Leszek Orłowski: Jak Niemcy zostały Andorą
6:0 Hiszpanów z Niemcami to wynik, obok którego nie sposób przejść obojętnie, niezależnie czy jest się, jak ja, wielbicielem futbolu hiszpańskiego, niemieckiego, czy futbolu w ogóle. To wynik, który, jak 7:1 Niemców z Brazylią w półfinale MŚ 2014, zostanie zapamiętany na bardzo długo, będzie przywoływany przez lata jako kolejny przykład na to, że jednak nie zawsze między profesjonalistami panuje niepisany układ, by nie kopać leżącego, nie dobijać przeciwnika już dostatecznie upokorzonego i definitywnie pokonanego.
Jesteśmy przecież raczej przyzwyczajeni do tego, że w meczu równych rywali przy 3:0 – ostatnim wyniku, który jest porażką, ale nie klęską – najdalej przy 4:0 – otwierającym ów wymiar – zaczyna się tańczenie chodzonego, pozorowanie poważnego grania. A w miniony wtorek Hiszpanie jechali do końca, w zasadzie to można mieć do nich pretensje o to, że przez karygodną nieskuteczność zmarnowali historyczną, niepowtarzalną szansę włożenia Niemcom dwucyfrówki, co wszyscy kibice, poza fanami Bundesligi, przyjęliby z olbrzymią radością, w mniejszym zresztą stopniu spowodowaną resentymentem do Niemiec jako takich, a w większym zwykłą ludzką zawiścią; czyż jest bowiem coś bardziej radującego serce niż widok mocarza skamlącego na deskach o litość, któremu owej litości zwycięzca odmawia? Palec w dół – taki byłby werdykt, gdyby rzecz działa się w Koloseum.
Pozostaje pytanie, dlaczego w Sewilli stało się to, co się stało? Otóż, moim zdaniem, zadecydowała różnica w tak zwanym mentalu. Pognębieni ostatnimi niezbyt udanymi występami Hiszpanie wyszli na boisko po to, by zjeść rywala razem z murawą i fotelami dla rezerwowych, Niemcy zaś z jakimś podświadomym przekonaniem, że tak czy owak dadzą sobie radę, że nie potrzebują się maksymalnie wysilać. Rezultat ostatecznie udowodnia, że tak się nie da grać w piłkę, tak się nie da uprawiać zawodowo sportu. Wtorkowy mecz skłania też do refleksji nad prawdziwym kunsztem wybitnych futbolistów. Oglądając futbolowe zmagania często zżymamy się na to, że najlepszym na świecie, bajecznie bogatym graczom tak wiele nie wychodzi: źle podają, gubią piłkę, niecelnie strzelają, stwarzają mało sytuacji bramkowych, wskutek czego mecz jest nieatrakcyjny. Otóż dzieje się tak nie dlatego, że brakuje im kunsztu, że nie chciało im się dopieścić na treningach techniki. Powodem tych wszystkich niedociągnięć jest stała obecność przeciwnika: przed sobą, za sobą, obok siebie, na karku, koło głowy, między nogami.
W trakcie poważnego meczu 99 procent zagrań wykonywanych w odległości 40 metrów od bramki rywala to zagrania wykonywane pod presją przeciwnika; z pozostałych padają bramki. W Sewilli Niemcy natomiast z owej presji zrezygnowali, stali 2-3 metry od atakujących Hiszpanów, pozwalali im przyjąć piłkę. I nagle okazało się, że tym wychodzi bez mała każde podanie, dośrodkowanie, strzał głową z trudnej pozycji, że umieją wszystko, jeden po drugim są artystami.
Nie wiadomo, dlaczego Niemcy zagrali tak, jak zagrali, czy to był jakiś protest, przemęczenie, czy po prostu lenistwo. Mi przypomniała się historia związana z meczem Copa del Rey w 1999 roku pomiędzy Valencią a Realem (6:0). Ekipa z Madrytu grała „po niemiecku” i przy 5:0 fani na Mestalla zaczęli skandować: „Sois San Marino, vosotros sois San Marino”. Dokładnie na to samo zasłużyli Niemcy, zresztą podobno hiszpański komentator, też przy 5:0, porównał ich do Andory.
A czy Hiszpania wyrosła nagle na faworyta Euro? Nie. W miniony wtorek to Niemcy byli tak słabi, a nie Hiszpanie tak mocni.
LESZEK ORŁOWSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 47/2020)