Trawa u sąsiada nie jest może bardziej zielona. W tym przypadku chodzi raczej o brak ryzyka, że nagle wyschnie. Wielu polskich piłkarzy zamieszkujących obszary przy zachodniej granicy decyduje się na regularne dojazdy i pokonywanie kilkuset kilometrów tygodniowo po to, by żyjąc na co dzień w Polsce, trenować i grać w niższych ligach w Niemczech.
Kamil Zieliński jest jednym z Polaków, który postawił na karierę w Niemczech (fot. Piotr Kucza)
Mateusz Sokołowski
Ciężko dokładnie oszacować, ilu Polaków funkcjonuje na takiej zasadzie, ale może być to liczba nawet trzycyfrowa. Skąd ten trend? Wystarczy spojrzeć na mapę klubów Bundesligi, by stwierdzić, że u sąsiadów wielka piłka ulokowana jest raczej po zachodniej stronie kraju. Na wschodzie jest właściwie tylko Berlin, a tam Hertha i Union. Może jeszcze Lipsk, ale to jednak ponad 200 kilometrów od naszej granicy.
Co to oznacza w praktyce? Co lepsi niemieccy piłkarze, zwłaszcza młodzi, którzy chcą przebić się do większego grania muszą liczyć się z przeprowadzką na zachód kraju. W ten sposób w niższych ligach tworzą się miejsca, na które bardzo chętnie przyjmuje się Polaków. Zresztą w przyrodzie nic nie ginie, bo między Polską a Ukrainą zależność jest podobna. Na Podkarpaciu i Lubelszczyźnie w niższych ligach roi się od zawodników z Ukrainy, którzy do Polski przyjeżdżają tylko na weekendowe mecze. Za spotkanie rozegrane w okręgówce czy A- klasie dostają nawet po 200 złotych, co w ujęciu miesięcznym daje im spory jak na ukraińskie warunki zastrzyk gotówki.
PROBIERZ SIĘ ZDZIWIŁ
Tomasz Grzegorczyk jest w niższych ligach niemieckich prawdziwym weteranem. Jego związek z tamtejszą piłką trwa już (z małymi przerwami) blisko 20 lat. Wyjechał na początku tysiąclecia jako zawodnik. Na początku mieszkał w Niemczech, ale od 2003 roku funkcjonuje w trybie dojazdowym. Nie jest w stanie zliczyć, ile kilometrów przejechał przez ten czas, ale gdyby wszystko zsumować, wyszłoby pewnie pełne okrążenie Ziemi. Może niejedno. Teraz jest trenerem TSG Neustrelitz. Oberliga, piąty poziom rozgrywek. W jego drużynie gra pięciu Polaków. Ze Stargardu, gdzie mieszka na co dzień, w jedną stronę to 160 kilometrów. Dwie godziny samochodem. Trenują właściwie codziennie, więc trzeba jeździć. Jedynie po meczach zdarzają się dni wolne czy zajęcia regeneracyjne, które prowadzi asystent. W razie czego klub zapewnia mieszkanie, w którym może spędzić noc, gdy trening się przedłuży i nie opłaca się wracać do Polski. I oczywiście samochód.
– Byłem na stażu trenerskim w Jagiellonii. Michał Probierz i jego sztabowcy dziwili się, że na takim poziomie ligowym trener może mieć służbowe auto – mówi Grzegorczyk. W Niemczech ma już wyrobioną renomę. Proponowano mu nawet posadę dyrektora akademii Hansy Rostock, ale rozbiło się o brak licencji UEFA Pro.
SAMOCHÓD ZAWSZE ZATANKOWANY
W sezonie 2012-13 19-letni Kamil Zieliński został królem strzelców Młodej Ekstraklasy. Na szansę gry w pierwszym zespole Pogoni Szczecin się jednak nie doczekał. Później rzucano go na wypożyczenia do okolicznych klubów: Flota Świnoujście (kilka spotkań na poziomie pierwszej ligi), Błękitni Stargard.
– Wszystko szło w dobrym kierunku, ale moja kariera wyhamowała. Były problemy ze zdrowiem i z odpowiednim przejściem z juniorów do seniorów – mówi 25-latek. Szansą na renesans kariery miało być dołączenie do odradzającego się w czwartej lidze Widzewa. Był 2015 rok. – Wiązali ze mną spore nadzieje, ale podjąłem odważną decyzję i stwierdziłem, że nie chcę bawić się w czwartą ligę. Postawiłem na edukację, zacząłem studia dzienne. Moja dziewczyna studiowała akurat germanistykę, więc też zacząłem się uczyć języka – wspomina.
