Lulić – nieśmiertelna legenda Lazio
Ciro Immobile ma instynkt kilera, Luis Alberto – chirurgiczną precyzję, Joaquin Correa – cyrkowe umiejętności, Sergej Milinković-Savić – wyższą klasę, ale Senad Lulić jest ponad nich i wszystkich innych. Jest żywą i nieśmiertelną legendą, symbolem najważniejszych zwycięstw, ulubieńcem kibiców. Oni po prostu go uwielbiają i lepszego kapitana sobie nie wyobrażają. Zresztą nie tylko oni…
Dwie minuty od perfekcji
– On stał się moim idolem. To robotnik pokazujący jak ważną rolę mogą odgrywać tego typu piłkarze w wielkich klubach. Jeśli masz taką siłę roboczą do dyspozycji, możesz zrobić wszystko i zajechać dalej niż myślisz – te słowa wywołały w Rzymie niedowierzanie i oburzenie zarazem. Kibice Lazio nie mogli wprost wyjść ze zdumienia, że wypowiedział je Roberto Pruzzo, romanista z krwi i kości, za co tym mocniej oberwało mu się w mediach społecznościowych i miejskiej przestrzeni od fanów Romy. Co bardziej zapalczywi żądali nawet usunięcia jego wizerunku z galerii klubowych sław. Przygnieciony ciężarem wyzwisk szybciutko wystękał sprostowanie.
Nie zmieniło to jednak faktu, że i jego oczarował przebieg Superpucharu Włoch. Bo miał też coś z bajki, w której nie najładniejszy, najbogatszy czy najzdolniejszy, ale najbardziej pracowity i wytrwały zdobywa główną nagrodę. Lulić był najlepszy na boisku. Do 1:0 przyłożył się skutecznym zwodem i przemyślanym dośrodkowaniem, do 2:1 – strzałem nie do obrony w boczną siatkę. Była 73 minuta. Później jeden z kibiców Lazio napisał na Twitterze, że do perfekcji zabrakło dwóch minut.
2401 dni wcześniej cały Rzym kipiał z emocji. Nigdy wcześniej stawką derbów Rzymu nie było konkretne trofeum. Dlatego finałowi Pucharu Włoch z 26 maja 2013 roku nadano niemal metafizyczne znaczenie. Jeśli przed panowało tak duże napięcie, to w trakcie nerwowość musiała wziąć górę nad piłkarskimi fajerwerkami. Poza tym zarówno w Lazio jak i w Romie nie działo się wówczas dobrze, awans do Ligi Europy stanowił szczyt możliwości i zdobycie trofeum miało pomóc zatrzeć ogólnie słabe wrażenie. W 71 minucie ostro dośrodkował Antonio Candreva, interweniujący Bogdan Lobont zmienił tor lotu piłki na tyle niefortunnie, że najbardziej zmylił asekurującego go Marquinhosa i tak oto szybciej orientujący się w całej sytuacji oraz lepiej hamujący Lulić miał przed sobą puściutką bramkę i nie dalej niż cztery metry do niej. Niby formalność i nic prostszego na świecie, ale w tamtym dniu i tamtym meczu zwykłość urastała do rangi symbolu.
Lazio pokonało Romę 1:0, wykazało wyższość w meczu, którego prestiż przebił wszystkie inne derby, a niepozorny i pracowity jak mrówka Lulić został przypadkowym bohaterem. 26 maja 2013 roku o godzinie 19 minut 27 na zawsze zrzucił robotniczy kombinezon i bezzwrotnie dostał do ręki berło z koroną. Kibice nadali mu przydomek Mister 26 maja, jednak na trwałe przyjął się numer 71, jego znak rozpoznawczy. Choć oparł się pokusie i usilnym namowom, żeby zmienić fartowną 19 na plecach na historyczne 71, to tifosim wcale nie przeszkodziło hurtowo kupować właśnie tak oznaczonych koszulek z nazwiskiem Bośniaka. Wysoka fala tego niespodziewanego sukcesu poniosła go jeszcze dalej. Już w grudniu tamtego roku wypuścił na rynek specjalną kolekcję koszulek, bluz i różnych gadżetów firmowanych swoim nazwiskiem i pamiętnym numerem.
