Przejdź do treści
Matuszek: Muszę być kapitanem w domu i w klubie

Polska Ekstraklasa

Matuszek: Muszę być kapitanem w domu i w klubie

Jest ich dwóch – on i Igor Angulo. Reszta to młodzież. O nim jest stosunkowo najciszej, ale niesłusznie, bo kapitan Górnika Zabrze pozostaje jednym z cichych bohaterów jesieni. Jego kariera to trochę rollercoaster – Real Madryt, Dolcan Ząbki, dziś Górnik Zabrze. Jest na fali wznoszącej, a kilkanaście miesięcy temu spadał z ekstraklasy i cierpiał tygodniami, siedząc przy szpitalnym łóżku syna. Oto Szymon Matuszek.

ROZMAWIAŁ ZBIGNIEW MUCHA

A zatem, panie kapitanie, dokąd zmierza ten statek?
Na pewno jako klub wypłynęliśmy z mielizny – mówi Matuszek (na zdjęciu). – Byliśmy w pewnym momencie na złym kursie, ale wygląda na to, że znaleźliśmy się na otwartym morzu i odnaleźliśmy właściwy kierunek. Do brzegu jeszcze daleko, ale to może być naprawdę fajny rejs.

Żadnych obaw, patrząc na zespół Górnika?
Na razie nie. Widzę natomiast siłę wynikającą z tego, że chłopaki zmieniają się i dojrzewają piłkarsko, ale nie zmieniają się jako ludzie. Nikt nie ma much w nosie, nikt się nie wywyższa, nikt nie próbuje ugrać czegoś na własne konto, popracować na nazwisko, zebrać żniwo wynikające z dobrej gry całej drużyny. Wiadomo, jesteśmy teraz dość pilnie obserwowani. Ślepy nie jestem. Widzę, że niektórym chłopakom telefony się grzeją, dzwoni osiem agencji menedżerskich naraz, a oni tymczasem zachowują spokój. Mam nadzieję, że tak zostanie. Staram się zresztą trzymać rękę na pulsie i uspokajać atmosferę w szatni.

Co z siłami? Starczy wam w sytuacji, kiedy gracie niemal cały czas 13-14 zawodnikami?
Nie demonizujmy. Tak naprawdę Górnik ma porządną kadrę. W tej chwili bodaj ośmiu zawodników rozjechało się na zgrupowania rozmaitych reprezentacji, dołączyli więc młodzieżowcy i nie zauważyłem, by ucierpiała na tym jakość treningów. Naprawdę jest w Zabrzu godne zaplecze. Poza tym klub zainwestował w nowe technologie: GPS, urządzenia do pomiaru zmęczenia i wydajności organizmu. Jesteśmy monitorowani, sztab trenerski wyciąga z tych wskaźników odpowiednie wnioski. Poza tym zabrska młodzież ma dobrze poukładane w głowach. Po treningu idą odpocząć w domu, zamiast wałęsać się po galeriach handlowych. A poważne kontuzje Konrada Nowaka i Rafała Wolsztyńskiego to niestety ryzyko uprawiania sportu. Zdarzają się wszędzie, nawet tam, gdzie kadra zespołu liczy 40 nazwisk. Tego nie da się uniknąć.


A może po powrocie z I ligi rozczarował pana poziom ekstraklasy, skoro nagle beniaminek zaczyna w niej rządzić?
Bez przesady, nie jest tak, że rządzimy i rozstawiamy po kątach. Po prostu kilka meczów faktycznie nam wyszło, a tym większa satysfakcja, że były to mecze z krajową czołówką, bo przypomnę, że wygraliśmy przekonująco między innymi z Legią Warszawa i Lechem Poznań. Oczywiście teraz nadchodzi czas rewanżów i zobaczymy, kto jest prawdziwie mocny – Górnik czy liga. Natomiast nie powinniśmy, jako środowisko, przesadnie znęcać się nad naszą ligą, a często niestety tak bywa.

Można porównać poziom napięcia, emocji i stresu, grając jak teraz być może nawet o mistrza Polski i walcząc, w dodatku bez powodzenia, o utrzymanie?
Kompletnie różne sytuacje. Ta wiosna 2016 roku wciąż siedzi w głowie. To była kumulacja błędów na wielu płaszczyznach – począwszy od szatni, kończąc na samej górze, czyli na etapie zarządzania. Sam spadek przeżyłem w karierze nie raz, i nie dwa. Powiem więc, że bardzo hartują takie wydarzenia, pozwalają nabrać doświadczenia, ale nigdy więcej w życiu wolałbym już tego nie przeżywać. Dziś jest inaczej. Głowy są czyste, wychodzisz na boisko i nie masz hamulców, nie kombinujesz, nie boisz się bardziej ryzykownego zagrania. Czujesz siłę, pewność siebie.

