Magiera: Myślę tylko o tym, by cieszyć się życiem
W polskich realiach Jacek Magiera jest niczym… Zinedine Zidane. Oczywiście po przyłożeniu niezbędnych proporcji. Trener Legii Warszawa już w debiucie w pierwszym zespole wywalczył tytuł mistrza Polski, posmakował również występów w Champions League. Ligowego triumfu jeszcze jednak nie uczcił, a spory udział miał w tym… synek szkoleniowca, Jaś. Chcecie wiedzieć jaki? Czytajcie!
ROZMAWIAŁ ADAM GODLEWSKI
Czy w poprzednią niedzielę przeżyłeś taki dzień, który sobie kiedyś wymarzyłeś?
Jednym z moich najważniejszych postanowień było, aby jako trener zdobyć tytuł mistrza Polski dla Legii. Bo odkąd znalazłem się tutaj jako zawodnik, celem było zostać szkoleniowcem. Właśnie w tym miejscu, w żadnym innym – mówi Magiera. – Wszystko temu podporządkowałem, świadomie kończyłem karierę piłkarską w wieku 29 lat, aby szybciej ten cel osiągnąć. Kończąc grę w Legii, wiedziałem, że w Polsce mogę trafić już tylko do klubu, który ma mniejsze aspiracje. Powiedziałem sobie, że nie ma to sensu i lepiej kształcić się, aby zostać trenerem. Trwało to 10 lat, ale w końcu spełniło się marzenie, które miałem nawet gdzieś zapisane, a nie tylko zakodowane w głowie.
Które mistrzostwo smakuje lepiej – w roli piłkarza czy trenera?
Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć jednoznacznie… Kiedy byłem zawodnikiem, bardzo czekaliśmy jako Legia na tytuł – aż siedem lat, smakował więc wyjątkowo. Tymczasem w ostatnich pięciu latach klub cztery razy zdobywał mistrzostwo. Poza tym inaczej reaguje się, kiedy jest się zawodnikiem, a inaczej z perspektywy trenera. Wydaje mi się, że jako zawodnik wybuchłem emocjonalnie, a teraz byłem bardziej stonowany. Odkąd objąłem drużynę, cały czas goniliśmy i goniliśmy, i trzeba było zachować koncentrację aż do ostatniej minuty sezonu.
Masz za sobą najbardziej szalony rok w życiu?
Najprawdopodobniej tak. Poprzedni rok zacząłem przecież jako doradca zarządu w trzecioligowym Motorze Lublin. Bardziej robiłem to jako pasjonat piłki, nie chciałem być wtedy trenerem. Chciałem po prostu odpocząć od boiska, byłem bardzo zmęczony i stłamszony tym wszystkim, co miało miejsce w drugiej drużynie Legii. Jeździłem i nabierałem dystansu do rzeczywistości. Jeździłem na mecze, w których Motor grał na przykład z Piastem Tuczempy, a nawet nie wiedziałem, gdzie te Tuczempy leżą. Pół roku później słuchałem hymnu Champions League jako trener mistrza Polski na Santiago Bernabeu. Cóż, nie ma rzeczy niemożliwych w piłce nożnej… I to jest piękne!
Szczypałeś się wówczas na stadionie Realu Madryt? Aby upewnić się, że nie jest to sen?
Szczypać, to się nie szczypałem, ale śmiałem się w duchu, było to bowiem wtedy tak nierealne, że trudno było uwierzyć, iż zdarzyło się naprawdę. A wszystko działo się błyskawicznie. Po wizytach w Tuczempach szybko objąłem posadę trenera w Zagłębiu Sosnowiec. Najpierw zaliczyłem debiut w Pucharze Polski na szczeblu centralnym, potem w pierwszej lidze. A kiedy zaczęło naprawdę dobrze iść – wygraliśmy sześć meczów, trzy zremisowaliśmy – przyszła oferta z Legii, która awansowała do Ligi Mistrzów. Zadebiutowałem więc także w Champions League, czyli już w trzecich rozgrywkach jako szkoleniowiec, a czwarte – to była ekstraklasa. Dzięki punktom zdobytym w Lidze Mistrzów mogłem zaliczyć debiut także w Lidze Europy, czyli przez dziewięć miesięcy zadebiutowałem na pięciu różnych frontach. Wydaje mi się, że nie ma drugiej takiej osoby w Europie.
