Bolesną porażkę na Anfield należy mimo wszystko potraktować jako wypadek przy pracy. Do niedzieli w każdym razie mówiono, że Pep Guardiola stworzył drużynę idealną. Być może mówiono na wyrost, wszakże na razie nie dorównał nawet sukcesami poprzednikom na Etihad. To akurat jednak formalność, ponieważ tytuł mistrza Anglii dla The Citizens jest pewny w takim samym stopniu jak to, że Zjednoczone Emiraty Arabskie leżą na złożach ropy naftowej. Czy jednak większą zasługę w zbudowaniu piłkarskiego monstrum ma kataloński trener, czy właściciel klubu, który w ciągu 10 lat kupił piłkarzy za około 1,5 miliarda euro? Oto jest pytanie, na które zapewne nie odpowie szejk Mansour, ponieważ z angielskimi mediami stara się nie rozmawiać. Z polskimi tym bardziej.
ZBIGNIEW MUCHA
Fakty są bezsporne – w trzech ostatnich sezonach każdorazowo przeznaczał grubo ponad 200 milionów euro na transfery, spełniając praktycznie każdą zachciankę menedżera, ktokolwiek by nim był. Nie zrażał się nawet wówczas, gdy owe zachcianki były jak strzały kulą w płot i wiele milionów zostało po prostu bezpowrotnie utopionych. A nie zrażał się, ponieważ Manchester City cały czas mimo wszystko liczył się w grze o najwyższe stawki, a poza tym jego majątek – już sześć lat temu szacowany przez magazyn „FourFourTwo” na 20 miliardów funtów szterlingów – specjalnie nie cierpiał. Dopiero jednak w tym sezonie w parze ze znakomitymi wynikami idą wyjątkowy styl i jakość drużyny, a skoro tak, to rola Guardioli wydaje się niepodważalna.
RUDY NA 102
Nie ma obecnie w Europie lepiej grającej w piłkę drużyny. Wyróżnia ją właściwie wszystko, tak jak wyróżnikiem jej trenera bywa elastyczność poczynań. Pep przygotował sobie pierwotnie na ten sezon schemat z pięcioma obrońcami (wahadłowymi Kyle’em Walkerem i Benjaminem Mendym) i dwójką napastników, by jednak w porę zrozumieć, że grzechem byłoby pominięcie Raheema Sterlinga i Leroya Sane, więc ostatecznie wizytówką stało się 1-4-3-3. Kluczowymi piłkarzami są jednak Kevin De Bruyne i David Silva. Zwłaszcza cofnięcie w głąb środka pola Belga i powierzenie mu funkcji właściwie głównego dyspozytora okazało się strzałem w dwunastkę, bo tak dojrzale rudowłosy Kev nie grał nigdy dotąd, a w dodatku w tym sezonie stworzył kolegom – rekord ligi – około 70 podbramkowych sytuacji.
Nawet zły chłopiec Sterling przy Guardioli przeżywa sezon życia. Wydawało się, że to jeden z najbardziej przepłaconych transferów The Citizens i ponad 60 milionów euro zapłaconych Liverpoolowi nie zwróci się nigdy. Tymczasem angielski kadrowicz, nie będąc napastnikiem, jest najskuteczniejszy w drużynie. W 25 meczach PL i LM w tym sezonie strzelił aż 18 goli i dołożył sześć asyst, a wystrzałowej formie sprzyja przejrzysta filozofia Guardioli i precyzyjnie nakreślone zadania.
Bayern Monachium strojony na modłę Guardioli momentami grał tak dobrze jak dzisiejszy Manchester, nigdy tak jak Barcelona. Katalończyk zbudował w Bawarii team, który trzy sezony z rzędu był najlepszy w kraju, bił własne i ligowe rekordy, wpisywał nowe liczby w historyczne tabele Bundesligi. Liczby, które mogą być trudne do wymazania. Zbudował zatem Pep lokalnego (to ważne zastrzeżenie) potwora, który wzbudzał respekt, ale z czasem, zamiast przerażać, zaczął bawić. Czyli coś jak z klasyką horroru pt. „Noc żywych trupów” – niby straszno, a śmieszno. Tysiące wymienianych podań nie paraliżowały przeciwnika, ale nużyły obserwatorów.