Prawie 10 lat temu debiutował pan na szczeblu ekstraklasy, tymczasem uzbierał w niej niespełna pół setki meczów. Czuje się pan rozczarowany samym sobą?
Nie podsumowuję jeszcze kariery. Za wcześnie. Oczywiście, mogła potoczyć się zupełnie inaczej, pewnie nawet lepiej, dynamiczniej. Na wiele lat osiadłem w I lidze i do dziś nie wiem, czy zabrakło mi potencjału, czy szczęścia.

A czego zabrakło, by utrzymać się w Realu Madryt?
To długa historia i czasu by nam zabrakło. Wraca jednak jak bumerang. W sumie mnie to nie dziwi. Kiedy kopałem piłkę w I lidze, w szarej masie zawodników, moim wyróżnikiem była tylko przeszłość w Realu. Dziś pozostały wspomnienia z treningów z wybitnymi zawodnikami, wspólnych rozmów z Raulem Gonzalezem, natomiast od pewnego czasu pracuję już wyłącznie na to, by być kojarzony jako ważna postać Górnika.

W Madrycie nie udało się ani panu, ani Kamilowi Glikowi, ani Krzysztofowi Królowi. Ale to o Matuszku słynny Michel mówił, że widzi w nim największy potencjał.
Może sugerował się wiekiem, ponieważ byłem najmłodszy z tego grona? A może po prostu się nie zna? A mówiąc poważnie, popełniłem błąd, wracając do Polski. Za szybko się poddałem. Należało zostać i wykorzystać warunki do rozwoju, tymczasem uległem podszeptom, że z ekstraklasy bliżej mi będzie do reprezentacji Polski. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Kamil również wrócił do kraju, a mimo to jest dziś w zupełnie innym miejscu niż ja. Czasem tak po prostu bywa, że decydują dwie, trzy cechy, które ktoś ma lepiej rozwinięte od innych, a on niewątpliwie miał. Natomiast żadnej przepaści wówczas między nami nie było. Często problem stanowi samo przejście z wieku juniorskiego do seniorskiego. Kamilowi udało się to praktycznie bezboleśnie.



Zazdrość?
Radość! Byliśmy bardzo dobrymi kolegami, mogę się tylko cieszyć jego szczęściem i – tak już można określić – sukcesem, jaki odniósł w życiu.

Skoro między wami nie było przepaści, jak wyglądało porównanie z hiszpańskimi gwiazdkami?

To też ciekawa sprawa. W Realu C spotkaliśmy wielu chłopaków, którzy później się wybili. Na przykład Dani Parejo czy Jose Callejon. Ten drugi od początku szykowany był na gwiazdę, widać było, że ma papiery, by tak się stało. Ale z kolei Nacho, który dziś jest członkiem pierwszej drużyny Realu, nawiasem mówiąc: z mojej grupy tylko on dostał się do ekipy Królewskich, wówczas niczym szczególnym się nie wyróżniał. Wygląda na to, że nie ma mądrych pod tym względem. Zresztą wróćmy jeszcze do Callejona – Jose jest gwiazdą Napoli, a jego brat bliźniak Juanmi, kilka lat temu obaj byli niemal nie do rozróżnienia, kopie piłkę gdzieś w Boliwii. Był także z nami wówczas Javi Hernandez, obecnie piłkarz Cracovii… Życie. Zostawmy to jednak, bo teraz ważny jest Górnik.

Oparty nie dość, że o Polaków, to jeszcze zawodników z regionu, ze Śląska.
Nie wiem, czy faktycznie taki był zamysł ludzi zarządzających Górnikiem i sztabu trenerskiego, ale wyszło znakomicie. Przychodzimy do klubu jak do domu, utożsamiamy się z KSG, nie jesteśmy bandą najemników. Nawet nie przypuszczałem, jak wielki w Zabrzu drzemie potencjał kibicowski. Ludzie pamiętający lata świetności znów wracają na Roosevelta i wydaje mi się, że przynajmniej po części dlatego, że dostrzegają specyfikę zespołu. Widzą, że grają chłopaki, którym los klubu naprawdę nie jest obojętny.

Ale pan pochodzi z Cieszyna.
Tam się tylko urodziłem, natomiast całe życie spędziłem w Jastrzębiu i właśnie tam jest mój pierwszy dom, drugi – już z żoną i synami – założyliśmy w Katowicach.