Był taki moment, że odleciałeś? Zakochałeś się w sobie z wzajemnością od nadmiaru tak pozytywnych wrażeń?
Nie. I myślę, że mi to nie grozi. Cały czas widzę dużo braków i aspektów, które są do udoskonalenia, do poprawy, do nauki. Głośno o tym nie mówię, ale jestem świadomy, że jest pole, na którym muszę jeszcze dużo pracować, aby być lepszym.
To było najgorsze 10 minut, kiedy wszyscy nie tylko przy Łazienkowskiej wyczekiwali na końcowy gwizdek w Białymstoku, gdzie Jagiellonia wciąż grała z Lechem, a Legia już skończyła mecz z Lechią? Czy wcześniej przytrafiły się trudniejsze momenty?
Kiedy skończył się mecz z Lechią, nie mieliśmy wpływu na to, co stanie się w Białymstoku. Nie wiedziałem nawet, że tam jest aż 10 minut do końca, napływały sprzeczne informacje do ławki na ten temat. Wiedziałem tylko, jaki jest wynik, co też trochę mnie rozpraszało. Za dużo było myśli, za dużo osób, które przekazywały różne wiadomości, a kibice już śpiewali, że jeszcze 10 minut i jesteśmy mistrzem Polski. To spowodowało, że nie do końca czułem ten mecz tak, jak chciałbym. Na pewno jest to dla mnie doświadczenie na przyszłość, ale nie jest to wcale proste, odciąć się w takim momencie od tego wszystkiego, co się dzieje dookoła. Serce mnie nie kłuło, ale miałem różne myśli – dobre i złe. A przede wszystkim, czy mogliśmy zrobić coś więcej… Zszedłem do szatni i tam oglądałem końcówkę meczu. Kiedy było tylko pięć minut do końca, przebrałem się. Zmieniłem garnitur, bo już wiedziałem, to znaczy byłem pewien, że za chwilę tytuł będzie nasz. I trzeba będzie ten garnitur spisać na straty…
…założyłeś gorszy?
Starszy. Mam, to znaczy miałem dwa klubowe garnitury, i na fetę ubrałem się w ten z dłuższym o dwa sezony przebiegiem.
Będziesz żył przez tę dawkę stresu krócej?
Tego nie wiem, ale oby nie. Choć na pewno jakiś ślad taki mecz zostawia. Emocje widać było po każdym – po sztabie, po zawodnikach, nie tylko na ławce. Ta drużyna dokonała niemożliwego, na początku wydawało mi się, że nie ma szans, aby drugi raz z rzędu odrobić stratę z początku sezonu, na dodatek jeszcze większą niż rok wcześniej, ale to wszystko poszłoby na marne, gdybyśmy tytuł wypuścili z rąk tuż przed metą. Nie miałoby znaczenia nawet to, że odkąd zacząłem pracować w Legii, to różnice w tabeli są bardzo duże, oczywiście na moją i mojej drużyny korzyść. W zaistniałych okolicznościach tabela obejmująca ten okres świadczy tylko, jak intensywny i szalony był miniony sezon. I tak naprawdę nie muszę się nawet do niej odwoływać.
Zapamiętałem cię jako bardzo spokojnego piłkarza, a teraz odnoszę wrażenie, jakbyś jeszcze bardziej się wycofał. I jakby elementem twojego warsztatu był nieco szalony na ławce Aleksandar Vuković…
…nie do końca się zgodzę! Są momenty, których może publicznie nie widać, że to Vuko mnie musi tonować; i to są naprawdę śmieszne momenty. Natomiast w czasie meczu rzeczywiście często wysyłam Aco pod linię, aby trochę zmienić bodziec, którym oddziałuję na zespół. Nawet jeśli zawodnicy w 99 procentach są skoncentrowani na grze i nie widzą, czy ktoś do nich krzyczy, czy nie. Zresztą grając przy 30 tysiącach na trybunach, można sobie pokrzyczeć, a i tak tego nie słychać. Chodzi po prostu o bodziec psychologiczny i pokazanie, że nie zdrzemnęliśmy się na ławce.