CIEŃ WIELKIEJ GÓRY
W przypadku The Citizens jest już inaczej. Pryncypia Guardioli pozostają co prawda niezmienne: ofensywny styl gry, posiadanie piłki najlepiej przez 90 minut, elastyczność taktyczna, pressing połączony ze skutecznym odbiorem futbolówki, uniwersalność, a właściwie lepiej powiedzieć wielozadaniowość bez mała wszystkich w zespole, jednak jest w tym wszystkim jakby więcej ognia. Konsekwentnie Pep dobiera sobie wykonawców, szukając ideału. Tak jak jego próbują kopiować inni szkoleniowcy, tak i on ma wzór – samego siebie z Barcelony. I jest już bardzo bliski zakończenia procesu klonowania.
City zmierza więc spokojnie po swój piąty mistrzowski tytuł i z równowagi nie wytrąca drużyny nawet chóralnie odśpiewywane przez lokalnych rywali „20 times”. Niebiescy wiedzą, że szybko nie zasypią historycznego dołu, ale z każdym rokiem jego głębokość powinna maleć.
W stosunkowo niewielkim, półmilionowym mieście trudno funkcjonować, mając za miedzą takiego przeciwnika jak United – 20-krotnego mistrza Anglii, trzykrotnego triumfatora Pucharu (Ligi) Mistrzów. Rywala, który zawsze był naj… – najukochańszy, najpopularniejszy, najlepiej zorganizowany, z najlepszą szkółką i największą publiką. Kibice City żyli jak w cieniu góry tak wielkiej, że praktycznie niedopuszczającej światła słonecznego. Niewielkie i krótkotrwałe przejaśnienia w 1937 i 1968 roku należało raczej traktować niczym pogodowe anomalie, w żadnym wypadku poważną zmianę klimatyczną.
Dumni fani The Blues, postrzegani trochę jak ubodzy krewni tych z Old Trafford, nie opuszczali klubu nawet w okresach trudnych, znaczonych wręcz spadkami do niższej ligi. Wiernie maszerowali ulicą Maine Road na stadion, który gdy powstawał, był największym klubowym obiektem w Anglii. W końcu okazał się zbyt mały i przestarzały jak na ambicje budującego wielkość klubu, stąd konieczność przenosin przed 15 laty na większy i nowocześniejszy obiekt. Przeprowadzka nie umniejszyła ani miłości, ani zainteresowania wynikami The Citizens. Co więcej, czas jakiś temu fani z niebiesko-białymi szalikami zostali uznani przez BFFA (British Football Fans Association) za najlojalniejszych w Premier League. To był potencjał i gleba, na których można było zbudować coś więcej niż osiedle domów mieszkalnych, które urosło na miejscu wyburzonego starego stadionu. I do takiego wniosku doszedł w 2008 roku Mansour bin Zayed Al Nahyan.
PRZELEWY SPORTEM NARODOWYM
Członek rodziny królewskiej Zjednoczonych Emiratów Arabskich (majątek familii Al Nahyan szacowany bywa na 150 miliardów dolarów) kupił więc zasłużony, lecz ewidentnie niedofinansowany i niedopieszczony klub. Tak zaczęła się nowa era w historii Man City. Mansour, brat Khalify – emira Abu Zabi i prezydenta całych Emiratów – nabył 90 procent klubowych akcji za 210 milionów funtów. W ciągu następnych dwóch lat wpompował w nowe hobby ponad dwa razy tyle, lecz mimo deklarowanej sympatii do futbolu, na stadionie nie pojawił się ani razu i swoją drużynę na żywo zobaczył pierwszy raz dopiero w 2010 roku. Niemniej na nowego właściciela, mimo że władającego z oddali, nikt w Manchesterze nie miał prawa narzekać, ponieważ tylko w latach 2010-14 średnie wynagrodzenia zawodników kadry I zespołu wzrosły o 365 procent, do ponad 8 milionów dolarów za sezon. Dla porównania – wzrost gaży choćby w Chelsea, skądinąd również nieklepiącej biedy, oscylował wokół 3 procent.