Znajomy trener kompletował drużynę i wyszło na to, że Zieliński zaczął grać w Niemczech. – Jestem bardzo zadowolony, bo kluby z Niemiec dają większą stabilizację i zadowolenie z tego, co się robi. Organizacja jest lepsza niż w Polsce, a u nas w niższych ligach bywa z tym różnie. Nawet w pierwszej lidze we Flocie były problemy finansowe, a kilka wyjazdów na mecze stało pod znakiem zapytania. W Niemczech ani razu nie zdarzyło się coś takiego. Świadomość ludzi zarządzających klubami jest większa – zapewnia. W Niemczech gra już trzeci sezon, teraz w Torgelower FC Greif. To też Oberliga, 10-tysięczne miasto. Ze Szczecina, gdzie mieszka, godzina drogi. Zabierają się całą ekipą, jeżdżą w pięciu. A to i tak nie wszyscy, bo w Torgelow gra aż 13 Polaków. – Klub zapewnia dojazd, samochód jest zawsze zatankowany. Mnie interesuje tylko gra – mówi. O powrocie do polskiej piłki już nie myśli, choć menedżerowie czy przedstawiciele klubów z trzeciej ligi odzywają się regularnie.
NA POCZĄTEK DWA RAZY WIĘCEJ
Krystian Rudnicki w CV ma między innymi powołania do młodzieżowej reprezentacji Polski i mecze na zapleczu Ekstraklasy w Katowicach oraz Kluczborku. Rozwój jego kariery zahamowała poważna choroba – anemia aplastyczna, przez którą dwa lata nie grał w piłkę. Po przerwie zaczepił się w trzeciej lidze.
– Zdałem sobie sprawę, że mam już swój wiek i nie chciałem tak funkcjonować, bo dużych pieniędzy się tam nie zarobi – mówi. Odezwał się jeden z trenerów, którego znał jeszcze z juniorów. Od słowa do słowa rozpoczął grę za Odrą. Najpierw w Ueckermuende, teraz – tak jak Zieliński – w Torgelow. Trenują trzy razy w tygodniu, ale on akurat spędza w Niemczech całe dnie. Rano godzina drogi w jedną stronę, wieczorem godzina z powrotem. Klub załatwił mu pracę. – Pracuję w hali produkcyjnej w firmie produkującej fotele. To dla mnie zupełnie inny świat, poznaję nowe życie. Kiedyś szło się na trening, potrenowało półtorej godziny i był czas na regenerację. Teraz podstawą jest praca, piłka i treningi to dodatek. Chcę dalej grać, bo gdybym przestał, czułbym się źle psychicznie – mówi.
– Ile można żyć nadzieją, że zostanie się piłkarzem? – pyta Marcin Juszczak, 27-latek, również gracz Torgelower. Jemu też można przypiąć łatkę z napisem „niespełniony talent”. Przed 19. urodzinami zaliczył debiut w pierwszoligowej Pogoni. Potem jedno wypożyczenie, drugie, kolejne.
– Tomasz Grzegorczyk, który trenował mnie w trzeciej lidze dostał propozycję z Niemiec. Wziął ze sobą kilku chłopaków, w tym mnie – wspomina. Już od samego początku mógł poczuć się zadowolony. – Na dzień dobry dostałem ponad dwa razy większe pieniądze. Tu co miesiąc człowiek się zastanawiał: czy dostanę, kiedy dostanę, ile dostanę? Bałem się trochę o poziom, bo to teoretycznie tylko piąta liga, ale nie odstaje od trzeciej polskiej. Znałem tylko podstawy niemieckiego, ale właściciel wysłał mnie na kurs. Później dostałem pracę w firmie, która zajmuje się systemami grzewczymi w budynkach. Dali mi samochód i teraz codziennie o siódmej wyjeżdżam ze Szczecina, o ósmej zaczynam pracę. Po pracy trening, wracam koło dwudziestej. Potrzebowałem stabilizacji i ją dostałem – mówi. Na boisku wciąż radzi sobie nieźle. Były sezony, kiedy jako pomocnik zdobywał 14 czy 17 goli.
