Lew monachijski – gatunek zagrożony
Wrzesień 2016. – Jesteśmy na najlepszej drodze, by zrobić z TSV 1860 jeden z najlepszych klubów w Europie. Pierwszym celem jest Bundesliga, następnym Liga Mistrzów – takie wizje przed kibicami roztaczał niespełna rok temu Hassan Ismaik, główny udziałowca legendarnego klubu z monachijskiej dzielnicy Giesing. Kilka dni temu okazało się, że najbliższymi rywalami TSV nie będą jednak ani Real Madryt, ani Barcelona, ani nawet FC Augsburg czy choćby Greuther Fürth. W najlepszym przypadku przyjdzie mu się teraz mierzyć z anonimowymi potęgami z Illertissen, Memmingen czy Garching.
I to zakładając optymistyczny wariant, bo wcale nie jest pewne, że TSV, po tym jak nie otrzymał licencji na grę w 3. lidze, będzie mógł w przyszłym sezonie wystartować w bawarskiej Regionallidze. Być może będzie musiał zacząć od piątego poziomu rozgrywek, czyli całkowicie amatorskiego.
Julian Weigl, bracia Benderowie, Fabian Johnson, Kevin Volland, Julian Baumgartlinger, Christian Träsch, Bobby Wood, Flo Niederlechner, Tobias Strobl, Daniel Baier… W głowie może się zakręcić od nazwisk piłkarzy wychowanych przez niebieską stronę Monachium. To wręcz niewiarygodne, że klub z takim narybkiem, z takim potencjałem i z takimi nazwiskami, aż tak bardzo nie radzi sobie z bieżącym funkcjonowaniem na odpowiednim poziomie. Trzeba dać już spokój HSV, bo przy TSV klub z Hamburga to ostoja profesjonalizmu.
Degrengolada 1860 zaczęła się w 2004 roku, po spadku z 1. Bundesligi. Mimo wielu prób i wielkich finansowych nakładów, nigdy nie udało się powrócić na najwyższy szczebel i zgrać tam na świeżo wybudowanej Allianz Arenie. Najbliżej było rok po spadku, kiedy to TSV zajęło na koniec sezonu czwarte miejsce. Później z roku na rok było już tylko gorzej. W 2006 roku „Sześćdziesiątkom” zajrzało w oczy widmo bankructwa. Z ratunkiem pospieszył Bayern, który przy okazji zwietrzył dobry biznes i za 11 milionów euro odkupił od lokalnego rywala udziały w Allianz Arenie, której wartość szacuje się na 400 milionów. Ale i to nie wystarczyło, więc rok później pozbyto się też prawa do odkupu udziałów za nędzne 1,3 miliona. Bayern stał się tym samym jedynym gospodarzem Allianz Areny, a TSV, który w pierwotnym założeniu miał być równoprawnym współwłaścicielem obiektu, jedynie jego najemcą, skazanym na łaskę Bayernu. W międzyczasie w klubie zaczęła się walka o wpływy. – Ryba psuje się od głowy, a naszą głową jest prezydent – rzucił w mediach ówczesny dyrektor zarządzający TSV 1860 Stefan Ziffzer pod adresem Albrechta von Lindego, po czym oczywiście natychmiast został zwolniony. Tak na marginesie – nie on jeden, bo przez te 13 lat od spadku z 1. Bundesligi, przez klub przewinęło się aż 16 dyrektorów sportowych lub dyrektorów zarządzających i aż 17 trenerów. Ruch jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Inna sprawa, że to właśnie on opchnął Bayernowi prawa do Allianz Areny za tak skandalicznie niską cenę i powinno się go było wyrzucić z klubu znacznie wcześniej. A najlepiej w ogóle nie zatrudniać. Jak widać, nie tylko Polak mądry po szkodzie. Co ciekawe, po czasie wyszło na jaw, że trafił do Lwów z polecenia Edmunda Stoibera, ówczesnego premiera rządu bawarskiego oraz członka rady nadzorczej Bayernu. Koń trojański? Trudno to w stu procentach wykluczyć.