To się teraz zmieni? Vuko będzie kierował drugą drużyną?
To nieprawda, Aco zostaje w sztabie! Ktoś, puszczając tę plotkę, napisał głupoty. Skład personalny sztabu pozostanie niezmieniony na kolejny sezon.
Tajemnicą poliszynela jest, że lubisz poczytać książkę – na ławce bądź w loży – kiedy cały dzień spędzasz na stadionie. I to do ciebie pasuje. Natomiast tego, że wpadasz z impetem do szatni, kopiesz w drzwi i krzyczysz na zawodników, nie jestem sobie w stanie wyobrazić.
Nie musisz sobie tego wyobrażać. Tak się nie dzieje.
To w jaki sposób okazujesz emocje?
Staram się być naturalny. Kiedy jestem zły, to zawodnicy widzą, że jestem zły, a kiedy jestem wkurzony, to widzą, że jestem wkurzony. Kiedy mam coś komuś powiedzieć, zawsze mówię to w oczy. Nigdy nie unikam odpowiedzialności. Aby przekazywać informacje, wcale nie trzeba rzucać butelkami i krzyczeć; można to zrobić w sposób normalny. Ze dwa, może trzy razy zdarzyło mi się jednak przez te dziewięć miesięcy krzyknąć.
Na kogo?
Nie pamiętam. To tajemnica szatni, a uważam, że są rzeczy, które nie powinny z niej wychodzić.
I masz pewność, że nigdy nie wyjdą?
Mam. Mówiłem piłkarzom, że zawsze mają być sobą. To jest podstawa. Jeśli ktoś zechce coś jednak powiedzieć, to niech mówi pod własnym nazwiskiem. Bo tylko tak jest fair.
Co czytasz, kiedy urywasz się z szatni na boisko z książką?
Różnie. Dużo opowiadań, dużo książek, w których staram się znaleźć inspiracje do pracy i otworzyć jakieś nowe horyzonty.
Czyli to jest fachowa literatura przede wszystkim?
Głównie branżowa, ale nie tylko. Czytam „Asystenta Trenera”. To jest na pewno czasopismo bardzo dobre, które się cały czas rozwija, które ma duże możliwości, ale fachowej literatury szukam – i to przede wszystkim – w internecie. Polskojęzycznych portali jest mniej niż anglojęzycznych czy hiszpańskojęzycznych. Wydaje mi się, że te ostatnie są najbardziej rozbudowane i merytorycznie najlepsze. A ja trochę po hiszpańsku mówię, więc coś mogę dla siebie wychwycić. A jak nie potrafię czegoś przeczytać, to włączam translator i tłumaczę. Ot, proza życia.
Co ostatnio czytałeś dla relaksu?
„Przebudzenie” Anthony’ego de Mello.
Przyznałeś, że to był najbardziej szalony okres w twoim życiu. Jak zatem wyglądał twój statystyczny dzień? Oprócz tego, że prowadziłeś zespół i musiałeś posprzątać po poprzedniku, jesteś mężem i ojcem, no i nadganiałeś dwa obce języki.
Codziennie wstaję o szóstej z minutami. To znaczy mam nastawiony budzik na 5.55, ale wiadomo – wykorzystuję osiem minut drzemki i wstaję o 6.03. Za dwadzieścia ósma z reguły wchodziłem z domu. No, chyba że miałem lekcję języka o godzinie 7, to wówczas wszystko musiałem odpowiednio przyspieszyć. Początkowo uczyłem się hiszpańskiego i angielskiego, ale nie dałem rady z dwoma językami, w pewnym momencie zaczęło mi się wszystko mylić, i uznałem, że to nie ma sensu. I postawiłem na angielski. Głowa na hiszpańskim była gdzie indziej, a jak głowa jest gdzie indziej, to nauka języka mija się z celem. Mój angielski jest teraz lepszy, ale jeszcze nie na tyle, że mógłbym porozumiewać się na każdy temat. To znaczy ze sprawami piłkarskimi jest już jako tako, a te ogólne, życiowe – wciąż są do poprawy.