Szejkowie z Emiratów lubią piłkę, ale jeszcze bardziej spektakularne w niej sukcesy. Na reprezentację kraju nie mogą specjalnie liczyć, a na przeszkodzie staje im przede wszystkim demografia. W 6-milionowym kraju około 40 procent populacji stanowią Arabowie i Persowie, ale jedynie 20 procent to obywatele ZEA. Reszta to głównie ludzie pochodzący z krajów subkontynentu indyjskiego i imigranci, przede wszystkim Filipińczycy. Dlatego najbogatsi szejkowie nie zrezygnują z kupowania europejskich klubów. Zainteresowanie tym procederem jest do tego stopnia wysokie, że w krajach Zatoki Perskiej specjalistyczne firmy organizują dla bogatych klientów szkolenia, wykładając na nich, w jaki sposób można kupić klub w Anglii. Zyski emirackich inwestorów są mniej istotne, liczy się blichtr i spełniona zachcianka. Ten proces trudno będzie odwrócić, nawet jeśli prawdziwe okażą się prognozy ekspertów alarmujących, że powoli wysychają źródła emirackiej ropy, którą wydobywa się dziś zaledwie w dwóch z siedmiu emiratów. Jeżeli jednak w Abu Zabi czy Dubaju starczyć jej ma na kilkadziesiąt lat, to znaczy, że właśnie przez co najmniej taki okres wielka piłka narażona będzie na zakusy emirów.
Mansour to człowiek ponoć aktywny fizycznie, wręcz wysportowany, świetnie pływa i nurkuje, ale jego ulubionym sportem i tak akurat jest nie pływanie, ale… przelewanie. Najchętniej dużych sum. Dlatego też zakupowe szaleństwo na rynku piłkarskim ogarnęło go praktycznie natychmiast. Za piłkarzy przeciętnych City nagle zaczęło oferować dziesiątki milionów funtów. Klub składał oferty najlepszym, niezależnie od tego, gdzie grali, za ile, jak długi wiązał ich kontrakt z aktualnym pracodawcą. Taki sposób działania nierzadko wzbudzał śmiech, z czasem jednak wściekłość, zwłaszcza gdy tygodniówki piłkarzy (Yaya Toure) sięgnęły 200 tysięcy funtów. Tej lawiny nie dało się już zatrzymać, a jej ofiarami w tym sezonie padają Chelsea, United, Liverpool i Arsenal…
WŁOSKO-CHILIJSKI KARNAWAŁ
Wynoszony pod niebiosa Guardiola winien jednak pamiętać o tym, że mistrzostwo będzie sukcesem, lecz jednocześnie zaledwie kopią osiągnięć Roberto Manciniego z 2012 i Manuela Pellegriniego z 2014 roku. Oczywiście już dziś procent wygranych wszystkich meczów przez Guardiolę w MC wynosi ok. 68, natomiast w przypadku Manciniego i Pellegriniego nie przekroczył 60.
