Locatelli, czyli generał na prowincji
Cztery lata temu odpalił fajerwerki i szybko wtopił się w szare tło. Wreszcie opuścił wielką scenę i zaszył na prowincji, skąd już nie tylko dzięki pojedynczym wystrzałom, wrócił na salony. Oto Manuel Locatelli – kiedyś w Milanie, później w Sassuolo, w tym sezonie najlepszy pomocnik w Serie A.
Locatelli zdecydowaną większość swojej piłkarskiej kariery spędził w Milanie, ale to w Sassuolo póki co odnosi największe sukcesy indywidualne. (fot. Reuters)
TOMASZ LIPIŃSKI
Także oglądane z dzisiejszej perspektywy tamte gole robią wrażenie. 2 października 2016 roku w 60 minucie zmienił Riccardo Montolivo – wtedy wiodącą postać i kapitana drużyny. Milan przegrywał na San Siro z Sassuolo 1:3. Nawet jeśli pojawiły się brawa dla wchodzącego wychowanka, to zagłuszyły je gwizdy dla schodzącego rutyniarza. W 73 minucie po dośrodkowaniu z rzutu rożnego dopadł przed polem karnym do odbitej piłki przez któregoś z obrońców i natychmiast uderzył z powietrza lewą nogą. Przepięknej urody był to wolej, po którym wynik zmienił się na 3:3, ostatecznie rossoneri wygrali 4:3.
W miejsce Montolivo
Tak znakomity efekt osiągnął już przy pierwszej próbie strzału w Serie A. Nie był to jednak jego debiut, miał za sobą pięć ligowych występów. Dwa we wcześniejszym sezonie, w sytuacji, w której Milan już wyrzucił z pracy Sinisę Mihajlovicia, już rzucił ręcznik i niewiele ryzykował, robiąc personalne eksperymenty. Locatellego posłał w pierwszy bój Cristian Brocchi, jego trener z Primavery. Były to raptem 3 minuty, ale dla zawodnika, który dopiero od 3 miesięcy i 13 dni cieszył się pełnoletniością – bezcenny czas. Za drugim razem, w ostatniej kolejce wyhasał się do woli od początku do końca w przegranym meczu z Romą.
Nie miał czasu cieszyć się z otrzymanych szans, rozpamiętywać generalnie słabiutkiego sezonu Milanu ani szykować się na kolejną rewolucję w klubie, bo został wciągnięty w wir mistrzostw Europy do lat 19. Włosi w tej kategorii wiekowej nigdy nie odnosili sukcesów, dlatego też i tym razem wiele sobie nie obiecywali. Tymczasem doszli do finału, gdzie ulegli 0:4 Francji z Kylianem Mbappe w składzie. Obok Locatellego o sile wicemistrzów stanowili bramkarz Alex Meret, lewy obrońca Federico Dimarco, pomocnik Nicolo Barella i napastnik Andrea Favilli. Z tych, którzy już zaistnieli w dorosłym futbolu, a wtedy wchodzili z ławki wymienić należy jeszcze Patricka Cutrone, Giuseppe Pezzellę i Simone Ederę.
Dowartościowany srebrem wrócił do Milanello, gdzie zastał kolejnego trenera. Jako pierwszy zapraszał go na treningi pierwszej drużyny Massimiliano Allegri, na stałe włączył do kadry Mihajlović, nie licząc pomostowego Brocchiego, który zresztą znał go najlepiej, Montella był tym trzecim.
Zaczął pojawiać się na boisku od 4 kolejki, kiedy po mało obiecującym początku na nowego trenera spłynęła pierwsza krytyka. Na 20-30 minut mógł liczyć, a przy jego obecności, choć bez znaczącego udziału, poprawiły się wyniki. Po golu z Sassuolo zmieniła się jeszcze jedna rzecz: poważnej kontuzji kolana nabawił się Montolivo. Nieszczęście kapitana oznaczało mocniejszy wiatr w żagle osiemnastolatka, który szybciej niż myślał mógł wypłynąć na szersze wody.
