Madrycki triumf w stylu sąsiada
Byli zimni, byli bezlitośni, byli cierpliwi, byli zjednoczeni, byli wyrachowani, byli solidarni, byli mężni, byli twardzi, byli cyniczni… Wspaniali – bywali.
Zinedine Zidane poprowadził Real do ligowego triumfu. (fot. Reuters)
LESZEK ORŁOWSKI
Real zdobył mistrzostwo Hiszpanii sezonu 2019-20, bo w postpandemicznej końcówce jego piłkarze zamienili się w roboty prące do celu bez zważania na przeszkody: gdy którejś nie dało się przeskoczyć, to obchodzili. Tymczasem zawodnicy Barcelony byli tylko ludźmi i to ludźmi dalekimi od swej najlepszej formy, w dodatku skonfliktowanymi ze sobą. To się po prostu nie mogło skończyć inaczej niż tytułem dla ekipy ze stolicy. Real na każdym polu – poza liczbą strzelonych goli rzecz jasna – udowodnił swą wyższość nad odwiecznym rywalem i nad całą resztą.
Zmiana filozofii
Głównym architektem triumfu jest oczywiście Zinedine Zidane. Swej wielkiej mądrości dowiódł za pierwszej kadencji, kiedy to dzięki spokojnemu, pragmatycznemu podejściu rozwiązywał kolejne problemy pojawiające się na drodze zespołu. Zizou, wychowanek publicznych szkół francuskich, z ducha oświeceniowych, może nie opuścił ich mając głowę naładowaną faktami z biologii czy historii, ale za to z nawykiem logicznego myślenia i przede wszystkim temu właśnie, a nie biegłości taktycznej, zawdzięcza swe sukcesy trenerskie. Ta stara teza przyjaciela ZZ i autora jego biografii, dziennikarza Frederica Hermela, znów znalazła potwierdzenie. Zizou znakomicie wykorzystał czas zamknięcia. Przeorganizował w jego trakcie całą koncepcję, żeby nie powiedzieć filozofię gry swego zespołu. W końcu – i tak dosyć późno, szczerze mówiąc – zadał sobie pytanie, którego nie potrafili sformułować znajdując prawidłową odpowiedź ani Julen Lopetegui, ani Santiago Solari, ani on sam w pierwszym roku po powrocie. Brzmi ono: czy bez Cristiano Ronaldo można grać taki sam futbol jak z nim? Czy nie mając go w składzie sensownym działaniem jest utrzymywanie starych standardów? A owa trafna odpowiedź brzmi: nie!
Przez prawie dwa lata od odejścia CR trwały próby znalezienia wewnątrz kadry – bo Florentino Perez żadnym transferem bramkostrzelnego napastnika przecież nie pomógł – jego następcy, czyli człowieka, który strzeli tyle samo goli co Portugalczyk, albo chociaż ze dwie trzecie tego. Kolejni zawodnicy obwoływani nowym CR7 szybko jednak udowadniali, że było to przedwczesne. Generalnie żaden nie miał startu do legendy. A zespół nadal nastawiał się na atak, obowiązywała wiara w to, że w każdym meczu strzeli się rywalowi trzy albo cztery gole, więc nic nie szkodzi, jeśli straci się jednego czy dwa, zwycięstwo i tak będzie nasze. Tymczasem zbyt często – nie było. Rywale i owszem zdobywali bramkę Realu, natomiast sami Los Blancos nie odpowiadali wystarczającą liczbą trafień. To nie miało sensu, to była droga donikąd.
Od powrotu rozgrywek 11 czerwca Real kroczył już inną trasą. Grał futbol jakby rodem nie z Santiago Bernabeu, lecz z Wanda Metropolitano, w którym priorytetem było zero z tyłu. Wbrew poglądowi głoszonemu od lat, że kibice Realu czy Barcy nie łyknęliby takiej gry jaką prezentuje Atleti, protestów przeciwko nowemu stylowi Merengues nie było. Z pewnością Zidane’owi łatwiej przyszło zdecydować się na przestawienie zwrotnicy gdy zespół miał grać przy pustych trybunach i poza miastem, ale nie miało to żadnego znaczenia. Gdyby kibice zasiadali na głównym obiekcie Realu i widzieli taka grę, jak przeciwko Getafe, to też biliby brawo. Na dłuższą metę może rzeczywiście grymasiliby, że tylko 1:0 po karnym, ale teraz tak bardzo pragnęli tytułu, że styl się nie liczył. Można się o tym przekonać czytając choćby wpisy kibiców pod artykułami o Realu Zizou w wersji 2.0. Dominuje w nich entuzjazm i szacunek dla ciężkiej pracy zespołu. Każdy, kto zna się na futbolu, a Hiszpanie się znają, rozumie, że innej drogi do zwycięstwa niż unozerizmo (Real wygrał w trakcie sezonu sześć meczów, z czego trzy po pandemii, w stosunku 1:0, najwięcej w stawce) nie było!
Lider z tyŁu, lider z przodu
Prócz Zidane’a, który zdobywa w Realu tytuł co 19 mecz (11 trofeów na 209 spotkań), 34. mistrzostwo Hiszpanii w historii ma jeszcze dwóch wyraźnych, jeśli można tak rzec, ojców. To Sergio Ramos i Karim Benzema.