Niemniej warto pamiętać, że za kadencji Włocha, wiosną 2011 roku, klub zdobył po 30 latach pierwsze istotne trofeum (Puchar Anglii), a niedługo później zakwalifikował się pierwszy raz do Ligi Mistrzów. Już w 2012 roku nakłady poniesione na klub przez szejka Mansoura – ale absolutnie wszystkie, nie tylko sumujące kwoty transferowe – zbliżały się do miliarda funtów. Apetyty na Etihad rosły wówczas więc wprost proporcjonalnie do wysokości przelewów wychodzących z klubu. Prognozy generalnie były dobre. Rekordowa wygrana w derbowym meczu z United na Old Trafford 6:1 nie pozostawiała złudzeń, że oto nadchodzi zamiana warty nie tylko w mieście, ale także w całym Zjednoczonym Królestwie. Tytuł po 44 latach miał trafić do niebieskiej części Manchesteru, to wydawało się logiczne, tymczasem niespodziewanie zaczęły się w drużynie waśnie i swary, a kulminacją kryzysu była ucieczka do Argentyny Carlosa Teveza – pod koniec wielkanocnego tygodnia anno 2012 przewaga MU wynosiła już osiem punktów. Do zespołu wrócił jednak Tevez, a Obywatele wrócili na właściwe tory. Przed ostatnią kolejką mieli tyle samo punktów co United. W 90 minucie ostatniego meczu przegrywali 1:2 u siebie z QPR, a Czerwone Diabły otwierały szampany. Gole Edina Dżeko i Kuna Aguero w doliczonym czasie gry sprawiły, że korki wystrzeliły gdzie indziej, zaś szejk Mansour zakochał się w futbolu i The Citizens nieodwołalnie, i na amen.
Tytuł wrócił do niebieskiej części Manchesteru w 2014 roku, a za sukcesem stała tym razem osoba chilijskiego menedżera Manuela Pellegriniego. Został pierwszym szkoleniowcem z Ameryki Południowej, któremu udało się zdobyć mistrzostwo Anglii i jednym w ogóle z nielicznych, którzy mogli się cieszyć z takiego sukcesu w pierwszym roku pracy. Miał silną drużynę – z Aguero, Dżeko, Silvą, Samirem Nasrim i Toure. Nic dziwnego, że w sytuacji, kiedy kulała defensywa, stawiał na futbol ofensywny, dzięki czemu ustanowił nowy wyspiarski rekord, jeśli chodzi o klub z Premier League: we wszystkich rozgrywkach jego piłkarze zdobyli 156 bramek.
Oczywiście sukces miał swoją cenę. To właśnie wówczas obliczono, a następnie upubliczniono, że City jest najbardziej rozrzutnym klubem piłkarskim na świecie. Sezon więc miał niby piękne zakończenie, ale nastroje w klubie zostały i tak zmącone, ponieważ UEFA zapowiedziała nałożenie na klub kary w wysokości 60 milionów euro za złamanie reguł finansowego fair play. Bezkrytyczne szastanie gotówką nie podobało się również w angielskiej federacji, której szef Greg Dyke jeszcze przed końcowymi rozstrzygnięciami sezonu oznajmił, iż byłoby przygnębiające, gdyby z mistrzostwa cieszył się klub z tak nikłą liczbą Anglików w składzie. Mansoura nie zraziła ani uszczypliwość ze strony Dyke’a, ani przykrość ze strony futbolowej centrali z Nyonu. Zareagował tak, jak wydało mu się to najbardziej właściwe – niby na początku ograniczył i zrównoważył wydatki zgodnie z zaleceniami centrali, ale w ostatecznym rozrachunku i tak zwiększył nakłady, tyle że – jakby na złość wytykającym mu eksplorowanie zagranicznych rynków – zagiął parol na utalentowanych młodych Anglików, w związku z czym na Etihad zameldowali się kolejno ci, którzy dziś stanowią o sile zespołu – Fabian Delph, Raheem Sterling, John Stones czy Kyle Walker.
MISJA ZAKOŃCZONA?