Nastał rok 2011. Rok, w którym władzę w klubie przejął Hasan Ismaik, kontrowersyjny jordański biznesmen, właściciel firmy HAM International Limited, który dorobił się fortuny, handlując ropą i nieruchomościami. W 2014 roku Forbes uznał go za pierwszego miliardera w historii Jordanii oraz trzeciego najmłodszego miliardera na Środkowym Wschodzie. Słowem – gość przy kasie. Ma co wydawać i co tracić. Po wielu tygodniach negocjacji i ustaleń z DFL, udało się jakoś wypracować kompromis, który nie naruszał zapisów reguły 50+1. Ismaik za 18 milionów euro nabył 60 procent akcji klubu, które przekładają się na 49 procent głosów. Nadal więc to klub skupia w rękach decyzyjną większość. Model taki może funkcjonować, jeśli między inwestorem a klubem jest pełne porozumienie co do kierunku podejmowanych działań. Jeśli tego porozumienia brakuje i każdy ciągnie wózek we własną stronę, powstaje jeden wielki chaos. Trenerami i dyrektorami żonglowano niczym piłeczkami w cyrku. Naprawdę nietrudno było się pogubić, próbując określić, kto jest kim w TSV i czy w ogóle kimś tam jeszcze jest. Przez klub przewijały się najróżniejsze nazwiska – zarówno znane na niemieckim czy nawet światowym rynku, jak i nieznane nigdzie, ewentualnie znane tylko Ismaikowi. Ten zaś, przy podejmowaniu decyzji kadrowych, często strzelał ślepakami. Olivera Kreuzera, który cieszył się wśród fanów znakomitą reputacją i którego zimowe transfery w dużej mierze przyczyniły się do utrzymania w lidze w minionym sezonie, zastąpił niechcianym Thomasem Eichinem. Ten zaś wygłupił się transferem będącego bez klubu, nieprzygotowanego do sezonu i nie w pełni zdrowego Sebastiana Boenischa, dając mu zarobki na poziomie blisko 800 tysięcy euro rocznie, czym wprawił Jordańczyka w prawdziwą wściekłość. Dwa miesiące później Eichina nie było już w klubie, co zresztą niespecjalnie go zmartwiło. – Cieszę się, że zostałem zwolniony, bo współpraca z panem Ismaikiem jest niemożliwa – mówił post factum w „Sport Bildzie”. Podobny los spotkał wcześniej trenera Friedhelma Funkela, który prowadził TSV w sezonie 2013-14. Kiedy w kwietniu stwierdził, że nie ma zamiaru przedłużać wygasającego z końcem sezonu kontraktu, dostał wypowiedzenie w trybie natychmiastowym. – Nie ma na świecie takich pieniędzy, które przekonałyby mnie do przedłużenia umowy z tym klubem – dodał tylko na odchodne.
Następcą Eichina w grudniu ubiegłego roku został mianowany niejaki Anthony Power, człowiek zupełnie znikąd, bez żadnego doświadczenia w branży piłkarskiej. Pan Power wsławił się tym, ze już pierwszego dnia urzędowania rozgonił towarzystwo pracujące w klubie, które przy kawałku ciasta żegnało odchodzącą z klubu sekretarkę. Power zbeształ ich, wykrzykując, że kradną klubowi czas, który powinni poświęcić na pracę. Zespołowi zaś zaordynował specyficzne metody motywacyjne. Piłkarze mieli ustawiać się w rządku i chórem wykrzykiwać „We are Lions!”. Jak się pewnie domyślacie, Anthony Power nie jest już dyrektorem sportowym, choć kręci się jeszcze przy klubie. Po przegranych przez TSV barażach z Regensburgiem rzucił się na trybunach w kierunku klubowego skarbnika, który ośmielił się dołączyć do chóru 60 tysięcy widzów zgromadzonych na stadionie krzyczących byle głośniej „Ismaik raus!”. Gdyby nie postronni, doszłoby z pewnością do rękoczynów.
Jego następcą został Ian Ayre, znakomity i uznany w świecie menedżer, który odszedł z Liverpoolu by budować potęgę TSV. Dostał kontrakt na dwa lata, opiewający na 6 milionów euro. Budował przez dwa miesiące. W dniu rewanżowego meczu z Regensburgiem złożył rezygnację, by „nie obciążać zespołu i jego najbliższego otoczenia.” W „Liverpool Echo” pojawiły się potem jego wyjaśnienia. Ayre tłumaczył, że nie jest możliwe skuteczne zarządzanie w klubie, w którym wszyscy ze wszystkimi się kłócą. Co ciekawe jednak, z krytyki wyjął poza nawias Ismaika, o którym wypowiadał się bardzo pochlebnie. Czy ktoś jeszcze dziwi się, że nawet tak znakomity trener jak Victor Pereira, były szkoleniowiec FC Porto, Fenerbahce czy Olympiakosu, który wszędzie notował bardzo przyzwoite wyniki, mimo trzeciego najwyższego budżetu w lidze, nie poradził sobie w tak toksycznym środowisku?