Za dwadzieścia ósma wychodziłeś z domu…
…żeby zaprowadzić córkę do przedszkola. Kiedy wchodziłem o klubu, była z reguły 8.15, o 9 mieliśmy śniadanie z całą drużyną. O 10.30 trening; wcześniej przygotowanie do treningu, potem analiza treningu. Później był czas na spotkania z dyrektorem, prezesem. Do domu przyjeżdżałem codziennie około godziny 19. Chyba że trening był po południu, to wtedy w klubie byłem od 11 do 21-22. Nie ukrywam, że ten okres był bardzo absorbujący. Rodzina mnie praktycznie nie widziała. Dlatego wielki szacunek należy się mojej żonie. Mimo iż często miała inne zdanie nie tylko w kwestiach domowych, bardzo się do tego sukcesu przyczyniła.
Gdzie teraz w nagrodę zabierzesz rodzinę?
Gdzieś zabiorę na pewno, ale jeszcze nie miałem czasu się tym zająć.
Rozumiem, że gdzieś daleko?
Tak, chcemy wybrać się gdzieś za granicę, bo nigdy jeszcze nie byliśmy razem na takich wakacjach. To byłby, co ja mówię – będzie! – nasz pierwszy wspólny wyjazd na zagraniczny wypoczynek. Taką nagrodę planowałem od dawna. Teraz przez tydzień chcemy się odciąć od świata i spędzić ten czas razem. Tylko ze sobą, bo to jest bardzo ważne.
Nie jest tajemnicą, że Dariusz Mioduski na dzień dobry nie głosował za twoim zatrudnieniem. Byłeś faworytem dwóch innych ówczesnych współwłaścicieli. Jak dzisiaj układają się relacje z obecnym jedynym udziałowcem?
Trzeba otwarcie powiedzieć, że właściwie nie znaliśmy się z prezesem Mioduskim. To znaczy mówiliśmy sobie w klubie dzień dobry, ale nie było nawet możliwości, abyśmy dłużej porozmawiali. Z prezesem Bogusławem Leśnodorskim była inna sytuacja, on mnie znał i tak naprawdę to głównie dzięki niemu we wrześniu dostałem szansę jako trener pierwszej drużyny Legii. Podejrzewam, że nikt inny by się na to nie zdecydował, jego odwaga była decydująca. Prezesa Macieja Wandzla też poznałem dopiero wtedy, gdy objąłem zespół. Mieliśmy jednak dobre kontakty. Natomiast z prezesem Mioduskim dopiero teraz, kiedy został jedynym właścicielem, nasze kontakty się zacieśniły. Trzeba było się lepiej poznać, i współpracujemy – jak mi się wydaje – harmonijnie. Takie są fakty, tak w każdym razie widzę to zagadnienie.
Miałeś w ogóle zadrę, że nie byłeś dla Mioduskiego pierwszym wyborem?
Nie, nawet o tym nie myślałem. Każdy z właścicieli, każda z osób, które decydują, ma prawo wybierać ludzi, którym zaufa. Dziś jest fajnie, zdobyliśmy tytuł mistrza Polski, cieszymy się wspólnie, natomiast w tym zawodzie normalne jest, że kiedyś trzeba będzie się rozstać.
Pamiętam pierwsze medialne spotkanie, na które przyszliście razem z prezesem Mioduskim, i właśnie ten wątek – że kiedyś będziecie się musieli rozstać – był bardzo mocno podnoszony. To było swoiste wotum nieufności?
Ja nie odebrałem tego w sposób negatywny. Skoro prezes Mioduski nie znał mnie i nie wiedział, na co mnie stać, to niedziwne, że był zdystansowany.
Co było kluczem do sukcesu, który odniosłeś?