Czyli Ślązak. Barbórka, śląskie zwyczaje, to wszystko nie jest panu obce?
Ależ oczywiście. Mam sporą rodzinę, a w niej kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu, górników. Żyłem w tym środowisku, kopalnia cały czas była blisko. Do dziś pamiętam pomalowane oczy taty i wujków…

Pomalowane?
Niedomyte. Wychodzili ze zmiany, spieszyli do domu, więc szorowali się szarym mydłem, ale ciemne obwódki wokół oczu często zostawały. Pamiętam, jak tata przynosił do domu całe paczki szarego mydła.

I pewnie opowieści, które skutecznie odstraszały młodych od kopalni?
Nie narzekał, ale wiedziałem, jak ciężką ma pracę. Ile kilometrów dziennie pokonuje, czasem na czworakach. Jak wraca rano po nocce i idzie spać. Kiedy ja przychodziłem ze szkoły, mama już szykowała mu kanapki do pracy. Wsiadał w czerwony autobus, a z czasem we własny samochód, i jechał. Po prostu się rozmijaliśmy. No, chyba że był na zwolnieniu lekarskim, wówczas mieliśmy więcej czasu dla siebie. A bywał często. Tragedii w rodzinie szczęśliwie udało się uniknąć, ale kilka razy tata był poturbowany. A to coś na niego spadło, a to zawaliło się, obtarło, przydusiło, skaleczyło… Wiedziałem, jak smakuje praca na kopalni, i nie byłem zainteresowany. Nawet kiedy starszy o trzy lata brat szukał w pewnym momencie pracy, to za kopalnianą pensję również podziękował.

Skoro całe życie w Jastrzębiu, to pewnie i z Glikiem znaliście się od najmłodszych lat?
Mieszkaliśmy na osiedlach dość znacznie od siebie oddalonych, ale najpierw trenowaliśmy razem w MOSiR, później w Wodzisławskiej Szkółce Piłkarskiej. W sumie znamy się chyba od dziewiątego roku życia. Mama woziła nas na treningi. Kamil jeden turniej grał w polu, jeden na bramce i dopiero w Wodzisławiu kazali mu się określić. Znajomość z nim przydawała się czasami, zwłaszcza kiedy trzeba było się zapuścić na niezbyt bezpieczne osiedle Przyjaźń, wówczas warto było, a nawet należało na niego się powołać. Dziś mamy znikomy kontakt. Żyjemy z dala od siebie. Zdarza się, że na siebie wpadniemy na ulicy albo w internecie. Ja mam dużą rodzinę i czasem nawet dla niej brakuje czasu. Kamil zaś to typowy król podwórka, jak przyjeżdża do Jastrzębia, to pół miasta chce się z nim zobaczyć. Ja się wtedy nie pcham.

W młodej drużynie to pan i Igor Angulo uchodzicie za seniorów. Kto rządzi?
Igor rządzi na boisku – tak to ujmę. Nie gada, nie wykonuje zbędnych gestów, po prostu gra i wszyscy wiedzą, że jest najważniejszy. Oczywiście kiedy musimy omówić jakąś ważną sprawę związaną z drużyną, siadamy w wąskim gronie i rozmawiamy. On jest wówczas z nami.

Uda się go zatrzymać w Zabrzu na dłużej?
Niedawno przedłużył kontrakt, więc mam nadzieję, że szybko nie ucieknie. Jeśli jednak Górnik otrzyma jakąś superofertę finansową, która spodoba się także Angulo, wszyscy to zrozumieją. Ale w grę naprawdę musiałaby wchodzić poważna propozycja, bo Igor świetnie czuje się w Zabrzu. Podobnie jak jego dziewczyna. Zaaklimatyzowali się, mają spore grono znajomych. Nie będzie uciekał na siłę.