W derbowej skórze
To było pierwsze trofeum. Przyszły następne trzy i też przy jego ważnym udziale, bo już kapitana. Przyjął opaskę w 2017 roku po sprzedaniu Lucasa Biglii do Milanu. I w pierwszym oficjalnym meczu w nowej roli najpierw wyprowadził drużynę na bój o Superpuchar Włoch z Juventusem, a następnie pierwszy odbierał gratulacje od oficjeli. W maju 2019 roku sprzątnął sprzed nosa krajowy puchar Atalancie, w grudniu po trzeci laur wdrapał się po plecach Starej Damy. Z wszystkich kapitanów Lazio, a on jest 57. w historii, tylko jeden z przyjmowaniem nagród był bardziej obyty. To Alessandro Nesta, który wyciągał po nie ręce pięciokrotnie.
Rzecz ciągle jak najbardziej do zrobienia dla Lulicia i jego Lazio. Podobnie jak co najmniej wyrównanie osiągnięć Pavla Nedveda i Stefano Fiore, którzy w finałach strzelali dla bianco-celestich po trzy gole. Bośniak ma o jednego mniej. Za to tylko on i Czech trafiali do bramki zarówno w finale Pucharu Włoch, jak i w starciu o Superpuchar. Nie tylko ze statystycznego punktu widzenia wytrzymuje porównanie z Nedvedem. Oczywiście w charyzmatycznym poprzedniku jakby palił się silniejszy ogień wewnętrzny, od strony stricte piłkarskiej też prezentował na pewno wyższy poziom, ale zdobywane tytuły, końskie zdrowie lub jak kto woli żelazne płuca, podobnie jak pozycja na boisku, a raczej duża wszechstronność i nawet zakusy ze strony Juventusu, w jednym przypadku zakończone powodzeniem, w drugim bezowocne, pozwalają bez poczucia nadmiernej przesady ustawić ich obok siebie.
Wielkiego zawodnika poznasz również po tym, że im wyższa stawka na boisku, tym większa pewność, że nie przejdzie niezauważony. Nieśmiałemu, spokojnemu i kulturalnemu na co dzień Luliciowi odsłaniają się kły i jeży sierść na karku na widok derbów. Jak wiadomo, w takim stanie łatwo przekroczyć reguły gry, co z obiektywnego punktu widzenia zasługuje na napiętnowanie, ale z kibicowskiego jest jak najbardziej pożądane i zostaje na lata utrwalone w miejskich legendach. Lulić ma na sumieniu przynajmniej dwa niecne postępki.
W listopadzie 2015 roku całą złość za uciekającym zwycięstwem i przede wszystkim uciekającym Mohamedem Salahem skumulował we wślizgu, którym powalił i wyeliminował Egipcjanina. – Jeśli nie złamał mu nogi w kostce, to cud – mówił na gorąco po meczu trener Romy, Rudi Garcia. Nie złamał, ale odesłał na miesięczne zwolnienie lekarskie. Natomiast sam uciekł od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Sędzia zbagatelizował zdarzenie i nie pokazał nawet żółtej kartki, a że VAR jeszcze nie istniał, więc nie było komu naprawić błędu. A faul, w myśl obowiązujących dziś standardów, zasługiwał na czerwoną kartkę z wykrzyknikiem i co najmniej trzymeczową dyskwalifikację. Pokarało go w inny sposób. Otóż niedługo później podczas zajęć na siłowni niefortunnie spuścił ciężar na serdeczny palec prawej dłoni. Groziło nawet amputacją, skończyło na leczeniu skomplikowanego złamania i pauzie dłuższej od tej, którą zafundował Salahowi.
