Marka Papszuna droga do ekstraklasy
Dziesięć lat temu kosił trawę na boisku warszawskiej Polfy Tarchomin, by móc przeprowadzić trening. Dziś zna już smak zwycięstwa w Ekstraklasie. Piłkarze, którzy pracowali z Markiem Papszunem w niższych ligach do dziś wspominają jego twarde zasady oraz poświęcenie. I przyznają, że niektóre z ówczesnych metod treningowych doceniają dopiero teraz.
MATEUSZ SOKOŁOWSKI
Piętnaście lat temu bracia Kosimowie – Norbert i Hubert – byli jednymi z wielu chłopców trenujących piłkę nożną w Polfie. W drużynie starszego z nich, Norberta, zmienił się trener. Kiedy rodzice przywieźli go na pierwsze zajęcia z nowym opiekunem, zobaczyli stojącego z gwizdkiem krótko ostrzyżonego i bardzo postawnego mężczyznę, którego lepiej byłoby nie spotkać w ciemnym zaułku. Na pierwszy rzut oka nie wzbudził ich zaufania. – Chyba trochę się przestraszyli – wspomina Hubert Kosim.
PROFESJONALNY AMATOR
Młodszy z braci po jakimś czasie awansował do starszego rocznika. Trener Papszun wyglądał groźnie, ale bać mogli się tylko rywale. Tak jak na turnieju we Włoszech. Zespół nastolatków Polfy grał z rówieśnikami z Rumunii. Hubert biegł z piłką przy linii bocznej, wówczas z premedytacją skosił go jeden z rywali. – Kiedy leżałem jeszcze na boisku, chciał podejść i przeprosić. Nie dał rady, trener się zdenerwował, wszedł na boisko i go do mnie nie dopuścił. Chłopak zdębiał – wspomina poszkodowany.
Hubert był pierwszym zawodnikiem, który spod ręki Papszuna mógł wybić się na najwyższy krajowy poziom. W swojej kategorii wiekowej (rocznik 1990) był jednym z najbardziej obiecujących napastników na Mazowszu. Interesowała się nim Lechia Gdańsk, testowała Korona Kielce, a w bogatej wówczas Polonii Warszawa kontrakt praktycznie był już gotowy do podpisania. Nic z tego nie wyszło, rozwój zahamowały kontuzje. Dziś ma 29 lat. Nie gra już w piłkę. – Ale gdyby nie trener, odpuściłbym pewnie jeszcze przed maturą. W pewnym momencie piłka przestała mnie kręcić, poszedłem w imprezy. Papszun namówił mnie, żebym jednak spróbował, coś we mnie widział – wspomina.
Kiedy przedsiębiorstwo farmaceutyczne zrezygnowało z prowadzenia klubu, Papszun wraz z grupą rodziców podjął się ratowania i założył nowy podmiot, SS Białołęka, który funkcjonował do 2009 roku (dziś na obiektach dawnej Polfy działa akademia Escola Varsovia). Przez kilka lat był tam człowiekiem-orkiestrą: prowadził treningi (także seniorów, drużyna grała w lidze okręgowej), prał stroje, a nawet kosił i podlewał trawę. Mieszkał nieopodal, więc jeśli była potrzeba, wsiadał na rower i przyjeżdżał na boisko choćby na chwilę, żeby przestawić zraszacze.
– W amatorskich warunkach jego podejście było bardzo profesjonalne – wspomina Łukasz Trzebuchowski, kolejny wychowanek Polfy. – Już wtedy trenowaliśmy z pulsometrami. Było ich dosłownie kilka, ale wszystko zorganizował tak, żeby odpowiednio z nich skorzystać. Podzielił nas na kilka grup pod kątem wyników i lider każdej z nich dostał pulsometr. Reszta musiała biec jego tempem.
Zawodnicy nie pamiętają już, skąd w klubie wzięły się pulsometry. Ale nikt nie zdziwiłby się, gdyby sfinansował je sam trener. Tak jak wtedy, kiedy w kolejnym klubie, GKP Targówek, przed ważnym meczem kontuzji kostki doznał Hubert Kosim, najskuteczniejszy napastnik (Papszun do nowego klubu zabrał go ze sobą). – Za własne pieniądze wziął mnie do fizjoterapeuty – opowiada Hubert.
TRENER NA AWANTURĘ
Przez wiele lat Papszun łączył trenowanie z rolą czynnego zawodnika. Na boisku przestał pojawiać się dopiero w okolicach 2010 roku, właśnie w GKP Targówek. Z racji warunków fizycznych oraz ze względu na wiodące cechy – bardziej siłowe niż czysto piłkarskie – grał na środku obrony lub jako defensywny pomocnik. – Miał pseudonim Rzeźnik, co mówiło samo za siebie. Zabrałbym go ze sobą na awanturę – mówi Kosim.