Trzeba było zaprowadzić sporo zmian, przede wszystkim w głowach zawodników. Ta drużyna zaczęła się kształtować w trakcie meczów. Momentem przełomowym była bodaj bójka z Lechem Poznań, gdzie zawodnicy skoczyli do przeciwnika i byli drużyną przez duże D – jeden szedł za drugim. Wtedy po raz pierwszy zaobserwowałem, że z tymi gośćmi można coś osiągnąć. Z każdym miesiącem chcieli spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Nie byli grupą indywidualistów, tylko zespołem. To było widać na zgrupowaniach, gdzie piłkarze bez narzucania dyscypliny sami jej pilnowali. Widać było po nich świadomość tego, co i w jaki sposób chcą osiągnąć.
Myślałem, że powiesz, że ten główny klucz ma na imię Vadis…
…on jest świetnym piłkarzem i miał ogromny wpływ na to, co działo się na boisku. Mecz w Kielcach pokazał, jakim jest piłkarzem, przecież niezmiernie rzadko się zdarza, by jeden zawodnik kreował cztery bramkowe sytuacje swoimi podaniami w jednym spotkaniu. Vadis na pewno przerasta myśleniem o tym, co się stanie na boisku, przeciwników. To jest zawodnik formatu Ligi Mistrzów. Kiedy graliśmy z takimi zespołami jak Real, Sporting czy Borussia, u rywali takich Vadisów było ośmiu. Plus trzech graczy jeszcze wybitniejszych. Zatem – im więcej takich Vadisów, tym lepiej, a trzeba pamiętać, że do poziomu VOO ciągnęli inni – jesienią Thibault Moulin i Miro Radović, który rozegrał wtedy bodaj rundę życia, natomiast wiosną Dominik Nagy. Partnerzy podpatrywali Odjidję-Ofoe i pracując z nim, również szli do góry.
Czy wyobrażasz sobie walkę o Ligę Mistrzów bez Vadisa?
Nie. Uważam, że to jeden z kluczowych zawodników. Piłkarz, który może być liderem na boisku, ale bezcenne jest też to, że ciągnie cały zespół w górę, inni naprawdę przy nim rosną. Oczywiście, nawet Vadis nie da gwarancji, że wprowadzi drużynę do fazy grupowej Champions League, ale na pewno z nim w składzie szanse na awans są znacząco wyższe niż bez niego.
A propos Radovicia, to Jan Urban powiedział mi kiedyś, że to zawodnik typowo… jesienny, który wiosną zawsze spuszcza z topu. Podzielasz ten pogląd?
Na pewno tamta runda była lepsza w jego wykonaniu, czego Mirek jest świadom. Natomiast mało kto wie, że od dłuższego czasu boryka się z kontuzją kolana, które notorycznie doskwierało. To nie był ten swobodny Rado, który wygrywał pojedynki i strzelał. Często występował z grymasem bólu na twarzy, ale już obecnością na boisku absorbował przeciwników, co było korzystne dla drużyny.
Błędem było, że po zakończeniu rundy jesiennej nie sięgnęliście po Jarosława Niezgodę? Tomas Necid i Daniel Chima Chukwu wiosną we dwóch zdobyli jedną bramkę, więc tak naprawdę po tytuł musiałeś zmierzać bez napastnika.
Odpowiem tak: nie spodziewałem się, że odejdzie Prijović. W przypadku pozostania w Legii Aleksandara uważałem, że nie było sensu ściągać Niezgody z Chorzowa, bo dla tak młodego piłkarza pół roku grania w ekstraklasie to bardzo poważny zastrzyk doświadczenia w kontekście następnego sezonu. Natomiast odejście Prijovicia spadło trochę znienacka. Niestety, upłynął termin ściągnięcia Niezgody zapisany w umowie. Gdyby stało się to dwa tygodnie wcześniej, uparłbym się, żeby Jarek był wiosną w Legii. Potem żałowałem, że nie przewidziałem pewnych rzeczy, ale dzisiaj nie ma już sensu gdybać. Wydarliśmy to mistrzostwo, a na Niezgodę liczę teraz. I to bardzo.
Chukwu i Necida nie ma już w twojej koncepcji?
Chukwu jest naszym zawodnikiem, postaramy się więc go odbudować. W sprawie Necida zastanawialiśmy się, natomiast od razu zapadła decyzja, że Waleri Kazaiszwili na pewno nie zostanie wykupiony. Inna sprawa, że Gruzin to dobry zawodnik, który bez wątpienia przy Łazienkowskiej się rozwinął.
