Mane, Mane, Mane… Pierwszy po faraonie
Chodzi na zakupy do supermarketu, sprząta toalety w meczecie, zarabia 150 tysięcy funtów tygodniowo i jest jednym z najlepszych współczesnych futbolistów rodem z Afryki. A jest nim, bo nie chciał zostać nauczycielem, wolał biegać po drogach, które nie znały asfaltu.
ZBIGNIEW MUCHA
– Nie powiem, że mógłby zostać jednym z najlepszych piłkarzy świata, bo już nim jest – recenzował Aliou Cisse, selekcjoner reprezentacji Senegalu.
– Jeśli w siebie uwierzy, może być w pierwszej trójce Złotej Piłki – to już słynny El Hadji Diouf. Opinie wygłaszane przed mundialem nie straciły specjalnie na aktualności.
JEDNA POMYŁKA WYSTARCZY
W czasie mistrzostw świata w Rosji przesadnie nie brylował, ale w Liverpoolu już trzeci sezon jest niezastąpiony. Kiedy tylko Juergen Klopp nieco okrzepł na Anfield, zaczął rozglądać się za piłkarzami. Nie żałował środków, by w lipcu 2016 roku kupić za 34 miliony funtów skrzydłowego Southampton. To był wówczas drugi, po Andym Carrollu, najwyższy transfer w historii klubu, dopiero później pojawić się mieli Mohamed Salah, Virgil van Dijk, Fabinho, Naby Keita i Alisson. Klopp się nie jednak nie wahał. Nie tylko dlatego, że młody Senegalczyk błyszczał przez dwa sezony w ekipie Świętych, ale przede wszystkim dlatego, że nie miał prawa się drugi raz pomylić.
– Popełniłem kilka błędów w życiu, a jeden z największych polegał na tym, że nie kupiłem Sadio Mane, kiedy prowadziłem Borussię. Siedzieliśmy razem w biurze i długo rozmawialiśmy, ale ostatecznie sam do końca nie wiem, czy to rzeczywiście była moja wina, że nie doszło do porozumienia… – przyznał niedawno niemiecki menedżer.
On zwrócił uwagę na młodzieńca już podczas igrzysk olimpijskich w Londynie. Borussia była faktycznie czujna, skoro rozpoczęła poważne rozmowy z dopiero szykującym się do opuszczenia ciasnawej ligi austriackiej Senegalczykiem, ale nie dość czujna, by należycie docenić skalę potencjału czarnoskórego skrzydłowego. Docenił natomiast Southampton, a może po prostu mógł sobie pozwolić na wydanie kilkunastu milionów funtów, nie bacząc na ryzyko pomyłki. Niemniej zainteresowanie BVB stanowiło punkt zwrotny w życiorysie piłkarza. Skoro bowiem już utwierdził się w przekonaniu, że stać go na występy w największych klubach, to bez ceregieli odrzucił ofertę Spartaka Moskwa. Z kolei kiedy był już w Southampton, chrapkę na niego miał Manchester United, który ostatecznie odstraszyła wycena wysłana z St Mary’s. Kloppa, wciąż przeżywającego pomyłkę sprzed lat, odstraszyć nie mogła. Wziął zatem piłkarza, który w debiucie pokonał Petra Cecha, dając zwycięstwo LFC nad Arsenalem, a po pierwszym sezonie gry dla The Reds wybrany został najlepszym piłkarzem w swoim klubie.