– Nienawidził przegrywać. Na boisku i poza nim to dwie zupełnie inne osoby – kontynuuje Trzebuchowski. – Kiedy graliśmy razem w drużynie wzrastała motywacja, ale wraz z nią presja. Jeśli nie wykorzystałeś sytuacji po podaniu trenera, byłeś podwójnie napiętnowany.
– Jak tu ochrzanić trenera, który zawalił coś na boisku? Kusiło, ale nikt nie chciał strzelać sobie w kolano. Mogliśmy co najwyżej pożartować między sobą, kiedy nie było go w szatni – dodaje Kosim. – Czasami zagrywał mi długą piłkę, do której za nic nie byłem w stanie dojść. A potem, żeby się wybielić, krzyczał, że przecież mogłem dobiec. Przerabiałem to z każdym obrońcą.
O tym, że stawiać się nie warto, przekonał się jeden z zawodników KS Łomianki. Podczas treningu w niemiły sposób odburknął coś trenerowi. Dziękuję, do widzenia. – Jeśli widział, że ktoś rozwalał jednostkę, od razu go żegnał. Z tego, co pamiętam tamten chłopak trenował dalej z drużyną, ale przestał być powoływany do meczowej osiemnastki. Papszun był gościem z jajami i charakterem. Trzeba było się podporządkować – mówi Trzebuchowski. Razem pracowali w trzech klubach: Polfie, Targówku i właśnie w Łomiankach, które Papszun prowadził w latach 2010-11.
– Był głodny sukcesu. Od razu wiedziałem, że praca w trzeciej lidze nie jest szczytem jego marzeń – mówi Janusz Gębarowski, który w 2011 roku jako prezes Legionovii zatrudnił Papszuna. – Mieliśmy kilku kandydatów, ale w większości byli to starsi trenerzy, dla których praca w niższych ligach była już tylko odcinaniem kuponów. Szukaliśmy kogoś, kto zrobi coś z niczego.
Legionovia po rundzie jesiennej zajmowała w tabeli III ligi grupy łódzko-mazowieckiej piąte miejsce od końca. Sezon zakończyła na trzecim, ale od góry. Kiedy rozpoczęły się rozmowy o zatrudnieniu, trwała runda jesienna, a Papszun prowadził Łomianki. Mimo to – nie będąc jeszcze pewnym pracy w Legionowie – zaczął regularnie pojawiać się tam na meczach, by zrobić dyskretne rozeznanie. Gębarowskiemu to zaimponowało.
TRANSFER NA PLAŻY
– Nieświadomie zaimponowałem trenerowi tym, że kiedy zadzwonił do mnie z propozycją transferu, moje pierwsze pytanie nie dotyczyło pieniędzy – wspomina Michał Złotkowski, którego Papszun ściągnął do Legionovii z Hutnika Warszawa. – Zapytałem o boisko i warunki do treningów, bo priorytetem był dla mnie rozwój.
Szybko doszli do porozumienia. Złotkowski spędził u Papszuna najpierw rok w Legionovii, a potem był z nim w Świcie Nowy Dwór Mazowiecki. Po treningach robił notatki. Dziś jest grającym trenerem w czwartej lidze, niedawno zrobił staż trenerski – a jakże – w Rakowie Częstochowa.
– Kiedy przychodził do Legionowa, chciałem odejść. Zapytałem, czy mogę jeszcze trochę potrenować z drużyną, żeby utrzymać formę. Przypadło mu chyba do gustu, że chcę pracować i sam proszę o treningi – mówi Paweł Tomczyk. Koniec końców nie odszedł. Grał w Legionovii przez kolejne dwa i pół roku, został kapitanem.
– Po raz pierwszy spotkaliśmy się… na plaży. Byłem na wakacjach z kolegą, Mateuszem Matrackim, który grał już w Legionovii. Przypadkiem wpadliśmy na trenera, Mateusz mnie przedstawił. Szukałem klubu, zapytałem, czy mogę spróbować w Legionowie. Zgodził się, ale powiedział, że chyba jestem za chudy. Nazwał mnie „suchoklatesem” – wspomina Jacek Karbowniak. Po powrocie z wakacji poszedł na trening. Został w drużynie na kolejny rok.
CIĘŻARY DLA ZARZĄDU
W Legionovii po przyjściu Papszuna zmieniło się wiele. Różnice było widać choćby na treningach w siłowni. Wcześniej były schematyczne, wszyscy robili to samo. U Papszuna każdy trenował indywidualnie, z zadaniami dopasowanymi do swoich potrzeb i możliwości.
Z innego rodzaju ciężarami musiał mierzyć się zarząd. – Wymagał bardzo dużo od siebie i drużyny, ale też od działaczy – wspomina Gębarowski. Na prośbę Papszuna prezes zgodził się, by drużyna trenowała wyłącznie na boiskach z naturalną nawierzchnią (choć koszt pojedynczego wynajmu jednego z okolicznych boisk oscylował w okolicach 500-600 złotych), ale pomysł na odnowę biologiczną w kriokomorach już nie przeszedł. Podobnie było ze śniadaniami, które zespół przed podróżami na mecze wyjazdowe miał spożywać wspólnie. Trener chciał mieć pewność, że każdy piłkarz zje przed meczem porządny posiłek, ale klub ze względów finansowych mógł zapewnić drużynie tylko obiad po spotkaniu.