To prawda, że musiałeś go jesienią stawiać do pionu?
Zostawmy to. Szkoła, którą tutaj dostał, pozwoliła mu zostać jeszcze lepszym piłkarzem, niż był wcześniej. Mieliśmy na pozycji numer dziesięć aż czterech zawodników, a nie da się grać czterema dziesiątkami. Musiałem na kogoś postawić, i wybrałem tych, którzy strzelali gole i dawali asysty. To oznacza, że się nie pomyliłem. Trudno sobie wyobrazić brak na boisku Vadisa albo Rado z tamtej rundy lub Nagya z wiosennej, który strzelił cztery arcyważne gole.
Kogoś jeszcze nie widzisz w zespole?
Widzę wszystkich pozostałych. Chciałbym, abyśmy utrzymali tę kadrę, bo to daje gwarancję stabilizacji i rozwoju. Tym bardziej że wiadomo już, że zgrupowanie w Warce, 20 czerwca, zaczniemy bez sześciu zawodników. Niezgoda ma młodzieżowe mistrzostwa Europy i powinien odpocząć przynajmniej 10 dni, inaczej chłopaka dobijemy. Michał Pazdan i Artur Jędrzejczyk mieli zgrupowanie kadry i mecz z Rumunią, czyli też będą mieli kilka dni odpoczynku więcej. Kasper Hamalainen i Nagy to również kadrowicze. Pod kątem pierwszego treningu przed nowym sezonem będą więc brani pod uwagę zawodnicy z drugiej drużyny i wracający z wypożyczeń. Tyle że piłkarze z „dwójki” nie będą stanowić o sile drużyny; nikogo takiego nie ma tam na dzisiaj.
Na które pozycje zgłosiłeś zapotrzebowanie?
Na pewno potrzebny jest numer dziewięć. To jest pozycja, na którą szukamy w Polsce i nie tylko. Jest Niezgoda, ale to za mało, poza tym rywalizacja jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Szukamy też wzmocnień do środka boiska. A na skrzydło piłkarz o wysokich umiejętnościach też jest mile widziany.
Jesteś przekonany, że Pazdan zostanie na rundę jesienną?
Nie jestem. Wiem tyle, że ma wpisaną jakąś klauzulę w kontrakcie i jeśli ktoś zapłaci te pieniądze, to odejdzie. Na tę chwilę żadnego oficjalnego tematu jednak nie ma, a w każdym razie nie słyszałem, żeby był.
Dopytuję o aspekt kadrowy, bo – choć to banał – łatwiej sukces osiągnąć, niż utrzymać się na szczycie…
…i mam tego świadomość. Szanse na awans do Ligi Mistrzów będą wtedy, kiedy utrzymamy piłkarzy z największą jakością i jeszcze wzmocnimy drużynę. Dzisiaj priorytetem jest dla Legii… odpoczynek, potem będą przygotowania. Zaś od 7 lipca rozpoczniemy walkę o większą liczbę trofeów niż w poprzednim sezonie.
Superpuchar nie zaliczał się do priorytetów Legii w ostatnich latach.
Siedząc na trybunach, nigdy nie mogłem zrozumieć, jak można wystawiać zawodników, którzy nie zdobyli mistrzostwa, tylko występowali w drugiej drużynie, do meczu o konkretne trofeum. To nie jest moje myślenie. Bardzo ważne jest przecież udane rozpoczęcie nowego sezonu. Ba, to zwieńczenie tego zakończonego, do którego trzeba podejść poważnie choćby z szacunku dla kibiców, którzy przyjdą na mecz o Superpuchar. I będą chcieli zobaczyć najlepszą w danej chwili drużynę, która wywalczyła tytuł mistrza Polski.
Teraz, kiedy jest jeden właściciel, burze już przeszły i jest spokojniej w klubie? W ogóle udawało ci się izolować piłkarzy od tej zawieruchy wśród udziałowców?
