Menedżer w mieście grzechu
Długowieczność menedżerów w Premier League i romantyczne historie, w których są oni związani z klubem przez lata całe przechodzą do lamusa. Zmiany są szybsze i częstsze, jednak jak w każdej regule, także i tu znajdziemy wyjątek. Jest nim Sean Dyche, którego opowieść ciężko zakwalifikować do kategorii klasycznego love story.
GRZEGORZ GARBACIK
Mówisz Burnley, a statystyki i raporty przekonują, że to najbardziej niebezpieczne i jedno z najgorszych miast do życia w całej Anglii. Mówisz Burnley FC i od razu na myśl przychodzi postać Dyche’a, który już dawno zapracował na pomnik przy Turf More.
DOBRY ZŁODZIEJ
Kiedy obejmował stery Burnley pod koniec października 2012 roku, zespół grał już trzeci z kolei sezon w Championship. Podczas kampanii 2009-10 The Clarets przelecieli co prawda niczym meteor przez Premier League, jednak tylko po to, by po dwunastu miesiącach z hukiem uderzyć w ziemię. Dyche wkroczył do akcji po niezbyt udanej przygodzie w Watfordzie i nikt nie przypuszczał, że oto trafiły na siebie dwie połówki, których związek – targany różnego rodzaju zawieruchami – przetrwa blisko dekadę.
Zanim Dyche trafił jednak na ławkę trenerską, najpierw próbował sił jako piłkarz. Wielkich sukcesów nie osiągnął, jednak dzięki grze w takich klubach jak Millwall, Nottingham Forest czy Bristol City doskonale poznał specyfikę piłkarskiej szatni, a trenerskie inspiracje czerpał od prawdziwej legendy, bo samego Briana Clougha.
– Wszyscy dobrzy menedżerowie muszą być także dobrymi złodziejami – wyznał w rozmowie z The Athletic. – Każdy z nas na kimś się wzorował. Dla mnie kimś takim był właśnie Clough, który od razu rzucał młodych na głęboką wodę, udzielał im kilku wskazówek i obserwował czy sobie poradzą czy się utopią.
RUDY MOURINHO
Urodzony w Kettering szkoleniowiec od początku wiedział na co się pisze i jaki materiał otrzyma do kształtowania na Turf More. Niewykluczone jednak, że to właśnie jego oldskulowe podejście i trenerska szkoła w stylu retro bardzo mu pomogły. Nie ma się bowiem co oszukiwać, Dyche nie przypomina żadnego z nowej fali menedżerów technokratów pokroju Juliana Nagelsmanna czy Thomasa Tuchela. To fachowiec starej daty, chociaż wiekiem wciąż daleko mu do Roya Hodgsona czy Harry’ego Redknappa. Jego filozofia futbolu jest oparta na bardzo prostych, ale skutecznych mechanizmach, szczególnie jak na ludzki potencjał, którym dysponował i nadal dysponuje w Burnley.
Kiedy więc po zaledwie sezonie pracy na Turf More zespół Dyche’a awansował do Premier League, a następnie spadł i ponownie wywalczył promocję do elity, styl menedżera został zauważony, a do niego samego przylgnęła łatka, która dzisiaj straciła nieco na ważności – rudego Mourinho. Wszystko ze względu na przywiązanie do uważnej gry w defensywie i rudego koloru włosów, a właściwie ich resztek, bo tych Dyche już w momencie obejmowania Burnley miał niewiele. Mike’a Garlicka, właściciela klubu to jednak nie interesowało. Wiedząc, że nie stać go na skuszenie lepszych i grających ładniej piłkarzy, zaufał trenerowi i wytrwał w swoim postanowieniu nawet po tym, gdy Burnley spadło z Premier League.
SKALA I WSPÓŁPRACA
Sean Dyche nie raz i nie dwa musiał podczas swojej kadencji na Turf More gasić pożary, ale od 2013 roku jego zespół tylko jeden sezon spędził poza elitą. Ba, w kampanii 2017-18 Burnley uplasowało się tuż za plecami tzw. Wielkiej Szóstki, a więc najlepszych i najbogatszych klubów Anglii, otrzymując w nagrodę prawo gry w europejskich pucharach. The Clarets rozbudzili apetyty wśród kibiców, ale Dyche bardzo szybko wylał na rozpalone głowy kubeł gorącej wody. – Jeśli ktoś oczekuje, że uda się nam powtórzyć osiągnięcie z poprzedniego sezonu, ten nie ma pojęcia o futbolu. Naszym celem była i jest walka o utrzymanie w lidze – stwierdził dobitnie.
Jak się okazało, szkoleniowiec miał rację, ponieważ jego zespół łącząc grę na kilku frontach nie był w stanie wytrzymać obciążeń. Posiadanie wąskiej kadry niosło za sobą konsekwencje, a większość graczy, którymi Dyche dysponował po prostu nie była przyzwyczajona do tego, by walczyć w meczach o stawkę co trzy dni.
Mimo tych problemów drużyna utrzymała się w lidze, a z perspektywy właściciela to kwestia absolutnie priorytetowa. Wpływy ze sprzedaży praw telewizyjnych mają się zgadzać, a chociaż są one całkiem spore, to w Burnley Dyche’a nigdy nie szarżowano w aspekcie wydatków. Ogromna w tym rola samego menedżera, który na początku swojej przygody z klubem sprzeciwił się planom szefa, który chciał rozbić bank na nowych piłkarzy. Trener uważał, że nie ma takiej potrzeby i obiecał, że zbuduje solidny zespół, zapewniając przy okazji klubowi bezpieczeństwo w aspekcie finansów.
Czas pokazał, że mimo upływu lat nic w tej kwestii się nie zmieniło. Sean Dyche nie jest w gorącej wodzie kąpany i trudno u niego znaleźć jakiś wyraźnie chybiony transfer. – Jeśli chcemy kupić, najpierw musimy sprzedać. Tak działa nasz klub. Taka jest nasza filozofia – wyznał.
DROGI SIĘ ROZCHODZĄ
Wydawać by się mogło, że małżeństwo Dyche’a z Burnley to układ idealny. Każdy czuje się w nim dobrze, a kiedy na kolację przychodzą goście, to żaden z nich nie jest w stanie zorientować się, że coś tu nie gra. Relacje menedżera z szefem od dawna są jednak dalekie od idealnych. Przez lata radził on sobie znakomicie w warunkach, które mu stworzono, ale w lecie ubiegłego roku Garlick przestał się wywiązywać ze swojej roli. Po wygaśnięciu umów kilku ważnych piłkarzy, nie zapewnił trenerowi godnych (jakichkolwiek!) następców, a ten pozwalał sobie na coraz głośniejszą krytykę w mediach.
Dziś Burnley znajduje się u progu przejęcia przez amerykańskie konsorcjum i bardzo możliwe, że będzie to dla Dyche’a znakomita okazja na zmianę. Nie można rzecz jasna w ciemno zakładać, że nowy właściciel nie byłby zainteresowany dalszą współpracą, jednak dla menedżera Turf More wydaje się być już za ciasno i chyba czas najwyższy na nowe wyzwania.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 18/2021)