W CIENIU SFINKSA
Działo się to wszystko oczywiście jeszcze w epoce „przed Salahem”. Dziś to Egipcjanin jest największą gwiazdą The Reds i Afryki. Właśnie drugi raz z rzędu odebrał nagrodę CAF dla najlepszego na Czarnym Kontynencie i drugi raz z rzędu w finałowej trójce znalazł się Mane. Niezależnie od boskiego nimbu otaczającego Faraona, fani Czerwonych z Merseyside uwielbiają właśnie skromnego i uśmiechniętego Senegalczyka. Już po pierwszych 100 występach w koszulce Liverpoolu wdarł się w szeregi legendarnych skrzydłowych, dołączył do grupy tworzonej przez Kevina Keegana, Johna Barnesa, Petera Beardsleya, Steve’a McManamana i kilku innych. Ale ujął fanów nie tylko liczbami. Nigdy nie gwiazdorzy, nie rości sobie pretensji do zaszczytów większych, niż mu się należą, nie stawia się ponad klubem. Kiedy Liverpool zakontraktował Salaha, Mane bez protestów ustąpił mu miejsca na boisku, sam przenosząc się na lewą flankę.
Jak bardzo ważny jest dla drużyny, dowiódł w finale Ligi Mistrzów. Kiedy poturbowany Mo musiał opuścić boisko, Sadio wziął na siebie cały ciężar gry ofensywnej, nie zaniedbując defensywy, gdzie przy stuprocentowej skuteczności zaliczył siedem udanych interwencji. Tyrał jak wół, walczył jak lew, ale Realowi nie dał rady. W tej sytuacji nie cieszył nawet strzelony gol – pierwszy autorstwa Afrykanina na tym szczeblu od 2012 roku, a dziesiąty samego Mane w całej edycji LM 2017-18. Nie pomogło duchowe wsparcie kibiców z Senegalu; do rodzinnej wioski wysłał przed meczem 300 koszulek Liverpoolu. Sam doskonale pamiętał, jak dzieckiem będąc, w domu w Banbali, siedząc przed starym telewizorem, oglądał stambulski finał Champions League i taniec Jerzego Dudka. – Byłem wtedy kibicem Barcelony i Ronaldinho, ale pamiętam ten mecz doskonale. Oglądałem go z moim największym przyjacielem. On jest fanem Liverpoolu. Kiedy było 3:0 dla Milanu, nie chciał dalej patrzeć, wybiegł z domu jak szalony. Wrócił po meczu i nie mógł uwierzyć. Do dziś nie może. Natomiast ja nigdy bym nie uwierzył, że później sam zagram w takim meczu w koszulce Liverpoolu. Przed finałem z Realem zadzwoniłem właśnie do mojego starego przyjaciela, który został w Senegalu. Nazywa się Youssouph Diatta. Prosił mnie, by tym razem nie było 0:3… – opowiadał na łamach „Guardiana”.
Człowiek, który w 100 występach dla The Reds zdobył 42 bramki i zaliczył 20 asyst, zasługiwał już dawno na zamianę warunków pracy. Decyzją bossa jesienią przedłużył umowę do 2023 roku i pokwitował solidną podwyżkę, a 150 tysięcy funtów tygodniowo to tylko trochę mniej od Roberto Firmino i Mohameda Salaha, którzy nowe pięcioletnie kontrakty podpisywali latem. Właściciele Liverpoolu – Fenway Sports Group – postanowili nie zostawiać niczego przypadkowi. Klopp chce mieć trio swoich muszkieterów jako gwarantów sukcesu, czyli pierwszego od blisko 30 lat mistrzostwa Anglii, więc najważniejsze aktywa zostały w porę zabezpieczone.
UCIECZKA OD PRZEZNACZENIA
Dziś Mane jest na futbolowym szczycie, na który dotarł dzięki wyjątkowej determinacji. Był chłopakiem z senegalskiej wioski oddalonej kilkaset kilometrów od Dakaru. Miał tylko siłę i szybkość, i gdzieś tam ukryty talent, ujawniany na piaszczystych placykach Banbali. – Zawsze wiedziałem, że zostanę piłkarzem, nie wiedziałem tylko, jak to zrobić – przyznał w rozmowie ze Sky Sports. Nie miał wyjścia, musiał postawić na pracę. Biegał codziennie kilka kilometrów, by dotrzeć na marne boisko, nie uznawał takich wynalazków jak rower. Podporządkował wszystko dojściu do zawodowstwa. Jego pewność nie szła jednak w parze z oczekiwaniami rodziców; oni w Sadio widzieli szanowanego w przyszłości nauczyciela. Ponieważ on siebie zupełnie nie widział w tej roli, uciekł z domu. Nie mówiąc nic rodzicom, wtajemniczając jedynie wujka-kierowcę, udał się do stolicy. W jedynych, sfatygowanych butach dotarł do piłkarskiej fabryki spod znaku Generation Foot – akademii położonej około 50 kilometrów od Dakaru, właściwie na pustyni, tam, gdzie kończą się już asfaltowe drogi. Ona dawała szansę i bilet do lepszego życia.
Piłka i nauka, zero możliwości pobłądzenia, ośrodek praktycznie zamknięty, działający od blisko dwóch dekad dzięki wsparciu francuskiego FC Metz. To dziś być może najnowocześniejsza placówka piłkarska dla młodzieży w całej Afryce. Wymarzone miejsce dla nastolatka, który zakochał się w El Hadjim Dioufie i drużynie Lwów z mundialu w Korei i Japonii, pogromców francuskich mistrzów świata. – Śniłem, że jestem wśród nich na boisku – opowiadał. By móc śnić na jawie, pokonał (do pewnego stopnia) swoją wrodzoną nieśmiałość, został twarzą i sztandarem szkółki, z której w świat ruszali Ismaila Sarr, Papiss Cisse, Cheikh Gueye, Diafra Sakho, Landry N’Guemo, Moustapha Bayal Sall i kilku innych. Ruszył, oczywiście do Francji i Metzu, również Mane. I oczywiście również nie informując o tym rodziny.
CZŁOWIEK Z TOALETY
Teraz o kolejnych decyzjach nie musi powiadamiać familii. Najbliżsi dowiedzą się z prasy, radia, telewizji, zewsząd. Bo Mane jest gwiazdą i idolem Senegalu. Czasem tylko, na chwilę, być nim przestaje, jak po listopadowym meczu z Gwineą, kiedy wygwizdywany przez niezadowolonych fanów rozpłakał się na boisku. Cztery razy zdobywał tytuł Piłkarza Roku w Senegalu. W ostatnich wyborach musiał jednak uznać wyższość Kalidou Koulibaly’ego.
Niezależnie od wszystkich zaszczytów pozostaje taki sam, pełen pokory, jak wówczas, gdy potajemnie pakował torbę w Banbali. Nie zobaczycie go na imprezie, maniakalnie dba o dietę, korzystając z talentu polskiego kucharza, nie pije, nie pali, spotyka się z ludźmi na zakupach w supermarkecie, a jeśli pomaga – przekazując np. prawie ćwierć miliona euro na budowę szkoły w Banbali – to tak, by nikt się o tym nie dowiedział, albo przynajmniej nie od razu. Wychowany w kulcie pracy i religii, skromny do przesady. Jego ojciec był imamem w rodzinnej wiosce. Sadio, jako żarliwy i praktykujący muzułmanin, nie wstydził się nawet własnoręcznie wysprzątać toalet w meczecie Al-Rahma w liverpoolskiej dzielnicy Toxteth, nie bacząc na to, że ledwie chwilę wcześniej „własnonożnie” zdobywał bramkę w meczu z Leicester. Film z tego wydarzenia (z toalety, nie z meczu Premier League) robił furorę w sieci.
– Często pojawia się w naszym meczecie. Choć w garażu ma bentleya, przyjeżdża jakimś skromnym autem, nie zależy mu na podziwie. Cieszy się, gdy jest daleko od centrum uwagi. Zażądał nawet, aby żaden film nie został nigdzie wysłany, prosił o zachowanie dyskrecji, bo nie robił tego dla celów reklamowych – opowiadał w rozmowie z BBC Abu Usamah at-Tahabi, imam z meczetu Al-Rahma. Taki jest Sadio Mane.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (4/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”