Starałem się izolować. Pewne historie, które działy się w gabinetach, brałem na siebie. Nawet wiele rzeczy nie mówiłem w sztabie, aby nikt nie dekoncentrował się, wszyscy mieli być sfokusowani na zadaniach. To był bardzo trudny moment, ponieważ konflikt był medialnie mocno rozdmuchany. Z drużyną mieliśmy jednak tylko jedną pogadankę, aby każdy skoncentrował się na swoich obowiązkach. Początek roku nie był bezbolesny, od meczu z Ajaksem cały czas szukaliśmy optymalnego ustawienia. Tak naprawdę dopiero kiedy pojechaliśmy do Lubina i pierwszą połowę zagraliśmy bez nominalnego napastnika, wróciliśmy na swoje normalne tory, czyli gry kombinacyjnej. Tam był początek drogi bez porażki do końca sezonu.
Ajax to też taka lekka zadra w twoim sercu czy cieszyłeś się, że przegrałeś z późniejszym finalistą Ligi Europy?
Cieszyć się nie cieszyłem, chciałem przecież wygrać i przejść do historii jako pierwsza polska drużyna, która awansowała do 1/8 finału Ligi Europy. I dużo nie zabrakło. Na pewno satysfakcja, jeśli można mieć w ogóle satysfakcję z porażki, jest taka, że w Lidze Mistrzów graliśmy z triumfatorem, urywając mu punkty i strzelając cztery gole, a potem z finalistą Ligi Europy. To dowód, że byliśmy w stanie podjąć walkę z bardzo dobrymi drużynami.
Chłopaki nie płaczą czy uroniłeś łezkę po wywalczeniu mistrzostwa?
Nie uroniłem. Było blisko, ale udało mi się powstrzymać.
Czym uczciłeś tytuł? Piwkiem?
Ja piwa nie lubię. Wypiłem tylko łyk w autobusie, ale tylko dlatego, że mi zaschło w gardle, a nic innego nie było w pobliżu. Były też dwa łyki szampana, no i jednego drinka wypiłem później do kolacji, którą mieliśmy z pracownikami klubu. Pojechaliśmy na ten posiłek o pierwszej w nocy, bo feta się przeciągnęła; jak zwykle zresztą. O trzeciej byłem już w domu, a o szóstej była pobudka, klocki na podłodze i zabawa kolejką. Synek upomniał się swoje, nie miałem prawa odmówić…
Naprawdę nikt w klubie i z twojego sztabu nie pamiętał, że pierwszy trener lubi wino?
Nie miałem żadnego ciśnienia na wino ani w ogóle na świętowanie, wiedziałem, że kolejny dzień będzie bardzo intensywny. Czekały mnie przecież wywiady, spotkania z ludźmi. Generalnie – funkcje reprezentacyjne. A czas na wino jeszcze przyjdzie. Wtedy, kiedy nie trzeba będzie cały czas być gotowym do kreatywnego myślenia.
Jakie są zatem twoje cele na kolejny sezon?
W sporcie trzeba być pazernym na sukcesy, choć trzeba być też pokornym. Po to wywalczyliśmy mistrzostwo Polski, aby rywalizować o Superpuchar. Od tego zaczniemy. A potem, chronologicznie, zechcemy powalczyć o grupę Ligi Mistrzów i obronić tytuł. No i o Puchar Polski też. Legia jest rekordzistą pod względem zwycięstw w tych rozgrywkach, a to do czegoś zobowiązuje. To są zresztą rozgrywki, które pozwalają dać szansę młodym zawodnikom, którzy powinni nabierać doświadczenia. Na pewno więc nie odpuścimy pucharu.
Kiedy stanąłeś z trofeum za mistrzostwo, pomyślałeś: zrobiłem kolejny krok do tego, aby kiedyś przejąć reprezentację?
Nie, tak nie pomyślałem. Kiedy zresztą popatrzę, gdzie byłem i co robiłem rok temu, to myślę jedynie o tym, żeby cieszyć się życiem. Bo naprawdę mam z czego. Poza tym uważam, że prawdziwe jest powiedzenie: człowiek coś planuje, a Pan Bóg tylko się śmieje…
ROZMOWA UKAZAŁA SIĘ W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (NR 24/2017)