Szejk z Manchesteru miał (ma) jednak ten sam problem co szejk z Paryża. A nawet większy, ponieważ Katarczycy z PSG mogli chociaż liczyć na regularne krajowe laury, przynajmniej do czasu, kiedy golić nie zaczął się Kylian Mbappe. Pan Mansour zaś nie mógł być nigdy pewien nawet tego. A i tak zżerało go, identycznie jak Katarczyków, pragnienie podbicia Europy, pławienia się w blasku srebrnego trofeum Ligi Mistrzów. Ponieważ nie mógł kupić Barcelony, to kupił City i uznał, że zrobi sobie w Anglii drugą Barcę.
Zamiary zaczął przemieniać w czyny tak naprawdę już w 2012 roku, a sygnałem zdradzającym zamysły szejka był angaż na Etihad Stadium dwóch byłych dyrektorów Barcelony – Ferrana Soriano i Txikiego Begiristaina. Ich zadanie było banalnie proste – stworzyć warunki (najlepiej błyskawicznie), w których dałoby się przeprowadzić reakcje podobne do tych zachodzących w reaktorze jądrowym. A zatem najpierw musieli stworzyć szkółkę na wzór La Masii, a potem zręby drużyny grającej nie angielski, lecz kataloński futbol. Z pierwszym zadaniem poszło stosunkowo łatwo, wystarczyło wyłożyć 200 milionów funtów. Efekty również przyszły błyskawicznie – pierwsi wychowankowie zaczęli pukać do dorosłej drużyny, akademia stała się magnesem, pociechy oddali pod jej skrzydła nawet legendarni piłkarze… Manchesteru United.
Nowi zarządcy zadbali również o to, by marka MC była rozpoznawalna na świecie, przedsiębiorstwo City Football Group (skupiające także australijskie Melbourne City, amerykańskie New York City i japońskie Yokohama F. Marinos) kręciło się jak należy. Właścicielowi potrzebny był jeszcze katalizator przeprowadzanej reakcji, ale na ten kluczowy składnik petromiliarder musiał poczekać. O Guardioli zapewne myślał od dawna, wszakże to trener, który nigdy nie skończył rozgrywek Champions League na pułapie niższym od półfinału (nawiasem mówiąc, taki etap osiągnął z City również Pellegrini). Pep był jednak trudny do przejęcia. Najpierw połączony był z Barceloną wiązaniami wręcz kowalencyjnymi, chemicznie najsilniejszymi, potem urlopował, a w końcu pochłonął go trzyletni projekt monachijski. W tym czasie Mansour eksperymentował z zamiennikami. Po czasie wydało się, że pierwszy kontakt z Guardiolą nastąpił zaraz po tym, jak szkoleniowiec zakończył pracę w katalońskim FCB, a jeszcze nie był zdecydowany na bawarski FCB. Ostatecznie dopiero w lutym 2016 roku właściciel MC zapewnił sobie usługi szkoleniowego Einsteina, który zgodził się objąć zespół od sezonu 2016-17. W tym momencie Mansour ujrzał komunikat na pulpicie laptopa: Mission complete.
Dla samego Pepa była to nowość. Nagle nie miał już tylko jednego godnego rywala (Real Madryt) ani autostrady bez ograniczeń prędkości i innych jej użytkowników, tak by mógł wyłącznie ścigać się z samym sobą (Bundesliga), nagle bowiem pojawiło się mnóstwo trudnych przeciwników. I dlatego w pierwszym sezonie na Wyspach, kiedy nie oswoił się jeszcze z nagłą zmianą warunków, szło mu przeciętnie. Jako trener Barcelony Pep w 152 ligowych meczach zanotował 73,6 procent wygranych, w Monachium – 80,4, w Manchesterze – 70,5. Ale gdy ocenie poddać wyłącznie bieżący sezon, okaże się, że wynik Obywatela numer 1 jest niebotyczny i sięgający niemal 87 procent wygranych (20-2-1) meczów! Wygląda więc na to, że w końcu jednak potwór został ulepiony jak należy. Nawet jeśli na Anfield chwilowo przestał straszyć.
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (NR 3/2018)