Rok później derbową frustrację wylał na Antonio Ruedigera. Przed telewizyjnymi kamerami wypalił, że ciemnoskóry Niemiec jeszcze niedawno sprzedawał na ulicach Stuttgartu skarpetki i paski do spodni, a teraz zgrywa wielką gwiazdę. Brzydko zapachniało rasizmem i surową dyskwalifikacją dla wypowiadającego tego typu obraźliwe opinie. I prawdopodobnie wszędzie poza Włochami zostałby przykładnie ukarany, bo 20 dni zawieszenia plus 10 tysięcy euro za taką karę uznać w żaden sposób nie było można
Blisko rekordu
My jednak uznajmy to za wypadki przy pracy, bo generalnie Lulić ani z dyscypliną, ani z frekwencją problemów nie ma. Kontuzje się go raczej nie imają, niezmiennie imponuje wydolnością maratończyka, jest powtarzalny i obliczalny, można więc na nim polegać. Właśnie leci mu dziewiąty sezon w Serie A. Na palcach jednej ręki dałoby się policzyć piłkarzy, którzy tyle lat wytrwali w jednym miejscu pracy, a z cudzoziemców ostał się w lidze włoskiej tylko taki jeden. Zresztą kolega z szatni Lulicia, Stefan Radu. Rumun zadebiutował w styczniu 2008 roku, Bośniak we wrześniu 2011. Obaj z rocznika 1986 naciskają na te starsze roczniki w wyścigu po klubowe rekordy. Jedynką na liście z największą liczbą występów jest Giuseppe 401 Favalli, Radu okupuje czwarte miejsce, Lulić zamyka pierwszą piątkę. Jak dobrze pójdzie, w tym sezonie poprawią swoje pozycje. A jeśli Lulić przedłuży o rok kończący się w czerwcu kontrakt, to raczej skutecznie powalczy o pierwszą lokatę.
A zaczynał tak niepozornie. Za 3 miliony euro został ściągnięty jako alternatywa dla Radu. Jednak już jego pierwszy trener w Italii, Edoardo Reja, nie potrzebował wiele czasu, żeby zrozumieć, że ograniczanie go do roli bocznego obrońcy byłoby przestępstwem i marnotrawstwem. Należało dać mu otwartą przestrzeń i pozwolić rozwijać skrzydła. Tak jak zrobił Vladimir Petković. Nie wypada go inaczej nazwać niż drugim ojcem Bośniaka. Ściągnął go do Bellinzony, kiedy Lulić już nie był nastolatkiem. Miał 20 lat i doświadczenie na poziomie półamatorskim w trzeciej lidze. Jeszcze rok lub dwa takiego grania i musiałby szukać pomysłu na życie w innej dziedzinie. Tymczasem propozycja z drugoligowej Bellinzony pozwalała jemu – emigrantowi z Jablanicy, z której uciekł przed wojną do Szwajcarii, wiązać przyszłość z futbolem. Co więcej okazała się trampoliną. Po awansie do pierwszej ligi i finału Pucharu Szwajcarii, przegranego z Bazyleą, przeniósł się na dwa sezony do Grasshoppers Zurych, skąd trafił do Young Boys Berno – znów wprost w objęcia Petkovicia. Po raz trzeci spotkali się w Lazio. 26 maja 2013 roku to także był dzień Petkovicia.
Choć mogli, to nie spotkali się w reprezentacji Szwajcarii. Długo przed tym, jak trener został selekcjonerem Helwetów, Lulić odrzucił ofertę gry dla nowej ojczyzny. Wybrał Bośnię i Hercegowinę, z którą pojechał na mistrzostwa świata do Brazylii i z którą rozstał się w 2017 roku po 57 meczach. Przyzwyczajonemu do wysokich standardów w Szwajcarii i we Włoszech, przeszkadzał bałagan organizacyjny panujący na zgrupowaniach reprezentacji, co przyspieszyło decyzję o rozstaniu. W ojczyźnie szanowany i ceniony, ale zawsze w cieniu Miralema Pjanicia i Edina Dżeko. W Lazio stawiany za wzór, cichy lider i żywa legenda. Niepowtarzalny. Dla wielu kibiców najlepszy piłkarz rzymskiego klubu tej dekady.
TOMASZ LIPIŃSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 1/2020)