Florentino Perez po zdobyciu mistrzostwa powiedział, że nie ma innej możliwości niż ta, by Sergio Ramos całe swoje życie spędził w Realu. To były słowa właściwie doceniające rolę tego wspaniałego, niezłomnego sportowca w obecnym zespole. Sam zawodnik, którego kontrakt wygasa w 2021 roku, oczywiście nie widzi przeszkód by go przedłużyć, a po zakończeniu kariery pozostać w klubie w innej roli. Na razie jednak jest najlepszym stoperem świata i najlepszym kapitanem, takim niemalowanym, który motywuje partnerów i nie boi się wziąć na siebie odpowiedzialności w trudnym momencie. Osobną rzeczą jest sztuka egzekwowania rzutów karnych, opanowana przezeń do perfekcji, bo nie pomylił się już ponad dwadzieścia razy z rzędu. Jak sam mówi, nie studiuje przed żadnym spotkaniem obyczajów bramkarza rywali związanych z karnymi, tylko podczas egzekucji czeka na jego ruch i strzela tam, gdzie go nie ma.
Karim Benzema nie stał się drugim Cristiano Ronaldo, za to został drugim Leo Messim. Tak jak Argentyńczyk w Barcelonie, tak Francuz w Realu lideruje i w liczbie strzelonych goli, i w liczbie zanotowanych asyst. Na ostatniej tercji boiska przez cały sezon wszystko kręciło się wokół niego, partnerzy rozglądali się za nim, jemu przekazywali piłkę, a on wiedział, co z nią zrobić.
Oczywiście ci dwaj herosi sami nie zdobyliby tytułu. Inni gracze też byli wspaniali. Dotyczy to zwłaszcza linii defensywnych. Thibaut Courtois zaliczył najlepszy sezon w karierze i stał się drugim, po Luisie Perezie Payi, występującym w latach 50., zawodnikiem, który został mistrzem Hiszpanii i z Atletico, i z Realem. Dani Carvajal opanował w czerwcu i lipcu rozchybotanie formy, które doskwierało mu wcześniej. Raphael Varane grał na poziomie z finałów rosyjskich mistrzostw świata. Marcelo po fatalnym sezonie 2018-19 odnajdywał siebie samego sprzed lat. Ferland Mendy rósł z meczu na mecz, do solidnej gry w obronie dokładając coraz to nowe walory ofensywne.
Druga linia też dawała radę. Casemiro był jak skała, Toni Kroos jak metronom, Luka Modrić połykał przestrzeń, a Fede Valverde i biegał, i myślał. Tworzona przez nich linia pomocy charakteryzowała się dużą stabilnością. W ataku było gorzej: dwaj młodzi Brazylijczycy: Vinicius i Rodrygo rozbłyskiwali na krótko i na zmianę. Gdy jeden łapał formę i wenę, drugi zasypiał, lecz potem zmieniali się rolami i w efekcie trochę odciążyli Benzemę od harowania w ofensywie.
Wirus pomógł?
To były atuty Realu, zawodnicy, którzy wnieśli istotny wkład w tytuł. Natomiast nie brakowało też w kadrze Realu obiboków. Gareth Bale musi odczuwać po zakończeniu tego sezonu wielki niesmak w stosunku do samego siebie. Mógł istotnie pomóc drużynie, bo co jakiś czas dostawał od ZZ kolejną szansę gry, ale po prostu nie chciał. Sam siebie pozbawił możliwości uczestniczenia we wspaniałej przygodzie. Podobnie należy ocenić postawę Jamesa Rodrigueza, który chyba za bardzo zapatrzył się na Walijczyka i doszedł do wniosku, że w sporcie jest miejsce na manifestowanie swego niezadowolenia zamiast wykonywania ciężkiej pracy. Luka Jović okazał się być chłopakiem niezbyt mądrym, nie uszanował klubu, który go ściągnął, po prostu nie dorósł do Realu. Isco nie można oceniać równie surowo jak gry Bale’a czy Jamesa, niemniej był to dla niego kompletnie nieudany sezon, w którym raczej dreptał i woził piłkę niż uprawiał futbol. Lucasa Vazqueza gnębiły kontuzje. Marco Asensio dopiero w końcówce rozgrywek wrócił do gry po wyleczeniu więzadeł.
Na osobny akapit zasługuje Eden Hazard. Kilka razy miał nadejść ten dzień, w którym Belg zapomni o problemach zdrowotnych i stanie się ważnym elementem zespołu. Wszyscy czekali nań z wytęsknieniem, tymczasem skończył się sezon ligowy i Real zdobył mistrzostwo praktycznie bez jego udziału. Może w starciu z City i w kolejnych ewentualnych bojach w Lidze Mistrzów Hazard odpłaci dobrą monetą za anielską cierpliwość i wyrozumiałość, jaką wszyscy w Valdebebas mu okazywali?
Większość zawodników Realu to już ludzie posunięci w latach. Przed wysiłkiem muszą odpocząć. Gdy mają świeżość, trudno ich zatrzymać. Po wakacjach w pierwszych ośmiu meczach dobyli 18 punktów i byli liderami. Po przerwie bożonarodzeniowej wygrali pięć pierwszych spotkań. Po czerwcowym otwarciu triumfowali dziesięć razy z rzędu. Natomiast gdy byli zmęczeni, dopadały ich kryzysy (trzy remisy z rzędu przed świętami, cztery punkty w czterech meczach przed zwieszeniem rozgrywek). Trudno nie wyciągnąć wniosku, że Real w sporej części zawdzięcza mistrzostwo koronawirusowi.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 29/2020)