Trzy tygodnie po Sassuolo na San Siro przyjechał Juventus. Wtedy już pięciokrotny z rzędu mistrz kraju, prowadzący od startu w kierunku kolejnego tytułu, wzmocniony wartym 90 milionów euro Gonzalo Higuainem. A bez względu na wszystkie okoliczności i aktualny kontekst – odwieczny rywal Milanu. Przy komplecie na trybunach, prawie 76 tysiącach kibiców, w środku pola przeciągali linę Locatelli, Giacomo Bonaventura i Juraj Kucka z jednej strony oraz Sami Khedira, Miralem Pjanić i Hernanes z drugiej. Siły wydawały się nierówne. Mimo to do 65 minuty wynik ani drgnął. Wtedy Suso z prawego narożnika wycofał piłkę do nadbiegającego pomocnika, który wpadł z boku w pole karne i uderzył po przekątnej. Lepiej się nie dało: mocno i pod samiuśką poprzeczkę. Gdyby któregoś dnia Gianluigi Buffon miał sporządzić ranking najpiękniejszych puszczonych przez siebie goli, wielce prawdopodobne, że miejscem w pierwszej dziesiątce doceniłby tamten błysk Locatellego. A pomijając ten wyjątkowy styl, jeszcze jedno zasługiwało na podkreślenie: niewielu młodszych piłkarzy pokonało legendarnego bramkarza.
Koło ratunkowe
Włoskie media odtrąbiły narodziny gwiazdy. Młody, wysoki, silny i przystojny – pożywkę miały zarówno dzienniki sportowe jak i plotkarskie. Popularność spadła mu na głowę z całym swoim ciężarem już po ósmym spotkaniu i drugim golu, jak się zresztą okazało ostatnim strzelonym dla Milanu.
Niedawno przyznał, że to go wtedy przerosło. Nie dlatego, że uderzyła mu woda sodowa do głowy, a z przywilejów, które pojawiły się razem ze sławą, zaczął korzystać pełnymi garściami, zapominając o najważniejszych obowiązkach piłkarza. Nie. Po prostu oczekiwania wobec niego zrobiły się z dnia na dzień za duże. Dziennikarze i kibice wymagali, żeby takie gole i występy jak z Sassuolo i Juventusem były jego codziennością, a nie świętem. Im bardziej starał się sprostać temu wszystkiemu, tym bardziej mu się nie udawało. Rosła w nim frustracja, rosła wokół niego, na co jeszcze nałożył się kolejny zaprzepaszczony w popisowy sposób sezon przez Milan. Następca, czy jak niektórzy woleli go nazywać zastępca, krytykowanego Montolivo nie okazał się ani zbawieniem, ani wcale lepszy.
Kolejny trener Gennaro Gattuso starał się uporządkować chaotyczny czerwono-czarny świat po swojemu i coraz częściej brakowało w nim miejsca dla Locatellego. Transfery Lucasa Biglii i Francka Kessiego zepchnęły go na margines. Coraz więcej klubów chciało rzucić mu koło ratunkowe, ale niełatwo było porzucić klub, z którym związał się od 11 roku życia i wdrapał tak wysoko. Musiał sam przed sobą przyznać się do porażki i zarządzić odwrót. Do tej decyzji dojrzał w czerwcu 2018 roku. Wybrał Sassuolo. Lepiej trafić nie mógł. Trener Roberto de Zerbi odmienił jego karierę. Zawrócił z drogi donikąd i pokazał inną wiodącą na szczyt.
To kolejny piłkarz z tego klubu, któremu dedykujemy miejsce w „PN”. Nie ma w tym przypadku. Wszyscy okazali się zjawiskami wykraczającymi poza wąskie lokalne ramy. Niedawno opisywaliśmy perypetie Francesco Caputo, dużo wcześniej gościł Domenico Berardi, po nim przyszła pora na Stefano Sensiego i Jeremiego Bogę. W porę należnej uwagi nie doczekał się z naszej strony Lorenzo Pellegrini, który ostrogi zdobywał w Sassuolo, a rozwinął na miarę reprezentacji w Romie.
Piękny debiut
Na prowincji nie od razu układało się po jego myśli. Bardziej stanowił uzupełnienie składu niż był punktem odniesienia dla innych. Przełom przyniósł poprzedni sezon. Po kolejnych zmianach, transferach, sprzedaży Sensiego do Interu został niekwestionowanym liderem. Tym razem był już na tyle świadomym swoich umiejętności, choć ciągle młodym zawodnikiem, żeby unieść ciężar takiej roli nie w jednym czy drugim meczu, ale w dłuższej perspektywie. Przebojem dołączył do grupy zdolnych pomocników, w których mógł przebierać selekcjoner. Oprócz wcześniej wymienionych Barelli, Pellegriniego i Sensiego, należeli do niej Marco Verratti, Gaetano Castrovilli, Sandro Tonali, Matteo Pessina i Nicolo Zaniolo. Największe autorytety z Arrigo Sacchim na czele oceniały, że po mistrzostwach Europy, kiedy pewien etap się zakończy, będzie odpowiednim materiałem na budowanie czegoś nowego. Jak wiadomo mistrzostwa się nie odbyły, co jednak nie wpłynęło na zmianę planów wobec Locatellego. We wrześniu zadebiutował z Holandią w Amsterdamie.
W ten sposób jego reprezentacyjna kariera zarówno spinała się piękną klamrą jak i otwierała najciekawszy nawias. Był powoływany od 15 roku życia, brał udział w finałach młodzieżowych mistrzostw Europy. W pamiętnym dla nas i niechlubnym dla Italii meczu z 19 czerwca 2019 roku patrzył z boku jak męczą się i odbijają od biało-czerwonego muru Rolando Mandragora, Pellegrini i Barella. Do meczu z Holandią miał 72 reprezentacyjne występy w różnych kategoriach wiekowych.
W Amsterdamie gola nie strzelił, jak swego czasu z Juventusem, ale wśród znanych i cenionych w Europie nazwisk jak Frenkie de Jonk, Donny van de Beek czy Georginio Wijnaldum poruszał się bez cienia nieśmiałości. Nawet porozstawiał ich po kątach. Między swoimi też się wyróżniał: przecież gdzie nie spojrzeć same maluchy, on tymczasem postawny i silny, drugiego takiego nie było. A że Włosi wygrali 1:0, tym głośniej dziennikarze i eksperci piali nad debiutantem.
Od tamtego dnia jego wartość rynkowa rosła w tempie wziętym z licznika Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Po zakończeniu sezonu 2018-19 Sassuolo wykupiło go z Milanu za 12,5 miliona euro. Po roku wart był drugie tyle, po debiucie i przed zamknięciem okienka letniego transferowego sięgnął 40 milionów. Łakomie zaczęli na niego spoglądać wszyscy najbogatsi z Serie A. Jednak Milan dopiero co sprowadził Tonalego, Inter miał Barellę, a Roma – Pellegriniego. Drogą eliminacji najbardziej prawdopodobnym kierunkiem wydawał się Turyn. Tym bardziej że Andrea Pirlo wysyłał pod jego adresem komplementy i publicznie adorował. Chyba nawet bardziej zależało mu na kupnie pomocnika Sassuolo niż skrzydłowego Federico Chiesy z Fiorentiny.
Juventusowi brakuje generała w środku pola. Odpowiedzialnego w tyłach i potrafiącego zaznaczyć swoją obecność w ofensywie. Z nienaganną techniką, zdrowiem do biegania, charakterem do walki, wizją gry, z umiejętnością gry w tłoku, jak i potrafiącego popisać się dalekim podaniem, ze świetnym strzałem z dystansu. Krótko mówiąc – kompletnego. Wartego grubych milionów. Być może Pirlo, którego plakatami mały Locatelli oklejał ściany dziecinnego pokoju, jeszcze zdąży się nim nacieszyć.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (46/2020)