Niemiecki projekt Juergena Kloppa i egipskie wykonawstwo Mohameda Salaha. Abstrakcyjnie brzmiąca mieszanka dała efekt w postaci najbardziej angielsko grającej drużyny od lat.
Oglądanie Liverpoolu to w tym sezonie znakomita rozrywka (fot. Reuters)
MICHAŁ CZECHOWICZ
Ograniczanie listy bohaterów The Reds w tym sezonie do Kloppa i Salaha to jednak dyskryminacja. Często na siłę próbują ją skrócić brytyjskie media, gumkując nazwiska Roberto Firmino, Sadio Mane czy Jamesa Milnera, podkreślając, jak bardzo projekt na Anfield rozwinął się w tym sezonie napędzony letnim transferem Egipcjanina z AS Roma. Dziś Salah jest stawiany na Wyspach jako równy Cristiano Ronaldo i Leo Messiemu, a sam finał Champions League w Kijowie jako gwiezdne wojny, w których stanie naprzeciwko Portugalczyka.
NIE MA DRUGIEGO JAK FIRMINO
– Praca Kloppa w Liverpoolu przynosi efekty dzięki Salahowi – przyznaje ekspert angielskiego futbolu, wieloletni komentator Premier League na sportowych antenach nc+ Rafał Nahorny. – To oczywistość, ale trzeba zacząć właśnie od Egipcjanina. Niby to tylko jeden zawodnik, ale robiący ogromną różnicę, i w Lidze Mistrzów, i w Premier League. To też piłkarz, który strzelił zdecydowanie więcej goli, niż zakładano, bo przecież przychodził z Romy jako zawodnik mający siać spustoszenie, ale na skrzydle, a niekoniecznie w polu karnym rywali. We Włoszech też strzelał gole, nie było ich wcale tak mało, jednak w Liverpoolu eksplodował. Może dlatego, że ma w pobliżu takiego piłkarza jak Roberto Firmino, który jest chyba najbardziej zespołowo grającym środkowym napastnikiem w tym sezonie w całej Europie. Zdecydowanie inny typ niż Edin Dżeko. Najuważniej oglądam Premier League i nie widzę drugiego tak harującego w defensywie napastnika co Brazylijczyk. Ale zacząłem od Salaha, bo Firmino był już w zespole w ubiegłym sezonie. Myślę, że nawet Klopp nie przewidział takiej formy Salaha. To nie tylko kwestia walki o koronę króla strzelców, ale pomoc dla zespołu. Widać to było, kiedy wspomagał Trenta Alexandra-Arnolda na prawej stronie w rewanżu z Romą, kiedy ten sobie słabo radził.
Z 43 strzelonymi golami w tym sezonie Salah sam wykreował się na bohatera. Sukces tego kalibru co awans do finału Ligi Mistrzów potrzebuje twarzy bohatera. Ta skrzydłowego jest zdecydowanie bardziej przekonująca niż Edena Hazarda przy triumfach Chelsea Londyn czy Riyada Mahreza, kojarzona z mistrzostwem Leicester City. Anglicy przy możliwym utarciu nosa hiszpańskiej La Lidze i zatrzymaniu Królewskich w drodze po trzeci z rzędu Puchar Mistrzów, kierując propagandowe tuby na Faraona, są w stanie poświęcić dla dobra sprawy nawet swojego narodowego herosa Harry’ego Kane’a, który z asem The Reds przegrywa wyścig po koronę króla strzelców w angielskiej ekstraklasie. – Ten mecz nie będzie moim pojedynkiem z Ronaldo – zapowiadał po rewanżu w półfinale z Romą Salah, udowadniając, że twardo stąpa po ziemi.
LFC swoją drogą do finału, pokonywaną w rytmie trash metalu, sprawił, że jest kreowany, jak pięć lat temu inny potwór Kloppa Borussia Dortmund, na najbardziej hipsterską drużynę w Europie. Przez swoją efektowność, wzmacnianą legendą finału CL w Stambule, dla wielu kibiców futbolu jest symbolem walki z dyktaturą pieniądza we współczesnym futbolu opartym na nudnym już wyścigu CR7 z LM10, trwającym od dekady. Coś a la połączenie Robin Hooda (po wyeliminowaniu Manchesteru City) i zawsze dreszczowca, którego scenariusza z trzymającym za gardło do końca stanem napięcia nie powstydziłby się sam mistrz Alfred Hitchcock.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (19/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”