INFORMATOR Z PODDĘBIC
Kolejny tydzień rozgrywek. Legionovia szykuje się do meczu z Sokołem Aleksandrów Łódzki. Jak co środę – trening taktyczny. A na nim lekka konsternacja. Kiedy zawodnicy zostają podzieleni na dwa zespoły i przychodzi czas na grę, Papszun nakazuje stosowanie tylko długich podań. Piłkarze są zdziwieni, bo nigdy w ten sposób nie grali, korzystali z bardziej zaawansowanych rozwiązań. Próbują protestować, ale w starciu z charyzmatycznym trenerem nie mają szans. Tylko długa piłka! – Później wyjaśnił, że najbliższy rywal gra właśnie tak. Mieli krótkie boisko, więc kopali do przodu pod pole karne rywala. My w ten sposób mieliśmy się przygotować. Wygraliśmy – wspomina Tomczyk. – Niektórych metod treningowych nie rozumieliśmy, dopiero teraz widzę, że były słuszne. Nigdy nie zostawiał nas bez rozwiązania na dany mecz.
Z tak szczegółowymi odprawami taktycznymi większość piłkarzy spotkała się po raz pierwszy w życiu. Sposób gry rywala, stałe fragmenty – wszystko było rozpracowane. Kiedy w sezonie 2013-14 Legionovia grała w każdej kolejce z rywalem, z którym tydzień wcześniej mierzył się Znicz Pruszków, Papszun wykorzystał to i na każdy mecz do Pruszkowa wysyłał człowieka z kamerą. Nagranie służyło do analizy. Kiedy pracując w Świcie w taki sam sposób przejmował rywala, z którym w poprzedniej kolejce grał Ner Poddębice, działał w inny sposób. Zawodnikiem Neru był wtedy Karbowniak i to on co tydzień odbierał telefon z prośbą o informacje. – Wiedziałem przed każdym meczem, kto w przeciwnej drużynie strzela rzuty karne i w jaki sposób wykonał kilka ostatnich prób – wspomina Mateusz Matracki, bramkarz.
Inny rytuał dotyczył wyjazdów. Zasada numer jeden: odprawa zawsze u siebie, jeszcze przed wejściem do autokaru. Nigdy na terenie przeciwnika. Bo nie wiadomo, co zastanie się na miejscu. Czy szatnia będzie wystarczająco duża? Czy będzie gdzie wyświetlić obraz z rzutnika? A może ściany będą na tyle cienkie, że rywale będący w szatni obok wszystko usłyszą?
Kwiecień 2013. Legionovia (lider III ligi) na inaugurację wiosny gra z Zawiszą Rzgów (ostatnie miejsce w tabeli). Łatwe zwycięstwo? Nie. Zawisza wygrywa 1:0. Przed kolejnym meczem Papszun zmienia pół wyjściowego składu, nie zważając na to, że jedenastka ze Rzgowa zgrywała się dopiero w większości podczas zimowych sparingów. – Sprawiedliwość była na najwyższym poziomie. Grali ci, którzy zasługiwali. Jak ktoś się dobrze prezentował, dostawał szansę. Prawdziwą, a nie, że wpuszczę cię na pięć minut i odczep się ode mnie – mówi Tomczyk.
Wtedy w Rzgowie debiut na polskich boiskach zaliczył Taras Romanczuk. To Papszun był jego pierwszym trenerem w Polsce. Niedawno obaj spotkali się w Ekstraklasie, kiedy Jagiellonia podejmowała Raków. Starsi zawodnicy mówią, że każdy był traktowany równo. Młodsi, że mieli bardziej pod górkę niż starszyzna. Jak było naprawdę? – Wydaje mi się, że my, starsi zawodnicy, byliśmy po prostu bardziej zdyscyplinowani. Trener nie tolerował luźnych nawyków, a zdarzało się, że młodzi czasami byli nieskoncentrowani – mówi Złotkowski.
Żelaznych zasad nie mogła nagiąć nawet radość. Kiedy Legionovia na kilka kolejek przed końcem sezonu zapewniła sobie awans do drugiej ligi, piłkarze w drodze powrotnej z meczu wyjazdowego wypili w autokarze kilka piw. Trener nie zareagował, ale w poniedziałek przed treningiem wrócił do sytuacji. Konsekwencje ponieśli wszyscy, każdy solidarnie musiał wrzucić co nieco do drużynowej skarbonki. W tamtej chwili, sześć lat temu, był to największy sukces w trenerskiej karierze Papszuna. Później świętował kolejne dwa awanse. Ostatni zaprowadził go do Ekstraklasy.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA”