Malarz: Byłem na łopatkach, teraz marzę
Prawie 38 lat na karku, a w sercu ciągle maj. Nawet jeśli ostatnie miesiące były znaczone rodzinnymi tragediami, nie traci rezonu. I wcale nie musi walczyć z organizmem, bo czuje się jak filmowy Benjamin Button – z każdym rokiem młodszy. A skoro tak, ma marzenia.
ROZMAWIAŁ ZBIGNIEW MUCHA
Chyba cieszysz się, że ta liga w końcu wystartowała, bo pewnie miałeś już lekko dosyć aktywności medialnej.
Cóż, nie da się ukryć, że wolę się udzielać na boisku – przyznaje Malarz (na zdjęciu), bramkarz Legii Warszawa.
W każdym razie teraz powinno być trochę spokoju, chyba że wykręcisz jakiś numer z mundialem…
Daj Boże!
Pukasz się w głowę czy serce mocniej drży, gdy czytasz lub słyszysz głosy, że po co szukać na siłę trzeciego bramkarza do kadry, skoro jest całkiem niezły i doświadczony pod ręką?
Niby ja? Wiadomo, że jest dwóch, którzy biją się o miano golkipera numer 1 w kadrze, czyli Wojtek Szczęsny i Łukasz Fabiański, a kwestia obsady trzeciego miejsca zależy od koncepcji selekcjonera. Moim zadaniem, jakkolwiek by te szanse wyglądały iluzorycznie, jest być gotowym i zwartym, w wysokiej formie, po to, by dać po prostu sobie szansę. A marzyć mi wolno, za marzenia przecież się nie płaci, prawda?
Prawda, choć akurat Chińczycy mówią: strzeż się swoich marzeń. Ale zostawmy to. Który z tych dwóch – Szczęsny czy Fabiański – bardziej ci imponuje?
Łukasz po latach spędzonych w Arsenalu wybrał klub najlepiej, jak w danym momencie mógł. Ma w nim co robić i robi to dobrze. Na tyle dobrze, że widziałbym go nie w Swansea, ale w zespole pokroju na przykład Liverpoolu. Natomiast Wojtek to straszny walczak. Decydując się na Juventus, wiedział doskonale, na co się pisze. Buffon to top, lecz Szczęsny prócz tego, że jest waleczny, potrafi być również cierpliwy, no i jest dobry. Już zbiera efekty odważnej decyzji, broni przecież tyle samo, a może i więcej od słynnego Włocha.
Wspominałeś już o tym, że tytuł Ligowca Roku był dla ciebie zaskoczeniem. Kto był twoim faworytem?
Zastanawiałem się, czy najbardziej nie zasłużył przypadkiem Damian Kądzior. On i Rafał Kurzawa byli wyróżniającymi się postaciami Górnika, a przecież w Ekstraklasie grali tylko przez pół roku. Wystarczyło. Kądzior zrobił chyba największy postęp, rozpycha się niesamowicie łokciami w lidze i bardzo dobrze. Ale też nie pompujmy go przesadnie. To identyczny przypadek jak z Tomaszem Loską. Dajmy im spokojnie pracować i rozwijać się na pociechę polskiej piłki.
By zamknąć już temat naszych wyborów, warto sobie uświadomić, że wśród triumfatorów i nominowanych była spora grupa bramkarzy – Malarz, Artur Boruc, Pavels Steinbors, Wojciech Szczęsny, Loska, no i oczywiście Katarzyna Kiedrzynek. Nie brakuje zatem opinii, że jeśli wyróżniani są bramkarze, generalnie z poziomem piłkarskim nie jest dobrze.
Nie generalizowałbym, ponieważ prawda leży zapewne pośrodku.
Najlepszy bramkarz ligi greckiej, sportowiec już wówczas przecież doświadczony, po kolejnych dziesięciu latach zostaje najlepszym zawodnikiem Ekstraklasy. Uwierzyłbyś w taki scenariusz jeszcze dwa lata temu?
Nic mnie w życiu piłkarskim nie zaskoczy, przerobiłem właściwie już wszystko. Byłem wysoko, ale byłem też na bocznicy – bez klubu i pracy. Zarabiałem dobrze, ale grałem również w klubie, gdzie nie płacili, gdzie odechciewało się wszystkiego i trzeba było dużego wysiłku oraz silnej woli, by w ogóle zmusić się do rzetelnego treningu. Gdyby zresztą dziesięć lat temu ktoś powiedział mi, że zagram jeszcze w Lidze Mistrzów, uznałbym, że gada głupoty. Pracą można jednak wiele osiągnąć, zaś leń na pewno nie da rady. Można mi wszystko zarzucić, ale nie to, że lubię się opierniczać. Może więc na to wszystko po prostu zasłużyłem?
Była okazja, by tytuł Ligowca Roku uczcić z Michałem Żewłakowem?
Rozumiem, że nieprzypadkowo pada pytanie o Żewłaka, skoro to on ściągał mnie do Legii i – nawiasem mówiąc – różnie wtedy oceniano ten ruch. Natomiast z Michałem, z którym faktycznie się przyjaźnię, to jest w ogóle ciekawa sprawa. Kiedy obaj graliśmy w Grecji, widywaliśmy się niemal codziennie. Kiedy ja byłem w Bełchatowie, on zaś w Legii – spotykaliśmy się co jakiś czas. Kiedy grałem już w Legii, a on poszedł w dyrektory, lecz pracował wciąż w warszawskim klubie – dość rzadko. Rozmawialiśmy głównie przez telefon. Teraz, kiedy teoretycznie Michał ma więcej czasu i mieszkamy obaj przecież w Warszawie – nie widujemy się prawie w ogóle, choć często rozmawiamy. Nie wiem, kiedy ostatni raz go spotkałem. A, nie, przepraszam, widzieliśmy się na pogrzebie mojej mamy, ale cóż to za spotkanie… Popłakaliśmy razem, zamieniliśmy kilka słów, bo co mówić w takiej sytuacji.
Ludzie zaś mówią, że co cię nie zabije, to wzmocni. Mądrze mówią? Czy jednak w zderzeniu z prawdziwymi tragediami po prostu nie ma mocnych?
Zdecydowanie to drugie. Człowiek nie jest w stanie przygotować się na śmierć najbliższych. Nawet jeśli wie, że to nieuniknione, że to musi się zaraz zdarzyć, bo droga ci osoba choruje i nie ma dla niej ratunku, to kiedy dochodzi do najgorszego, zawsze jesteś nieprzygotowany. Wydawało mi się, że jestem twardym facetem. Bo chyba jestem. W wielu podobnych sytuacjach pocieszałem zrozpaczonych przyjaciół, ale dopiero teraz zrozumiałem, co się czuje w momencie takiej straty. Nie mam w zwyczaju zadręczać się pytaniami, czemu ja, czemu nie spotkało to kogo innego, ale przyznaję, że bolało i boli strasznie.
Pod koniec roku pochowałeś najpierw mamę żony, chwilę później już własną…
Zawsze będę twierdził, że straciłem dwie mamy. Tak to czuję. Mama Darii była silną, wspaniałą kobietą, przez wiele lat walczyła z nowotworem, ale zawsze mogliśmy na nią liczyć. Pomagała wychowywać nasze dzieci. To był cios dla całej rodziny. Dwa tygodnie po niej odeszła moja mama. Zawiozłem ją na operację, ale okazało się, że organizm jest zbyt wyniszczony rakiem. Żyłem jak w transie. Czas dzieliłem między klub i szpital, zasypiałem przy jej łóżku. Później dom i znów na trening. A potem do szpitala. I tak w kółko. Kiedy odeszła, to… Nigdy nie przeżyłem czegoś równie strasznego. Mama chuchała na mnie i dmuchała, chciała być dumna z syna. Mam nadzieję, że była. Dzięki niej – tak mi się wydaje – jestem człowiekiem o dobrym sercu. Mówią, że nawet zbyt dobrym… Nigdy w każdym razie jej nie zawiodłem i z tego cieszę się najbardziej. Ból jest i będzie, tego jestem pewien. Święta, imieniny, urodziny, dzieci pytają o babcię… Nie wiem, czy czas uleczy rany. Tęsknię bardzo, ale wiem, że obie mamy mi pomagają, że czuwają nade mną, tak jak obie wspierały mnie, gdy grałem.
Cały czas grałeś, nawet w tym potwornie trudnym okresie. Psychika cierpi – to wiadomo. Ale czy podobne dramaty wysysają również siły fizyczne?
Trenowałem z automatu, starałem się wyłączyć, nie myśleć. Działałem jak robot. Gdy umarła mama Darii, wyszedłem na mecz z Górnikiem i poszło dobrze. Myślałem, że drugi raz też się uda. Wyszło gorzej, na szczęście z Sandecją pomogli koledzy z drużyny. Ale nie chciałem i nie chcę się usprawiedliwiać. Nie zamierzam się wybielać, użalać nad sobą. Nie. Nawet gdy było już bardzo źle z moimi mamami, to mówiły: – Arku, pamiętaj, musisz bronić… Dobrze się stało, że nie zaniechałem treningu, właściwie opuściłem tylko jedne zajęcia. W domu bym zwariował, załamał się. Naprawdę. Po śmierci mamy byłem na łopatkach.
Mało kto o tym wiedział. Właściwie dopiero po meczu z Sandecją, po twoim błędzie przy straconej bramce, nagłośniono ciężkie chwile, które przeżywałeś.
To prawda, ale nie wiązałbym sytuacji meczowej z rodzinnymi tragediami. Po prostu – zdarzyło się. Piłka leciała, ja jej nie złapałem, szczęśliwie doprowadziliśmy do wyrównania, za co byłem wdzięczny chłopakom. Popełniłem błąd i to wszystko. Nie zamierzam szukać łatwych wytłumaczeń.
Niemniej ciężko było pewnie o maksymalną koncentrację?
Udawało mi się w czasie gry zapominać. Zwyczajnie zaciskałem zęby i szedłem do pracy, natomiast kiedy wracałem do domu – ryczałem.
Pomijając sprawy prywatne, rodzinne, sportowo ten 2017 rok stanowił dla ciebie spory rollercoaster…
Zgadza się, a najbardziej zabolała nieudana walka o Ligę Mistrzów. Tak rozbudziliśmy w sobie apetyty, takiego smaku narobiliśmy rok wcześniej, że byłem pewien, że zaraz wrócimy do stołu. To było niewypowiedziane głośno postanowienie, tyle że życie dość brutalnie zweryfikowało nasze plany.
Mimo że ostatecznie zakończyliście rundę na pozycji lidera, częściej na Legię spływała krytyka niż pochwały.
Chyba tak, ale w sumie słusznie. Nie da się wszystkiego wygrywać, nie jesteśmy Realem Madryt, choć to akurat chyba zły przykład, biorąc pod uwagę ten sezon. Sztuka polega jednak na zrobieniu jak najlepszego wyniku, kiedy jesteś w dołku, i nam się to udało. Poza tym krytyka nas… nakręcała. Podobnie jak niechęć, z jaką Legia spotyka się na innych stadionach. Kibice myślą, że ubliżając nam, deprymują i paraliżują, ale to błędne myślenie. Jesteśmy w Legii przyzwyczajeni do tego i uodpornieni. Wiemy, jaki klub reprezentujemy.
Jak oceniasz pierwszy okres przygotowawczy pod okiem Romeo Jozaka? Podobno nieźle dostaliście w kość.
Po zajęciach ze Stanisławem Czerczesowem nic nie jest w stanie nas przestraszyć, ale faktycznie, lekko i tym razem nie było. Z tym że ja to akurat lubię, a nawet uwielbiam. Tych sił musi nam starczyć na resztę sezonu, więc nie ma co zimą się pieścić. Latem nie da się za mocno przyłożyć, to raczej czas na odpoczynek po całym sezonie.
A nie zabraknie świeżości w pierwszych meczach wiosny?
Takie argumenty to typowe pójście na łatwiznę. Wkurza mnie gadanie: „Ciężko trenowaliśmy, stąd brak świeżości, potrzebujemy dwóch-trzech tygodni, żeby odpalić”. Nie, nie potrzebujemy, od razu trzeba wejść mocno w rozgrywki i na pełnym gazie. W ciągu kilku tygodni to można stracić głupio kilka punktów, dlatego nie ma co się oglądać i asekurować. Jak zatyka w płucach, trzeba głową nadrabiać.
A czy fakt, że z drugiej linii ubyły dwa ważne ogniwa – Thibault Moulin i Guilherme – może, przynajmniej na początku, odbijać się na grze Legii?
Zacznijmy od tego, że w ich miejsce pozyskaliśmy kilku nie byle jakich zawodników, a głowa trenera w tym, by zarówno poukładać ich jak należy w drużynie, jak i ewentualnie zmienić styl gry. Dlatego jestem przekonany, że damy sobie radę nawet bez Thibaulta i Guiego.
Eduardo trochę gwiazdorzy na treningach?
Broń Boże. To skromny i poukładany chłopak. Widać, że lubi mocno popracować, że chce i zamierza pomóc drużynie. Nie przyjechał tu na wczasy albo by się powygłupiać. Normalny chłopak do pracy. Grał w takich klubach, że na dobrą sprawę mógłby trochę pozadzierać nosa, ale tego nie robi.
Umiejętności?
Chyba nikt nie wątpi, że je ma. Już po pierwszych treningach widziałem, że to piłkarz ulepiony z trochę innej gliny. Widać, że ma nogi ułożone, że potrafi się poruszać, zastawiać, nad piłką panuje znakomicie. Aklimatyzacja? Nienawidzę tego słowa. To zwykłe szukanie alibi. Jak jesteś dobry, wchodzisz do drużyny i grasz, a nie opowiadasz bajki o aklimatyzacji. Jedyny problem, który jestem w stanie zrozumieć, to język. Natomiast piłkarsko nie pojmuję problemów aklimatyzacyjnych i wierzę, że piłkarz tej klasy co Eduardo nie będzie się z nimi borykał.
Ile znaczyła dla ciebie, oczywiście nie w kontekście zarobionych złotówek, propozycja przedłużenia kontraktu z klubem?
Dużo, ale od razu zaznaczę, że nie patrzyłem na pieniądze. Chciałem zostać w Legii i naprawdę sporo dla mnie znaczyło, że mistrz Polski postanowił przedłużyć ze mną o rok kontrakt. Urodziłem się w Pułtusku, legijnym mieście, więc całe życie ta Legia gdzieś się przewijała. Trafiłem do niej trochę okrężną drogą, ale tym bardziej się cieszę.
Nie tylko ty przedłużyłeś kontrakt. Uczynił to również Radosław Majecki. Ponoć niezły kozak, w dodatku młody, który lada chwila może wrócić na Łazienkowską…
I bardzo dobrze. Trenowaliśmy razem, więc mogę powiedzieć, że to bardzo dobry materiał na klasowego bramkarza. Dajmy mu czas, niech się pięknie rozwinie. Kiedy przyjedzie w czerwcu do Warszawy, chętnie mu pomogę. Nigdy nie miałem żadnego problemu z bramkarzami, z którymi przychodziło mi rywalizować w jednym klubie.
A jak zapadnie decyzja – Majecki numer 1, Malarz zaś numer 2 – przyjmiesz ją spokojnie?
A na pewno zapadnie? Jeśli zadecydują względy czysto sportowe, jeśli okaże się, że umiejętności Radka przewyższają moje, to OK. Ale niech odbędzie się to w sposób sprawiedliwy. Uczciwie mówię, że wolałbym, by nie decydowało wyłącznie kryterium wieku.
Zwłaszcza że…
Zwłaszcza że jestem jak Benjamin Button – z każdym rokiem młodszy. Na pewno czuję się lepiej niż pięć, sześć lat temu i nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Może kiedy człowiek jest już w pewnym wieku, kiedy zawodnik jest więcej niż doświadczony, to wówczas widzi lepiej, jak ten czas szybko ucieka. Czuję, że coś się kończy i każdy mecz, a nawet trening, chwytam zachłannie. Zresztą zawsze tak miałem, że było mi mało wysiłku fizycznego. Zostawałem po treningu, jechałem do domu i zdarzało się, że nachodziła ochota wpaść ponownie do klubu, by jeszcze dorzucić do pieca, poćwiczyć dodatkowo. A może po prostu – i oby tak było – mój zegar biologiczny zwariował, czego też nie można wykluczyć.
Nawet twoja żona powiedziała mi niedawno, że ma wrażenie, jakbyś faktycznie młodniał z każdym dniem…
To miło z jej strony, kto zresztą ma to lepiej ocenić niż własna żona…
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ TAKŻE W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (8/2018)