O tym, jak chory to klub, świadczą wydarzenia związane ze spadkiem z ligi. Aby otrzymać licencję na 3. ligę, Ismaik musiał do minionego piątku, do godziny 15.30, uiścić płatność w wysokości 10 milionów euro. Oczywiście nie zrobił tego. Nie dlatego, że nie ma, a dlatego, że chce mieć w klubie pełnię władzy. Zaszantażował zarząd, stawiając przed nim warunki, których ten nie mógł spełnić. Jednym z żądań było między innymi przywrócenie na stanowisko dyrektorskie wspomnianego wyżej Anthony’ego Powera. Kibice, którzy w ów piątek zebrali się pod siedzibą klubu w oczekiwaniu na informację, co dalej, przyjęli decyzję Ismaika… owacjami. Widzieli w niej bowiem szansę na pozbycie się z klubu znienawidzonego inwestora. Ten jednak zapowiedział już, że nie zamierza opuszczać klubu, nawet jeśli będzie on grał w ligach amatorskich. Bo jak sam powiedział, nadal wierzy w świetlaną przyszłość klubu. W końcu RB Lipsk też zaczynało od V ligi. Co więcej, zamierza aktywnie walczyć z regułą 50+1 i rozważa zaskarżenie jej w sądzie. Co prawda zarząd klubu zaczyna przebąkiwać w prasie, że jest w stanie poprowadzić klub bez pomocy ze strony Ismaika, ale prawda jest też taka, że wszystkie asy w talii są w rękach Jordańczyka. Aby się go pozbyć, musieliby go wykupić. A na to ich nie stać. W końcu Ismaik, przez te 6 lat rządów, włożył w klub ponad 60 milionów euro. Trudno przypuszczać, by nie chciał tych pieniędzy odzyskać. No chyba że wykurzą go podstępem. Nowym dyrektorem zarządzającym został właśnie niejaki Markus Fauser. Według słów Ismaika, który oczywiście ostro skrytykował ten wybór, Fauser został sprowadzony do klubu tylko po to, by umiejętnie przeprowadzić postępowanie upadłościowe. Ismaik nie miałby przez to szans na odzyskanie zainwestowanych środków, a klub mógłby się wreszcie od niego uwolnić. Jedno jest pewne – będzie wesoło, choć nie dla kibiców TSV.
Pomijając już zatrudnienie sympatycznego pana Powera, przez te wszystkie lata Ismaikowi przychodziły do głowy najróżniejsze pomysły. A to wycierał sobie gębę Ulim Hoenessem i atakował Bayern obarczając go winą za niepowodzenia własnego klubu, a to krytykował ligowych rywali (choćby Union Berlin) za jakość płyty, na której przyszło grać jego gwiazdom. Z kibicami komunikował się przy pomocy oświadczeń publikowanych na facebooku. Uważał bowiem, że prasa prowadzi przeciwko niemu i TSV „kłamliwą kampanię”. Potrafił też zaszyć się gdzieś w świecie i milczeć przez kilka miesięcy, nie reagując na próby kontaktu podejmowane przez zarząd. Wszystko przebiła jednak idea nowego stadionu. Takiego na 50 tysięcy osób. Najlepiej z przyległym do niego ogrodem zoologicznym dla lwów. Dla wszystkich ras lwów, jakie tylko występują na świecie. Serio.
A skoro już jesteśmy przy stadionie – kibice TSV tęsknią za starym domem. Na Allianz Arenie nigdy nie czuli się jak u siebie. Zresztą, granie na tym molochu w IV czy w V lidze, na warunkach dyktowanych przez Bayern, mija się z celem. Dlatego klub rozważa powrót na dwunastotysięczny obiekt przy Grünwalder Straβe, gdzie grał przed przenosinami na supernowoczesną AA. Okazuje się jednak, że to wcale nie będzie takie proste, bo TSV jest związany z Bayernem umową o wynajem Allianz Areny do 2025 roku, która obowiązuje na wszystkie ligi. Jeśli zdecyduje się ją zerwać, całkiem możliwe, że po pierwsze będzie musiał zapłacić za to sporą karę, a po drugie zamknie sobie raczej drogę powrotu. Jeśli klubowi uda się kiedyś stanąć na nogi i powrócić do 2. Bundesligi, nie będzie miał wówczas gdzie grać – stadion przy Grünwalder Straβe nie spełnia kryteriów licencyjnych. I nie daj Boże, znów trzeba będzie popatrzeć w kierunku Ismaika i jego stadionu z ogrodem zoologicznym w tle…
Tomasz Urban