Hiszpan jest grubo po trzydziestce, ale pan ma dopiero 28 lat, a ponoć właśnie Matuszek jest nad wiek dojrzały.
Być może. Dostałem już kilka kopniaków w życiu piłkarskim i osobistym, więc może stąd bierze się mój dystans i dojrzałość. Muszę być kapitanem w klubie, trochę ojcować górniczej młodzieży, i muszę kapitanować w domu jako ojciec dwóch maluchów. Wydoroślałem chyba wiosną 2016 roku, kiedy okazało się, że mój wówczas dwuletni synek jest poważnie chory. Lekarze zdiagnozowali niewydolność nerek. Przez kilka tygodni nie odstępowaliśmy jego szpitalnego łóżka, a właściwie to czuwaliśmy przy nim na zmianę z żoną. W Górniku Leszka Ojrzyńskiego zastępował Jan Żurek, walczyliśmy o utrzymanie, a mnie pochłonęła choroba dziecka. Po treningu pędziłem do szpitala i na odwrót. O ile w czasie meczu jakoś potrafiłem się wyłączyć, o tyle na co dzień w szatni obecny byłem tylko ciałem. Że głową i duchem w stu procentach – za to sobie ręki nie dam uciąć. Nie potrafiłem skupić się na piłce. Oczywiście ktoś, kto nie znał całej sytuacji, nie mógł wiedzieć, co się ze mną działo, w jakim stanie funkcjonowałem. Dziś jest lepiej z synem, ale to nie znaczy, że wyzdrowiał. Jest pod opieką lekarzy. Mam nadzieję, że wraz z wiekiem dojrzewania sytuacja będzie się normować.

W jakim wieku są chłopcy?
Jeden ponad trzy lata, drugi – pięć miesięcy. Choroba starszego pozwoliła wiele rzeczy przewartościować. To Marcin Brosz powiedział mi kiedyś, że w takiej sytuacji patrzysz na sport i w ogóle pracę zawodową pod innym kątem. Wracasz do domu i wiesz, że musisz zająć się dzieckiem, które cię potrzebuje, więc nie siadasz i nie płaczesz, że w meczu miałeś tylko 30 procent celnych podań. O ile wiosna 2016 roku była koszmarem, kumulacją wszystkiego co najgorsze, to rok później los mi odpłacił. Wywalczyliśmy awans do ekstraklasy, a żona urodziła drugiego synka. Dzieci rosną, rośnie też Górnik.

No właśnie, ostatnio do reprezentacji Polski trafili Damian Kądzior i Rafał Kurzawa. Kogo obstawia pan jako następnego?

Mam nadzieję, że prezentując się tak jak do tej pory, nie damy selekcjonerowi wyboru i wręcz wymusimy kolejne powołania z Zabrza do reprezentacji. Kto? Być może Szymon Żurkowski. Zrobił ogromny postęp, jeśli nie spocznie na laurach, stawiam właśnie na niego.

O sobie pan nie wspomina?
Oczywiście marzeń się nie wyzbywam. Zatem myślę również o grze w Europie i reprezentacji.

Odważnie.
A co mam powiedzieć, że marzę o jak największej liczbie występów w ekstraklasie? Jak jesteś na górze, nie wolno ci patrzeć do dołu. Dlatego nikt mi nie zabroni myśleć o drużynie narodowej.

Zwłaszcza że już raz powołanie pan do niej otrzymał…
No tak, tyle że dowiedziałem się o tym po fakcie. Całą historię opowiedział mi dopiero trener Andrzej Zamilski podczas zgrupowania młodzieżówki. Franciszek Smuda chciał powołać Adama Matuszczyka z Kolonii, ale przez pomyłkę wysłał faks do Piasta Gliwice, gdzie wówczas grałem. Trener Zamilski zobaczył, że coś jest nie tak, i zaczął sprawę odkręcać. Dowiedziałem się o wszystkim dopiero, kiedy wszystko zostało załatwione jak należy. Niedawno grałem przeciwko Zagłębiu i Matuszczykowi, ale nie rozmawialiśmy o tym. Nie mam nawet pewności, czy zna tę historię…

Czysto hipotetycznie – którego zawodnika z ekstraklasy sprowadziłby pan w ciemno do Górnika?
Nie chcę się bawić w ten sposób, to nie ode mnie zależy. Na razie klocki są fajnie poukładane przez trenera Brosza, a lepsze – jak wiadomo – bywa wrogiem dobrego. Po awansie wcale nie zjechały do Zabrza autobusy nowych zawodników, przeciwnie, klub przeprowadzał bardzo przemyślane transfery. I to właściwie wszystkie trafne, bo Mateusz Wieteska, Kądzior czy Michał Koj od razu wskoczyli do pierwszego składu.

To a propos tego składu. Poproszę kapitana o dwa zdania o każdym koledze. Tomasz Loska?
Gienek to fajny przykład na to, jak życie bywa przewrotne. Kiedy trafiłem do Górnika w styczniu 2016 roku, on był piątym albo szóstym bramkarzem w hierarchii. Nie był szanowany, miał maleńki kontrakt, myślał poważnie o pracy w kopalni. Dziś? Nie trzeba go przedstawiać.

