszej drużynie udało się awansować do mistrzostw świata, ale w 1986 roku, mając w grupie mistrzów Europy Francuzów, Węgrów i piłkarzy Związku Radzieckiego, przybysze z północnej Ameryki nie mieli szans. Ich udział w imprezie nie zainteresował rodaków. Ponoć na pożegnalnej paradzie w Vancouver, przed wylotem drużyny do Meksyku, nie zjawił się żaden kibic. Może to tylko legenda, a może jednak historia wiele mówiąca o tym, czym dla mieszkańców wielkiego kraju był futbol w odmianie, jaką podnieca się cały świat. Tamta drużyna sprzed lat była zbieraniną różnych narodowości – graczy mających korzenie w Szkocji, Anglii, Walii, Włoszech czy na Bałkanach. Tradycji piłkarskich przecież w Kanadzie brakowało, podobnie ligi, klubów na dobrą sprawę też. Więc skąd mieli brać piłkarzy?

Michallik: – Pamiętam ich dobrze, bramkarza Lettieriego, Valentine’a, Segotę z byłej Jugosławii. Ja grałem z tamtymi zawodnikami. Oni występowali głównie w amerykańskiej lidze NASL, która jednak upadła w połowie lat 80. Pozostały rozgrywki halowe i w ten sposób przygotowywali się do mundialu. Wrzuceni na meksykańskie trawy robili co mogli. Nie ma sensu porównywać tamtego teamu z obecnym. To dwie różne bajki. Dziś błąd popełni każdy, kto zlekceważy współczesną ekipę.

(…)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024