Rok temu pisaliśmy w „PN” o walce wyborczej, która czeka niebawem hiszpański futbol. Luisowi Rubialesowi wyzwanie miało rzucić kilka znanych postaci tamtejszej piłki, w tym Iker Casillas. Tymczasem 21 września dotychczasowy szef przedłużył mandat o cztery lata. Był jedynym kandydatem na to stanowisko.
Luis Rubiales zostaje na dłużej na swoim stanowisku
LESZEK ORŁOWSKI
Podczas wyborów 95 osób go poparło, 10 wstrzymało się od głosu. Przeciwko nie był nikt z delegatów na zjazd. Tak znakomite zwycięstwo musi budzić uznanie, ale i pytanie, jak to się stało, że w hiszpańskim futbolu nagle zapanowała wielka jednomyślność w temacie drogi rozwoju, w którym zgody na ogół nigdzie i nigdy nie ma?
Wojny prezydenta
Ponadto Rubiales to nie jest, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy prezydent w historii hiszpańskiego futbolu. Decyzją o zwolnieniu Julena Lopeteguiego ze stanowiska selekcjonera w przeddzień rozpoczęcia mundialu w Rosji pozbawił La Roję szans na sukces. Przywrócenie Luisa Enrique na stanowisko selekcjonera po eliminacjach Euro 2020 popisowo wygranych przez Roberta Moreno też było decyzją kontrowersyjną.
Przede wszystkim jednak od objęcia stanowiska w maju 2018 roku (wygrał z Jorge Larreą) wciąż eskaluje konflikty z La Liga. Obecnie cały świat, zwłaszcza ten telewizyjny, wyzywa sterników futbolu w tym kraju od najgorszych, gdyż ustalają terminarz poszczególnych kolejek ligowych kilka dni przed ich rozpoczęciem, a potem i tak go zmieniają, przesuwając mecze z piątku i poniedziałku na weekend. Bałagan z tym związany rozprzestrzenia się na cały świat. Jest to działanie skrajnie nieprofesjonalne, coś w rodzaju samozaorania, gdyż obniża sumę, za jaką sprzedane zostaną prawa do transmisji w kolejnym rozdaniu. Winnym jest zarówno Rubiales, jak i szef La Liga, Javier Tebas. Ten drugi uporczywie każe rozpisywać każdą weekendową kolejkę na cztery dni, a ten pierwszy następnie nie wyraża zgody na granie poza sobotą i niedzielą. Panowie nie potrafią się porozumieć, ich wiosenny pakt o nieagresji i współdziałaniu, zawarty pod naciskiem minister sportu Irene Lozano, by liga mogła wrócić po pandemii, już dawno został zapomniany.
Teoretycznie jednego i drugiego gagatka należałoby pogonić, a na poważnych stanowiskach usadowić poważnych ludzi, którzy w istotnej sprawie potrafią się dogadać w zaciszu gabinetu. Tymczasem Rubiales, jak widać, dostał mocne poparcie od przedstawicieli regionalnych związków oraz klubów wybierających w Hiszpanii prezydenta. Po ogłoszeniu wyników powiedział: – Będę prowadził dialog w celu znalezienia rozwiązania zapewniającego dobro ogółowi, a nie tylko niektórym – co jest jasną zapowiedzią, że żadnego dialogu z Tebasem nie będzie. Ten bowiem, w zestawie mitów Rubialesa, jest właśnie człowiekiem dbającym o dobro owych „niewielu”, czyli milionów telewidzów w Hiszpanii na całym świecie oraz klubów żyjących ze sprzedaży praw mediowych. „Ogół” („bien general”) to natomiast kibice stadionowi, którym nie pasują piątkowe i poniedziałkowe terminy – teraz zresztą nieobecni na trybunach, lecz będący przed telewizorami.
Wokół paluszka
Podczas wyborów na sali była obecna Irene Lozano, w hiszpańskiej wojnie futbolowej stojąca od jakiegoś czasu zdecydowanie po stronie Rubialesa i jego populistycznego hasła: futbol dla ludzi. W pierwszym rzędzie siedział selekcjoner Luis Enrique, uprawniony do głosowania jako przedstawiciel środowiska trenerów. W tygodniach przed wyborami hiszpańskie dzienniki sportowe, będące silnie związane z dwoma największymi klubami, czyli Realem i Barceloną, zachowywały w tak istotnym dla hiszpańskiego futbolu temacie wymowne milczenie, choć wcześniej ostro krytykowały Rubialesa. Także po zwycięstwie prezydenta próżno było szukać na stronach gazet pogłębionych analiz, zjadliwych komentarzy. Trudno oprzeć się podejrzeniu, że redaktorzy naczelni dostali sygnał, by nie atakować Rubialesa.
Iker Casillas, który jako ostatni został na placu boju, widząc, że nie tylko władze państwowe, ale także media i opinia publiczna, zainfekowane przez Rubialesa i jego internetowych trolli, chcą kontynuacji obecnego układu, już 15 czerwca wycofał kandydaturę. Wytłumaczył, że robi tak ze względu na pandemię, która takie sprawy jak wybory w federacji piłkarskiej usuwa na drugi plan. Jednak dodał: – Chciałem sprawiedliwego procesu wyborczego, transparentnej kampanii, z równymi prawami dla wszystkich, chciałem dyskusji koncentrującej się na szukaniu rozwiązań najlepszych dla hiszpańskiego futbolu. Jednak o niczym takim nie może być mowy, więc rezygnuję.
Rubiales rozegrał całą rzecz bardzo sprytnie. Owinął sobie wokół palca ministerstwo, kluby, które choć są mu z oczywistych powodów niechętne, to nie chcą z nim zadzierać i media. Zrobił też wszystko, by wybory odbyły się jak najwcześniej. Casillas zrezygnował, gdy ich data została wyznaczona na 17 sierpnia, co oznaczało, że były bramkarz miałby rzeczywiście bardzo mało czasu na przeprowadzenie kampanii. Kiedy odpuścił, Rubialesowi przestało się już spieszyć i nie oponował, gdy z powodów proceduralnych zostały opóźnione o miesiąc.
Zje świat?
Jego triumf należy nazwać totalnym. Zasadę sprawowania władzy zaś można opisać na podstawie słów skierowanych z mównicy do bardzo lojalnego Luisa Enrique: – Dopóki będę szefem RFEF, będziesz selekcjonerem jak długo zechcesz… Każdy może z nich wyciągnąć wniosek, że jeśli ktoś jest dla Rubialesa dobry, to Rubiales będzie dla niego dobry trzy razy bardziej, ale jeśli ktoś będzie dlań zły, to…
Inne wypowiedzi starego/nowego prezydenta też są znaczące. Opowiadał mianowicie, że jego główną troską będzie rozwój bazy, szkolenie młodzieży. Zawodowy futbol zamierza zaś trzymać na krótkiej smyczy, nie pozwoli terroryzować się Realom i Barcelonom. Na prowincji, a to ona jednak wybiera szefa federacji, to się musi podobać.
Po dwóch latach sprawowania władzy pozycja Rubialesa jest wyjątkowo mocna. Ma licznych wrogów, ale z wyjątkiem niepokornego Tebasa, wszyscy oni dziś milczą. Władca bowiem pokornych nagradza, a nieposłusznych karze. Wszystko to zaczyna przypominać zwyczaje panujące w Hiszpanii w okresie rządów generalissimusa Francisco Franco.