Wolniewicz?
Adaś pochodzi z Rudy Śląskiej, a tam – wiadomo – liczy się tylko KSG. To wychowanek klubu, zostawia serce i zdrowie na boisku.

Stoperzy – Wieteska i Dani Suarez?
Żartujemy, że Mati to chłopak z Zabrza. Urodzony w Warszawie, a szybko nauczył się śpiewać: „My jesteśmy chłopcy z Zabrza”. Dobrze się zaaklimatyzował w drużynie i środowisku. Chce się wciąż rozwijać. Poznałem go w Dolcanie Ząbki, więc kiedy w Górniku pytali mnie o opinię na temat Wieteski, mogłem co nieco o nim powiedzieć. No i powiedziałem. Dani to trochę inny typ. Nie rozstaje się ze smartfonem, dziecko internetu. Szkoda, że nie zna polskiego albo angielskiego, bo bariera językowa trochę mu przeszkadza. Górnik brał go jak kota w worku, ponieważ przez kontuzję Dani nie grał właściwie dwa lata. Na szczęście dziś z jego zdrowiem jest wszystko w porządku, a tego się wszyscy najbardziej obawiali. Bo że jest świetnym obrońcą, to widać.

Michał Koj?
To przypadek podobny do Wolniewicza. Chłopak z Rudy. Od zawsze całym sercem za Górnikiem, czego akurat nie wiedziałem. Sądziłem, że jak przychodzi do nas z Ruchu, będzie miał ciężko u kibiców, tymczasem jak wychodzimy na rozgrzewkę, to śpiewają tylko jemu: Koju, Koju, do boju!

Maciej Ambrosiewicz?
Zaledwie 19 lat, a na boisku chłodna głowa i inteligencja. Trener Brosz nazwał go nawet młodym Sobolem. Lepszej laurki nie trzeba.

Żurkowski.
Kolejny młody wilk. Szymek to fenomen. Z dnia na dzień wskoczył do jedenastki. Były bejsbolista. Atletyczna budowa, zdrowie plus umiejętności. Jak nie zgłupieje, wróżę mu dużą karierę.

Kądzior.
Białostoczanin. Strasznie się denerwował swoją niepewną sytuacją w letnim oknie transferowym, więc byłem z nim cały czas na łączach i uspokajałem. Podobnie jak ja, ale z innych powodów, stracił okres przygotowawczy. Ambitny profesjonalista, w dodatku zakochany w piłce.

Lewe skrzydło?
Czyli Kurzi, Rafał Kurzawa, nasz drugi kadrowicz. Znakomita lewa noga. Bardzo stonowany na boisku i poza nim, nie zdradza, że ma jakiś układ nerwowy. Ma natomiast na pewno dużą grupę wsparcia z okolic, z których pochodzi. Na ostatni mecz z Lechem zamówił w klubie 123 bilety, przyjechały trzy autokary ludzi – rodzina, znajomi…

Bliźniacy Wolsztyńscy, oczywiście w pakiecie.
Bracia Figo Fagot. Jak są razem, w szatni rządzą. Tajfun. Jeśli jednak jednego brakuje tak jak teraz, gdy Rafał leczy kontuzję, Łukasz natychmiast się wycisza. Spotykamy się często po godzinach pracy, moje dzieci ich uwielbiają i vice versa. Nasze kobiety również bardzo się polubiły. Ludzie śmieją się, że trochę Wolsztyńskim ojcuję, ale po prostu bardzo ich lubię. Czasem trzeba im zwrócić uwagę, jak wówczas, gdy kupili sobie niby-złote zegarki. Sam to przerabiałem. Za podobne głupoty karcił mnie Michał Probierz, ale człowiek dojrzewa do pewnych spraw.

Angulo.
Przeciwieństwo Suareza. Bardzo otwarty, ale też ułożony i spokojny. Zna świetnie swój organizm, jak czuje, że coś jest nie tak, odpuszcza. Pograł w niezłych ligach, więc to nie jest napastnik z łapanki. Ma ogromne umiejętności piłkarskie, najlepszy snajper w lidze.

No i na koniec Marcin Brosz.
Jeśli moja doba trwa 24 godziny, to jego chyba 40. Podziwiam go, że ma czas na tyle rzeczy i wszystko robi dobrze. Nie myśli tylko o wyniku najbliższego meczu, ale też stara się pochylać nad sprawami organizacyjnymi klubu. Dba o detale, perfekcjonista. O Górniku myśli długofalowo, jako o czymś niezwykle cennym, a jednocześnie nie traktuje klubu jak skarbonki. Podoba mi się to.

TEKST UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (46/2017)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024