BUDZIK NA TRZECIĄ DWADZIEŚCIA
Kacper Chruściński ma 27 lat. W Polsce próbował w Polonii Warszawa (w Młodej Ekstraklasie, w jednym zespole z Łukaszem Teodorczykiem i Pawłem Wszołkiem), Zniczu Pruszków, Kotwicy Kołobrzeg. Od trzech lat gra w FSV Einheit 1949 Ueckermuende. Verbandsliga, szósty poziom rozgrywek. Miasto nad Morzem Bałtyckim, ze Szczecina to 60 kilometrów. Standardowo, godzina drogi. I tak już od trzech lat.
– Gdybym wiedział, że taki klub istnieje, przyjechałbym tu wcześniej – mówi. Na początku razem z nim było pięciu Polaków. Później on sam przyprowadził kolejnych pięciu. Właśnie tak to działa: na zasadzie znajomości, rekomendacji. Trener szuka środkowego obrońcy, któryś z zawodników poleca swojego znajomego. – W okolicy Szczecina nie ma gdzie grać, bo klubów na wyższym poziomie jest niewiele, a chłopaków pełno – słyszymy. Teraz drogę Szczecin – Ueckermuende pokonują dwa klubowe samochody, każdy z naładowaną kartą do płacenia za paliwo. Koszty ponosi klub.
Chruściński przez prawie trzy lata pracował w firmie produkującej uszczelki. Kiedy miał na pierwszą zmianę, która rozpoczynała się o 5.45, żeby zdążyć ze Szczecina musiał nastawiać budzik na 3.20. Po pracy szybka drzemka w wynajętym przez klub mieszkaniu i trening. – Zarobisz, ale jest ciężko – przyznaje. 27-latek nie pracuje już w Niemczech. Od stycznia rozpoczyna służbę w wojsku, ale nadal będzie trenował i grał w Niemczech. – Jest stabilizacja. Będę się tego trzymał jak długo będę mógł – zapowiada.
Wpływ na to, że Polacy zamiast grać w rodzimych ligach decydują się na opcję niemiecką ma również to, że na obszarach przygranicznych nie ma wielu klubów na wyższym poziomie (typu choćby trzecia liga). Tak jest w województwie zachodniopomorskim, a jeszcze gorzej w Lubuskiem, które nie ma ani jednej drużyny na szczeblu centralnym i na tle reszty Polski jest prawdziwą piłkarską pustynią.
DWIEŚCIE KILOMETRÓW NA TRENING
LSV Neustadt/Spree to klub z Sachsenligi, szóstego poziomu rozgrywek. Okolica dość kameralna – Neustadt to zamieszkiwana przez zaledwie 400 osób dzielnica gminy Spreetal. W klubie dziesięciu Polaków. Gracjan Arkuszewski, Bartosz Kosman i Tobiasz Włodarczyk dojeżdżają razem z Żar. Wszyscy pracują w Polsce – pierwszy w branży IT, drugi jest kierowcą w instytucji państwowej, trzeci ma własną działalność. Po drodze rozmawiają o piłce i remontach. Tak się składa, że akurat teraz każdy się z nim zmaga.
– Atmosfera jest super, aż chce się jeździć i trenować – mówi Kosman, który dekadę temu otarł się o Młodą Ekstraklasę w Lechu Poznań. – Przez sześć lat wszystkie pieniądze są na czas. Nigdy nie było z tym problemu. To kolosalna różnica w porównaniu z polskimi klubami. U nas przez sezon płaci się regularnie, a potem nie. A z czegoś trzeba żyć.
W Neustadt gra też Damian Paszliński. Kiedyś w kadrze ekstraklasowej Polonii Bytom, niedawno w drugoligowym Widzewie. On na treningi (dwa razy w tygodniu) i na mecze dojeżdża aż z Wrocławia. 200 kilometrów w jedną stronę nie stanowi problemu.
Na wyłaniającym się z idealnych opowiadań obrazie widoczna jest tylko jedna rysa. Jeśli drużyna wygrywa, wszystko jest w porządku. Ale jeśli zdarza się kilka porażek, kogo często w pierwszej kolejności wskazuje się jako winnego? Wiadomo – Polaków, czyli „obcych”. Ale nigdy nie przybiera to uciążliwej, niestosownej formy. Układ jest korzystny dla obu stron, bo Niemcy zyskują dobrych jakościowo zawodników, często ogranych na wysokim poziomie, a Polacy – lepsze warunki. I tylko szkoda, że – jak widać – pod kątem organizacyjnym sporo do nadrobienia mamy nie tylko na poziomie piłki profesjonalnej, ale też półamatorskiej…